Trylogia nordycka 2. Świt po bitwie
Tej nocy twierdza znów milczała, jak od wielu, wielu tygodni. Fale rzeki pluskały cicho, jakby zuchwałe na ogół niksy obawiały się pląsać przy domostwie morskich zbójców, a sine smugi mgły, ciągnące się wzdłuż brzegów, pochłaniały wszelkie hałasy nocy. Ani blade gwiazdy, ani wąski rożek księżyca nie rozświetlały ciemności grodu, na wałach nie płonęły też żadne pochodnie. Jedynie w wąskich oknach krótkiej halli przytulonej do wieżycy oraz kilku budynków gospodarczych migotało światło, równie niespokojne jak prowadzone w środku rozmowy.
– Zimno mi – wymruczał stary Gunnulf i naciągnął niedźwiedzią skórę na ramiona, wciąż szerokie mimo sędziwego wieku.
Upił łyk mocnego piwa z rogu, po czym powiódł półprzytomnym spojrzeniem po reszcie towarzyszy.
– Zimno mi – powtórzył i się wzdrygnął.
– Dorzucę drew do paleniska, jeśli chcecie, Gunnulfie. – Młody woj o rzadkiej, rudej brodzie i bladoniebieskich oczach podniósł się z ławy.
Okropna, stara blizna ziejąca na jego prawym policzku oraz chłodne, wzgardliwe spojrzenie zdradzały, że jego sercem powodowała duma i gwałtowność. A głos – chropowaty i zgrzytliwy – dopowiadał, że ów mąż nie nawykł do miłosierdzia czy serdeczności.
– Siedź, Gunnar. – Gunnulf machnął sękatą, wykręconą artretyzmem dłonią. – Żaden ogień nie rozgrzeje zimna, które czuję. Żaden ogień nie przegna starości z mych członków. A czuję ją, bracia, z każdym dzionkiem coraz bardziej. Nadchodzi…
– Któż taki? – Gunnar skrzywił się, ale usiadł, posłuszny słowom starca. Jedynie jego oczy, skrzące się niczym gwiazdy na zmarzniętym śniegu, tchnęły lodowatą drwiną.
– Hel – odparł z powagą Gunnulf, tocząc po wszystkich niedowidzącym spojrzeniem. – Bogini śmierci. Bo ona jedyna nie zginęła, bracia. Ona jedyna wciąż czuwa, by zabrać wszystkich posłusznych wierze naszych ojców, aż…
– Dość tego! – ryknął nieoczekiwanie Gunnar i cisnął kuflem o drewnianą ścianę. Naczynie odbiło się z głuchym stuknięciem od sosnowych bali, przetoczyło po ławie i zamarło przy żarzącym się palenisku. – Odkąd pamiętam, Gunnulfie, gadacie o Ragnarokku i śmierci naszych bogów, a durnotą…
– Milcz!
Jedno krótkie słowo osadziło zapalczywego młodzieńca w miejscu. Z niechęcią spojrzał ku trzeciemu biesiadnikowi – chudemu mężczyźnie z garbatym nosem, szczupłą, jakby szczurzą twarzą i rzadkimi jasnymi włosami. Jego niezbyt urodziwe oblicze budziło niechęć, lecz prawdziwie odpychał dopiero jego głos, tak zgrzytliwy i nieprzyjemny, że tym, którzy słuchali go po raz pierwszy, przechodziły ciarki po plecach. Człowiek z takim głosem nie musiał krzyczeć, by być słyszanym, obojętnie, czy podczas hucznej uczty, czy też w zgiełku bitewnym. Choćby mówił w niezrozumiałym języku, jego słowa przejmowały niepokojem i przeganiały spokój z serc słuchających. Nic więc dziwnego, że wszędy słynął jako wielki skald i znawca runów.
– Milcz, Gunnar – powtórzył dobitnie jasnowłosy. – Nie będziesz starszym a mądrzejszym ubliżał, kpie, choćbyś tu przywlókł za pysk i samego Fenrisa.
– Fenris ubity. – Gunnulf wykrzywił wargi i przymknął niedowidzące oczy. – Usieczon, jak przepowiedziane było. Wszyscy bogowie martwi, ich ciała rozwłóczone, okrutnymi ciosy porąbane. Nie dziwota, że nikt ofiar nie przyjmuje, nikt modlitw nie słucha… Wszyscy pomarli, powiadam wam – powtórzył starzec i zacisnął żylaste dłonie.
