Insekt
Powiedziałam: jedna
Kiedy poznałam mojego męża, obiecał mi piękne życie. Bardzo lubiliśmy podróżować, poznaliśmy się zresztą w Iranie, kiedy kupowałam dywan. Niewinny żart na temat latających dywanów pozwolił potem mojemu mężowi chwalić się przyjaciołom, że uwiódł mnie dzięki swojemu poczuciu humoru. Nasz ślub odbył się u moich rodziców w Turyngii, po czym zamieszkaliśmy w domu z ogrodem, przypominającym angielski cottage. Wieczorami, kiedy piliśmy do kolacji wino, zwierzałam się mężowi ze swoich obaw: mężczyzna w kominiarce wchodzi do mojej sypialni przez drzwi balkonowe. Mąż kładł mnie do łóżka, obiecując, że każe zainstalować żaluzje, ale rano oczywiście o wszystkim zapominał. Z natury nie jestem zbyt strachliwa. Mężczyźni zresztą zawsze doceniali moją pogodę ducha. Można mnie zabrać wszędzie, przystosowuję się do temperatur i ludzi, zawsze nadaję na tej samej fali, w tym samym rytmie, prawdziwy kameleon. Mieszkaliśmy nawet za granicą, bo mojego męża często przenoszono, i za każdym razem mościłam się z taką samą
przyjemnością. Nowi ludzie, nowe otoczenie, nowe zajęcia nigdy nie podcinały mi skrzydeł, przeciwnie, jestem urodzoną optymistką, prę do przodu, spełnione życie to moje credo. Po powrocie do Francji w dalszym ciągu stale gdzieś wyjeżdżamy, ponieważ funkcja mojego męża wymaga, żeby towarzyszyła mu żona. Nie mam ani pracy, ani psa, więc zawsze mogę temu sprostać. Możecie być innego zdania, ale ja swoje wiem, samotny mężczyzna w podróży zdolny jest do wszystkiego. Góra cztery dni samotności, i już zdradza szanowną małżonkę. Nie róbcie takiej miny! Sprawdziłyście to?
Nie towarzyszyłam mu jedynie w marzeniach o posiadaniu dziecka, przyznaję się do tego otwarcie, nie chcę nikogo sądzić, po prostu jestem szczera. Kiedy zaproponował, żebyśmy je sobie zrobili, kompletnie zaniemówiłam, a potem się roześmiałam, myśląc, że żartuje. Przez jakiś czas do tego nie wracał, ale coś wisiało w powietrzu. Zatrzymywał się, jak jakaś panienka, przed sklepami z wózkami i głupio się uśmiechał do maleństw wymachujących rączkami w objęciach ojców. Instynkt samozachowawczy podpowiedział mi, że gotów to załatwić gdzie indziej, i wyraziłam zgodę na zostanie matką, ale rozpoczęłam pertraktacje. Uprzedziłam, że godzę się na jedną. Zrobił zdziwioną minę, ale tak właśnie było, zgodziłam się z miłości do niego, pod warunkiem że to będzie jedna dziewczynka. Z czasem zamierzałam się do niej przywiązać, a jak mi się nie uda, będzie się musiała zadowolić matką zdystansowaną. Mój mąż był w siódmym niebie, bardzo szybko zaszłam w ciążę, traktował mnie jak królową, i to nie czekając, aż mi urośnie brzuch.
Strasznie mnie rozpieszczał, dostałam nawet naszyjnik. Taki z brylantami, to się chyba nazywa kolia, oczywiście nie były prawdziwe, ale robiły niesamowite wrażenie. Pamiętam, na jednej kolacji wszystkie panie podchodziły do mnie i podziwiały moje piękne klejnoty. Nie przyznałam się, że są sztuczne, co je to obchodzi.
