Chłopak z Warszawy. Wspomnienia z wojennego dzieciństwa - Andrew Borowiec
"Zmarłych chowano na dziedzińcach, w ogrodach, a gdy zabrakło miejsca - pod chodnikami" - wspomina uczestnik powstania warszawskiego.
Czekali na wojnę jak na wspaniałą przygodę
Andrew Borowiec, amerykański korespondent wojenny na emeryturze, spisał swoje wspomnienia po 70 bez mała latach. Jak pisze w przedmowie, posiłkował się m.in. zapiskami z czasów niemieckiej niewoli w stalagu w Altengrabow, zrobionymi na... szpitalnym papierze toaletowym. "Dedykuję tę opowieść o przedwczesnym dojrzewaniu wszystkim chłopakom z Warszawy, zwłaszcza tym, którzy nigdy nie dorośli" - napisał.
Historia Borowca jest historią każdego niemal dziecka tej jakże okrutnej epoki. Oczami małego chłopca, a potem nastolatka, poznajemy erę, w której zdawałoby się, niepodważalne reguły rządzące rzeczywistością sypały się jak domki z kart. Kilkuletni Andrzej nade wszystko wierzył w niezwyciężoność Wojska Polskiego, łykał buńczuczne propagandowe hasła i wypatrywał wojny niczym najwspanialszej przygody. Gdy wybuchła, szybko odarła go ze wszystkich złudzeń. Jak i setki tysięcy obywateli drugiej Rzeczypospolitej.
Rosja zagrożeniem? Ależ skąd!
Po dojściu Piłsudskiego do władzy nastąpiły czystki w wojsku, w których efekcie pułkownik Borowiec, jako "niepewny" politycznie, został skłoniony do przejścia w stan spoczynku. Rodzina Borowców opuściła wkrótce potem Kielce i przeniosła się do małego Makowa Podhalańskiego. Andrzej miał niecałe 11 lat, gdy jego poukładany, ciepły świat zaczął się rozpadać.
Po 1 września 1939 roku Borowca seniora powołano do służby. Jego kochanka i mały Andrzej zostali dla bezpieczeństwa wysłani do Lwowa, pod opiekę zamożnego stryja prawnika. Ten absurdalny z naszego punktu widzenia wybór ilustruje iluzję, w jakiej tkwili wówczas Polacy. Wojna miała się prędko skończyć - oczywiście naszym zwycięstwem. O zagrożeniu ze strony Rosji sowieckiej mało kto myślał. Zaś nikt z bliskich i dalszych ludzi, otaczających małego Borowca, nie wyobrażał sobie, jak szybko i łatwo Sowieci przejmą to miasto, ani że znów trzeba będzie uciekać. Pośpieszna podróż na Wschód, niełatwa koegzystencja ze stryjostwem, gęstniejąca groza coraz bliższych działań wojennych, wreszcie opowieść o poddaniu Lwowa, posłużą młodemu obserwatorowi tych wydarzeń jako błyskawiczna lekcja żywej historii. W ciągu kilku miesięcy Andrzej od ślepej wiary w zwycięstwo Polaków przejdzie do gorączkowej nadziei, że sprzymierzeni Anglicy i Francuzi ("żołnierze prawie tak dobrzy jak Polacy") wyciągną Polskę z tej kabały.
"Niemcy to cywilizowany, europejski naród..."
Polska została podzielona według paktu Ribbentrop-Mołotow. Andrzej i jego opiekunka przeżyli jeszcze kilka tygodni w okupowanym mieście, obserwując zadowolonych, skupujących frenetycznie wszelkie towary Rosjan. Powrót do Makowa okazał się trudniejszy niż wyjazd z niego. Pojmany przez sowieckie wojsko pułkownik Borowiec zbiegł na zachodnie ziemie w przebraniu cywila. Reszta rodziny musiała poradzić sobie inaczej. Świeżo zadomowieni na wschodzie Polski Rosjanie nie chcieli wypuszczać ludności spod swojej jurysdykcji. Matka chłopca użyła nieznanych mu bliżej sposobów, by wydostać ich oboje ze Lwowa. Załatwienie sobie miejsca w pociągu jadącym na Zachód zakrawało na wygraną w loterii wobec tłumów chętnych. "Niemcy to cywilizowany, europejski naród, podczas gdy po Rosjanach wszystkiego można się spodziewać" - jak wyjaśniła młodemu Borowcowi, gdy o to zapytał. Tylko druga część tego zdania miała okazać się prawdą.
