Gondwana i inne wiersze
Drogulus
Ryszardowi Kapuścińskiemu
na skrzydłach pieśni.
Na skrzydłach pieśni
co przyleci? Przyleci
gołębica z potopu
a nie anioł z urlopu, który
otworzy siódmą sprzeczność.
Co przyleci, co nie jest
ani bytem
ani kwitem, ani literą
ani numerem, ani Ktoś
ani Coś, co?
W locie, który jest czystą radością
przestrzeni przyleci Coś,
co nie ma sensu
ani bezsensu, smaku
ani zapachu, koloru
ani doboru naturalnego, co nie jest
przeznaczeniem ani
doświadczeniem, źródłem
ani falą, przyleci coś
do Kogoś. Coś,
co jest i nie jest zarazem
bo jest poza przestrzenią
i granicą, poza Coś
i Ktoś, bez barwy,
bez kształtu, bez
imienia, los
a nie lis, lot
a nie splot – np. słoneczny – gniew
a nie śpiew. Gniew,
co nie ma mocy sprawczej
w Czymś.
28.06.2005
Drogulus, słowo wymyślone przez Alfreda J. Ayera podczas dyskusji radiowej z Ojcem Coplestonem w roku 1949 („Przypuśćmy, że mówię: «Tam jest drogulus», a ty pytasz (...) «Co to jest drogulus?» Mówię więc: «Nie mogę opisać, czym jest drogulus, ponieważ nie jest to taka rzecz, którą można zobaczyć lub dotknąć, nie powoduje żadnych fizycznych zmian, jest bowiem bezcielesną istotą». Mówisz: «Jak mam zatem odróżnić, czy on tam jest, czy go nie ma?», a ja: «Nie ma na to sposobu. Nic się nie zmienia zależnie od tego czy on tam jest, czy go tam nie ma. Ale faktycznie on tam jest. Tuż za tobą, w sensie duchowym, stoi drogulus»”).
Z. H.
Dziś nie przyjmuję nikogo,
jestem zajęty umieraniem.
Siedziałem plecami do okna, był mróz,
ale powietrze w pokoju było zimne,
ciemne od dymu papierosów
i chrapliwego głosu umierającego.
Umierał już od dawna. Najpierw odpadały
dumne instrumenty ciała: nogi, płuca.
Nie mogę podnieść kartki
kiedy spadnie mi z łóżka, powiedział.
W końcu została mu tylko głowa,
bezcenny kapitel ciała,
jak to napisał kiedyś,
i trzepotliwy gołąb serca.
Mróz przenikał coraz bardziej moje ciało
– minus 15 Celsjusza – obejmował nogi,
potem stopy, brzuch. Żebra, serce
stawały się Ziemią Obiecaną
ale siedziałem nieruchomo,
nie dając poznać po sobie,
że cokolwiek czuję.
Zasłużyłeś na swoją wyspę, powiedziałem.
Budził się we mnie duch starej stodoły.
Dobroczynny mrok spływał po moich plecach.
Trzeba zakończyć nieskończoność, dodałem.
Przestrzeń jest zaludniona
choć nikogo nie widać.
Gramatyka albo proroctwo,
hartowanie światła,
sortowanie niepokoju – bełkotałem –
podróż na wierzchołku góry.
Nic z tego nie rozumiałem.
I nagle, czystym głosem:
odwaga pojedynczego człowieka
czyni z niego większość.
Co tu robił facet taki jak on?
Zaglądał w oczy ciemności.
Odchodził od tak zwanej
regulacji ptasich gniazd.
Wierzę żonie i psu.
Ale kiedy nie mam w ręce mięsa
obserwuję psa, powiedział.
Odchodził w zimną przestrzeń,
która usiłowała go oswoić.
To było wczoraj
a jakby zawsze i dziś. Stawało się
i przestawało boleć. Chłód tulił nas
jak prawdziwa ojczyzna. Stwarzał
płaszczyznę porozumienia.
Kto szuka nie znajdzie, dodał.
Zegar wymaga cichego wspólnika.
19–21.07.2005