– Pomarli, zadeptani przez olbrzymy, pochłonięci płomieniami Surta. Na nic obiaty, na nic modły i śpiewy, wszystko to jeno czcze gesty. Czcze, powiadam wam...
Gunnar potrząsnął płową czupryną i z szyderczym uśmiechem spojrzał na kapłana. Jednocześnie sięgnął po miecz, który leżał na ławie obok niego, i zaczął polerować klingę kawałkiem skóry.
– Dajcie pokój – syknął. – Dajcie pokój temu gadaniu. Od lat nosaście z Jomsborga nie wyściubili, chłód kurhanu z wolna czujecie, tedy myśli ponure was ogarniają. A myśmy w Englandzie obiaty złożyli, to Odyn dał nam zwycięstwo, łupów nie poskąpił...
– Nie Odyn dał wam zwycięstwo, Gunnar, jeno Englandczycy – burknął Snorri i upił łyk piwa, nie patrząc na zapalczywego młodziana. – Toż to ciemięgi i łachudry, miecza ni topora w garści utrzymać niezdolne. Kijem ich rozgonisz kiej barany. Myślisz, coby Jednookiemu chciało się przeciwko takiej zgrai was wspierać?
– Krakanie starej wrony! – warknął Gunnar. – W bebechach mi się przewraca, gdy...
– A mnie się przewraca, kiedy tych twoich przechwałek co wieczór słucham – przerwał mu skald i skrzywił się z niesmakiem. – Chełpisz się swą wyprawą, Gunnar, jak najbrzydsza dziewoja we wsi, co ją ktoś wreszcie wychędożyć raczył. Dumasz, smarku jeden, że cię podziwiać będziemy? Za to, żeś zakaz naszego jarla złamał i parę kościołów spalił i trzy wsie złupił? My, starzy piraci z Jomsborga?
– Juści, że starzy. Pozostało wam ino na stołkach siedzieć, dawne dni wspominać i na wodza czekać, co już szmat czasu temu zaginął i…
– Zawrzyj gębę. – Głos Snorriego zabrzmiał zgrzytliwie niczym zardzewiały miecz przeciągany po stalowym pręcie. – Bo powiesz coś, czego powiedzieć nie chcesz. A Gunnulfa nie lżyj, bo mądrzejszy od siebie, młokosie.
– Mądrzejszy? – Gunnar odłożył miecz i wsparł się obiema dłońmi na ławie, jakby gotował się do skoku na skalda. – Zaliby naprawdę mądry był ten, który służy bogom całe życie, a u jego schyłku trupami ich zwie? Baczcie lepiej, Gunnulfie, by was Thor za bluźnierstwa młotem w łeb pusty nie wyrżnął!
– A czemu jeszcze tego nie uczynił? – odezwał się niespodziewanie czwarty z biesiadników i otworzył oczy, bladoniebieskie i zamglone.
Nerwowym, przypominającym skurcz ruchem zarzucił bujne, rude włosy na ramię i sięgnął po zapomniany kufel z piwem.
– Czemu? – powtórzył i powiódł spojrzeniem po pozostałych biesiadnikach. Na jego przystojnej, lecz tchnącej chłodem twarzy pojawił się wyraz szyderczej kpiny.
Przy ławie zapadła cisza, przerywana jedynie cichym świstem wiatru między belkami halli i pluskiem fali muskającej burty zacumowanych w przystani okrętów. Mało kto miał odwagę rozmawiać z Einarem Zaklętym, szalonym wojownikiem, którego elfy porwały do swej niewidzialnej sadyby, ledwie skończył piętnaście wiosen. Gdy powrócił do świata ludzi, był całkiem odmieniony – co rusz zapadał w zadumę i tkwił w niej długie godziny, obojętny na cały świat. Na jego okrutnej twarzy pojawiał się wówczas rozkojarzony, nieobecny uśmiech, a ludzie szeptali, że ani chybi wspomina cudowne dni wśród elfów. Obchodzili go wówczas szerokim łukiem, gdyż dobrze wiedzieli, że wpadał w obłąkańczą wściekłość za każdym razem, gdy ktoś przerywał jego marzenia. Na jawie również nie był dobrym kompanem. Lata spędzone w niewidzialnej siedzibie elfów całkowicie pozbawiły go ludzkich emocji. Nie potrafił współczuć, żałować ani się cieszyć, a zabijał niczym żmija, bez namysłu, na zimno. Każdy wojownik jomsborskiej drużyny wiedział, że Einara
nie wolno prowokować.
Gunnar zapewne również, lecz dzisiaj był zanadto wzburzony, by o tym pamiętać.