W czasie gdy Andrzej i jego przybrana matka dobijali się o miejsce w pociągu, Niemcy istotnie zachowywali się cywilizowanie. Jedenastolatek widzi ich jako rozsądnych, uprzejmych ludzi, skłonnych poczęstować dzieciaka cukierkiem, czy pomóc wnieść walizkę eleganckiej damie. Światowy polot i urok matki, jak również jej znakomita znajomość języka niemieckiego bardzo pomogły w tej podróży. Młody Andrzej nie chciał się wcześniej uczyć tego języka ("przecież wojna zaraz się skończy, po co?"). Wkrótce już miał docenić jego użyteczność.
Podczas przejazdu z rosyjskiej na niemiecką stronę Przemyśla, chłopiec po raz pierwszy zobaczył śmierć z bliska. Pilnujący przeprawy Rosjanin zastrzelił jakiegoś niecierpliwego, który zamiast czekać w niekończącym się ogonku, próbował spaceru po lodzie. Młody człowiek nie poczuł się szczególnie wstrząśnięty tym wydarzeniem - ale je zapamiętał. Okropieństwa wojny miały się dla niego dopiero zacząć.
Nur für Deutsche
Po wjeździe do okupowanego przez Niemców Krakowa, Andrzej dowiedział się szybko, co znaczy "Nur für Deutsche". Z tego względu hodowanie warzyw w ogrodzie stało się koniecznością wobec rabunkowych cen żywności, dyktowanych przez bogacących się na handlu chłopów. "Wtedy zrozumiałem, że wojna to nie bohaterskie czyny(...), to wstawanie rano i pilnowanie, żeby króliki miały paszę" - wspomina Borowiec.
Spory rozdział poświęcony jest sytuacji makowskich Żydów. Ustawy norymberskie działały w pełni; w większych miastach ludność żydowską najpierw przesiedlano do gett, a następnie wywożono do obozów zagłady. Żydzi z małego Makowa zostali wywiezieni bezpośrednio ze swoich domów. Autor notuje, że chrześcijańska część miasteczka obojętnie przyglądała się tym ludziom, nie stawiającym oporu, a prowadzonym na niepewny (wówczas) los. "Jakbyśmy, milcząc, przyznali Niemcom prawo do robienia tego, co robią". Wspomina również o tych, którzy zbiegli do okolicznych lasów - niekiedy tylko po to, by z desperacji wywołanej głodem i zimnem powrócić. Zawsze znalazł się chętny donosiciel, gotów wydać tych ludzi na niemieckie kule.
Kapitulacja Francji i wiara w "wyspiarzy"
Francja poddała się Hitlerowi. Bohater pierwszej wojny, marszałek Petain, utworzył rząd kolaboracyjny w Vichy. Dla wychowanego na opowieściach o mężnych Francuzach Andrzeja był to wstrząs. Pozostało gorąco wierzyć w niezwyciężoność "wyspiarzy", czyli Anglików. Niemiecka propaganda sławiła zwycięstwa Wehrmachtu na wszystkich frontach, wzmagając poczucie beznadziei. "Gdy spytałem ojca, gdzie teraz znajduje się front, odpowiedział: podczas wojny totalnej front jest wszędzie: na ziemi, niebie i w morzu". Autor notuje wzrost zainteresowania listą volksdeutschów oraz eskalację prześladowań Żydów. To w tamtym okresie w Warszawie i Krakowie zaczęto przywracać odosobnione murem getta, strzeżone przez uzbrojonych esesmanów. W 1942 roku stało się jasne, że sojusz Niemiec i Rosji dobiegł końca. Propaganda niemiecka dostarczała dowodów niepowstrzymanego pochodu swej armii na Wschód.
Wielka światowa polityka splata się w tej opowieści z wydarzeniami z najbliższego planu. Niezwyciężona armia dociera do Moskwy, a tymczasem w Makowie rozstrzelano listonosza (ponoć posiadał odbiornik radiowy - i nie dość, że słuchał na nim zakazanych audycji BBC, to jeszcze udostępniał ich treść innym). Trzynastoletni Andrzej odbierze pierwszą lekcję odpowiedzialności, gdy młodzieńcza paplanina o rychłej porażce Niemców ściągnie mu na głowę groźbę karnego zesłania do obozu pracy. Niedługo po tym ojciec chłopca umrze w wyniku wylewu.
Na wszystkich spiskowców przypadał jeden pistolet
Czternastolatek postrzega pewne rzeczy inaczej niż dorośli. Andrzej ostatecznie trafia do Warszawy, pod opiekę matki. Tam będzie uczęszczał na tajne komplety oraz pozna ludzi w swoim wieku, którzy wciągną go w działalność Szarych Szeregów. "Największym błędem Niemców był oficjalny zakaz kształcenia ponadpodstawowego" - pisze Borowiec. "Komplety stanowiły(...) idealne przygotowanie do konspiracji". Odtąd życie będzie mu upływało na nauce, pilnym śledzeniu doniesień o kolejnych klęskach Niemców ("północnoafrykańskie kampanie zakończyły się kapitulacją 275.000 żołnierzy wojsk Osi") oraz wprawianiem się do "poważniejszej roboty". Czasem zadania, które wyznaczali młodzikowi jego tajni przełożeni, niewiele miały sensu, a rodziły wielkie ryzyko - jak np. przechowywanie pozbawionego nabojów pistoletu. Fakt, że na całą komórkę spiskowców przypadał jeden jedyny, nienaładowany, a jednak traktowany jak relikwia pistolet, sporo mówi o charakterze tej inicjatywy.
Tymczasem w 1943 roku na jaw wychodzą masowe mogiły oficerów polskich w Katyniu. Jak notuje autor, "do lata 1941 roku, gdy niemiecka lawina zmiotła NKWD ze swej drogi, dokonano mordu na blisko 22.000 Polaków. (...) Rosja zaczęła niechętnie przyznawać się do sowieckiej odpowiedzialności, gdy byłem już po sześćdziesiątce".
Za śmierć jednego Niemca - czterdziestu Polaków
Cały rozdział poświęca Borowiec kwestii brutalnie stłumionego powstania w getcie warszawskim oraz sytuacji Żydów. Niejaki Irmfried Eberl, z wykształcenia psychiatra, z powołania inżynier masowej zagłady, swoim pragnieniem zaimponowania przełożonym doprowadził do tego, że maszyna śmierci obozu w Treblince, jak ujmuje to autor: "zacięła się. Zaczęła wymiotować ciałami. (...) Ciepły letni wiatr niósł smród tej trupiarni na wiele kilometrów." Prawda o tajnikach "ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej" zaczęła się przesączać do świadomości okupowanych.
Tymczasem w Warszawie świetnie mieli się szmalcownicy, zaś organizacje podziemne robiły swoje. Borowiec wspomina akcję pod Arsenałem i straszliwe reperkusje, jakie śmiałe działania Szarych Szeregów powodowały wśród ludności cywilnej. Przelicznik był taki: za śmierć jednego Niemca - czterdziestu Polaków. Gdy obydwaj oficerowie SS, odpowiedzialni bezpośrednio za śmierć legendarnego konspiratora "Rudego", zostali zastrzeleni, przelicznik ów wzrósł do stu cywilów z łapanki za jednego żołnierza Niemca.
Tuż przed swoimi piętnastymi urodzinami Andrzej Borowiec został oficjalnie zaliczony w poczet Szarych Szeregów. Złożył stosowną przysięgę, wybrał sobie pseudonim ("Zych" - po bohaterze z "Krzyżaków") i czekał wezwania do czynu. W międzyczasie Szare Szeregi doznały wielkiego ciosu w postaci aresztowania dowódcy, generała Grota-Roweckiego. Wkrótce potem spadł w Gibraltarze samolot z generałem Sikorskim. Te nieszczęścia nie powstrzymały konspiratorów - dowództwo objął generał Bór-Komorowski, który obiecał "kontynuować walkę do ostatecznego zwycięstwa".
Przypadkowa śmierć, przypadkowe ocalenie
Pierwsze zadania Andrzeja należały do stosunkowo łatwych. Miał pokrywać dostępne powierzchnie miejskie białymi kotwicami, symbolizującymi opór Polaków. Potem doszło hasło "Monte Cassino". Na jesieni 1943 roku śmierć stała się wszechobecną częścią życia w Warszawie. Do cywilów strzelano na ulicach. Autor książki cudem uniknął końca w murach niesławnego gmachu przy alei Szucha - zgarnięty z ulicy w łapance, został beneficjentem niewytłumaczalnego kaprysu jakiegoś Niemca, który kazał go uwolnić. Na początku 1944 roku zabawa w konspirację nabrała cech nieco poważniejszych, gdyż Andrzej dostał się do tak zwanej Szkoły Bojowej. Odtąd wkuwał na pamięć podstawowe zadania żołnierza piechoty (rozpoznanie, przemieszczenie, atak, obrona i odwrót), zaś na wiosennych szkoleniach na wsi uczył się rzucać granatem (w tej roli - przydrożny kamień.) Elektryzowały go wojenne wieści o lądowaniu w Normandii czy te bliższe - o wykonaniu wyroku państwa podziemnego na dowódcy warszawskiej policji Franzu Kutscherze.
21 lipca Polaków zelektryzowała wieść o (udaremnionym wprawdzie) wewnętrznym zamachu na Hitlera. "Najwyraźniej cały system nazistowski chylił się ku upadkowi". Niemcy wyraźnie przegrywali wojnę. Wał Atlantycki, jak z satysfakcją notuje Borowiec, "okazał się równie skuteczny, co francuska linia Maginota". Jednocześnie z frontu wschodniego dochodziły złowieszcze wieści o postępach wojsk radzieckich. Moskiewskie radio nieprzerwanie nawoływało "spragnionych walki braci" do powstania.
W obliczu perspektywy wkroczenia Sowietów, warszawscy volksdeutsche opuszczali w popłochu swe wygodnie wyposażone mieszkania. Borowiec z kolegami zajęli jedno z nich. 25 lipca Rosjanie przekroczyli Bug i znaleźli się 100 kilometrów od Warszawy.
Wielkie odliczanie do godziny "W"
Okupant poczuł się zagrożony i jął, jak to ujmuje autor, "redukować koszmar ostatnich pięciu lat do zaledwie sąsiedzkiej sprzeczki". "Tak samo jak w 1920 roku, tak i teraz Warszawa obroni się i pokona bolszewickiego wroga" - przekonywał przez megafony gubernator Ludwig Fischer. Wiara warszawiaków w czyste intencje Sowietów nie była zbyt wielka, ale panowało przeświadczenie, iż pomogą zgnieść siły okupanta. W podziemiu szyto opaski z oznaczeniami WP jak Wojsko Polskie. Rozpoczęło się wielkie odliczanie do godziny "W".
28 lipca 1944 Andrzej Borowiec został powołany do czynu, na który czekał tak długo. "Prawie wszyscy członkowie mojego plutonu byli nastolatkami. A ich obowiązki miały się ograniczać do ról pomocniczych, jak bycie posłańcem" - notuje. "Nikt nie wyjaśnił nam, jaki jest plan. Wiedzieliśmy tylko, że coś się musi wydarzyć (...), ale nie gdzie i kiedy".
Podczas, gdy młodzi powstańcy in spe dławili się gorączkowym oczekiwaniem, generał Bór - Komorowski i sztab generalny Armii Krajowej dywagowali nad sensem powstania. Przeciwnicy wskazywali na niewystarczającą ilość broni - Niemcy wykryli i zlikwidowali na dniach dwie duże jej kryjówki. Ostateczna decyzja zapadła głosem generała (przy pięciu głosach za i pięciu przeciw).
Młodzi chcieli sobie postrzelać
Koło godziny 16:00 1 sierpnia przy placu Dąbrowskiego rozbrzmiały pierwsze wystrzały. Borowiec wspomina z melancholijnym humorem, jak to tylko jeden członek całego oddziału posiadał broń zdolną wystrzelić. Reszta po prostu była tam. Wydarzeniem na miarę inicjacji stało się dla młodego chłopaka ciśnięcie pierwszego w życiu granatu. "Zaraz potem pomyślałem - już nigdy nie będę mógł mieszkać z matką". Walki rozpoczęto przed planowaną godziną "W". W całym mieście sprawy nie przebiegały tak, jak zaplanowano. Jak pisze Borowiec: "(...) młode ręce trzymające po raz pierwszy naładowaną broń nie mogły powstrzymać się przed postrzelaniem sobie na chybił-trafił".
Mimo wielkiego zapału i porównywalnego nakładu sił młodzi powstańcy nie odnosili trwałych sukcesów. Autor nie ma wątpliwości co do przyczyny tego stanu: "Pozwalanie marnie uzbrojonym żółtodziobom na organizowanie tak groteskowych szturmów [na niemieckie czołgi - przyp. red.] trąciło bez wątpienia zbrodniczym szaleństwem". I dodaje z wisielczym humorem: "Niezależnie od tego, jak źle zaczęliśmy, nie było już odwrotu".
13 sierpnia sowiecka agencja TASS w wymijającej formie odżegnała się od zamiaru wsparcia polskiej inicjatywy zbrojnej. Do Warszawy wkroczyły oddziały Kampfgruppe, rekrutujące swych członków m.in. spośród wyciągniętych z najgorszych obozów jeńców wojennych. Zaczęła się rzeź. Autor przeplata swoje wspomnienia z boju (np. o tym, jak walcząc z lękiem wysokości czyścił dachy budynków) z opowieściami o okropieństwach popełnianych przez Niemców. Bezpardonowe mordowanie ludności cywilnej, kobiet i dzieci w roli żywych tarcz na czołgach, pacjentów szpitali. Borowiec przywołuje świadectwa kobiet, którym cudem udało się przeżyć. "Trupy leżały wszędzie" - pisze.
Zmarłych chowano, gdzie się dało. Kanały były zapchane ciałami
Między 5 a 12 sierpnia 1944 roku pod okiem dowódców Reinefartha, Dirlewangera i Kamińskiego wymordowano tysiące cywilów. Były to działania zamierzone, mające złamać ducha mieszkańców Warszawy i obrócić ich przeciw powstaniu.
W nocy 12 sierpnia RAF dokonał dwóch zrzutów broni na Starówkę. Były wśród niej granatniki dla piechoty (PIAT-y), stanowiące duże zagrożenie dla niemieckich jednostek pancernych. Niemcy rzucili do walki sterowane pojazdy samobieżne Borgward i Goliath, których siła wybuchu powodowała duże spustoszenia. Ponawiane przez Reinefartha bombardowania Starego Miasta ze stukasów wzniecały ciągłe pożary. Mimo to morale było wysokie, nikt nie wzywał Bora - Komorowskiego do kapitulacji.
W drugiej połowie sierpnia także Śródmieście zostało objęte tzw. "ogniem nękającym". Liczba ofiar cywilnych rosła. Zmarłych chowano na dziedzińcach, w ogrodach, a gdy zabrakło miejsca - pod chodnikami. W miarę narastania częstotliwości ataków artylerii i nalotów zaczął się rozwijać system podziemnych przejść. Pod koniec sierpnia zaczęły się warszawskie problemy z wodą; główna pompownia pozostawała w rękach Niemców, kanały przestawały działać, zapchane ciałami.
Wkrótce Andrzej Borowiec wraz z pięcioma kolegami został odesłany do misji w kanałach. Chodziło o przedostanie się ze Śródmieścia na Starówkę. Pod koniec sierpnia sytuacja na starym mieście, ostrzeliwanym najciężej, stała się nie do zniesienia. Bombowce zrzucały na walczących Polaków wezwania do poddania się. W dowództwie powstania zapadła decyzja o ewakuacji walczących oddziałów ze Starówki. 2 września dowódca Wachnowski kanałami przeprowadził do Śródmieścia około 4,5 tysiąca ludzi.
Nawet Niemcy byli pod wrażeniem odwagi Polaków
Autor tej opowieści dołączył do niedobitków sławnego batalionu "Zośka" pod dowództwem Jerzego Biełousa i 5 września ruszył z nim na Czerniaków. 3 września głównodowodzący przekazał Londynowi, że większości jego sił "brakuje amunicji, pożywienia, snu i nadziei. Jeśli nie nadejdzie pomoc, będą zmuszeni skapitulować" - pisał do premiera rządu emigracyjnego Stanisława Mikołajczyka. Kilka dni wcześniej, 25 sierpnia, AK gratulowało Paryżowi udanego powstania. Trwało zaledwie kilka dni, zanim wkroczył tam generał Patton. "Wolny świat świętował, podczas gdy my kończyliśmy czwarty tydzień krwawej walki" - pisze Borowiec. W niedzielę 41. dnia powstania rozległ się dochodzący zza wschodniego brzegu Wisły grzmot artylerii Armii Czerwonej. "Musieliśmy tylko zaczekać na rosyjskie posiłki, a zwycięstwo miało być nasze" - gorzko notuje Borowiec.
Rany odniesione w walce uniemożliwiły mu dołączenie do ewakuowanych resztek oddziałów zgrupowania "Radosław", wymieszanych z resztkami przysłanych dla "braterskiej pomocy" oddziałów generała Berlinga, przybyłych kanałami. "Miałem szesnaście lat i trzy dni, gdy odmówiłem wejścia na szalupę ratunkową" - pisze. - "Zostałem sam". Wkrótce potem Andrzej dostał się do niemieckiej niewoli. Pojmał go - wraz z całym szpitalem pełnym rannych żołnierzy - generał Gunther Rohr. "Żałuję, że tak dzielni przeciwnicy nie walczą z komunizmem po stronie Niemiec" - miał powiedzieć ów oficer, nim odesłał pojmanych do stalagu w Altengrabow.