O czym to ja mówiłam? Aha, zaszłam w ciążę i zaczęło się! Brzuch mi nagle napęczniał, potworne, po prawie czterdziestu latach życia i starań, żeby trzymać się prosto i nie wyglądać na swój wiek. Przebadano mnie i wtedy się okazało, że to bliźniaczki. Od razu zapytałam, czy aby nie syjamskie; na myśl, że noszę dwoje dzieci złączonych ze sobą ramieniem, stopą lub śledzioną, zrobiło mi się niedobrze. Nie mogłam sobie wyobrazić, jak takie wypielęgnowane istoty, jak ja i mój mąż, zniosą ten ciężar, tym bardziej że z niego żadna złota rączka i nie będzie się rwał do majstrowania przy wózku czy łóżeczku odpowiedniej wielkości. Pod wpływem myśli o tych wszystkich drobnych codziennych niedogodnościach zaproponowałam, owszem, może nieco zbyt obcesowo, żeby jedną z nich usunąć. Lekarz zapewnił mnie, że bliźnięta syjamskie i zwyczajne to dwie zupełnie inne sprawy. Był przerażony i bardzo dokładnie wyjaśnił mi różnicę. Dzieci to nie moja specjalność, ale wyszło na to, że jednak. Możecie to sobie wyobrazić? Prawie
czterdziestoletnia kobieta zmuszona do wysłuchiwania podwójnego ryczenia, dzień w dzień? Nawet mój mąż, uważany za świętego, nazywał je szczochami, nikogo nie oskarżam, chciałabym tylko podkreślić, że w tej sprawie nie wszystko jest białe-czarne.
Dwie dziewczynki, o Boże, i ten strach, co one wymyślą w okresie dojrzewania! Bardzo ładnie rosły, ludzie oglądali się za nimi na ulicy, zadawali mi kretyńskie pytania, na które odpowiadałam ogólnikowo. Nie zamierzałam opowiadać, w jakiej kolejności przyszły na świat ani czy mnie bolało, zresztą nic nie wiem, bo spałam. Strasznie długo trwało, zanim nauczyłam się odróżniać jedną od drugiej. Chytrze wykorzystałam w tym celu malutkie odciski, jakie zrobiły im się na kciukach, które ssały. Na szczęście, jedna ssała kciuk prawy, a druga lewy, i tej, co ssała prawy dałam imię na P. Oszczędzę państwu szczegółów ich wczesnego dzieciństwa, ale sami rozumiecie, że w przypadku dwóch sztuk trochę tego jest.
Skończyły trzy lata i trzeba je było po raz pierwszy zawieźć do przedszkola. Dotychczas brałam zawsze duży samochód mojego męża, ale akurat, jak na złość, tego dnia wypadł mu służbowy wyjazd! Sama przygotowałam dziewczynki, biegały po domu od szóstej rano, podniecone wizją włożenia tornistrów. Zamieniły się sukienkami i zaczęły się kłócić o spinkę do włosów, więc przełamałam ją na pół, żeby z tym skończyć. Wybuchnęły płaczem, nie chciały jeść śniadania, ani się ubierać, ani iść do samochodu. Po długiej walce, siłą oderwałam tę na P, która wczepiła się w obicie kanapy. Musiałam ją zanieść do samochodu, a strasznie bolą mnie plecy. A że nieszczęścia chodzą parami, za nic nie chciały się zmieścić do mojego mini-smarta. Próbowałam jedną umieścić w bagażniku, ale był zajęty przez spacerówki. W końcu usadowiłam je jedną na drugiej na miejscu obok kierowcy, darły się, co sił w płucach, i w ogóle nie słyszałam radia. Jak na ranek, nie było specjalnie korków. Otworzyłam drzwi i wyrzuciłam tę z wierzchu na obwodnicę.
Muszę przyznać, wcale nie uważam, że dobrze zrobiłam, bo wyrzuciłam tę grzeczniejszą.
Proszę mnie zrozumieć, uprzedziłam przecież męża, grałam w otwarte karty, zgodziłam się, owszem, ale powiedziałam: jedna.
Różowe niemowlę
Po przyjściu do szpitala zobaczyłam młodą położnicę w bezkształtnym worku w żyrafy. Potem, kiedy dziecko będzie oglądało swoje pierwsze zdjęcia, zemdleje z wrażenia na widok nie tyle matki, ile tych żyraf. Dlatego ja do fotografii postanowiłam założyć coś specjalnego. Mam seledynową koszulę nocną na ramiączkach z angielskiej koronki i wiązaniem pod piersiami nad wklęsłym brzuchem, który zastąpił brzuch sterczący. Jestem w łóżku, kolanem lekko unoszę kołdrę, a dziecko leży na plecach, wsparte o moją lewą pierś, i przeciąga się jak kot. Fotograf mówi, że to najładniejsze ujęcie dzisiejszego dnia. A ja wyglądam jak anioł.
Kiedy odchodzi, dzwoni moja przyjaciółka i pyta, ile mam szwów, sześć czy siedem, dokładnie nie wiem. Radzi mi, żebym się nie powstrzymywała z chodzeniem do toalety, co mi akurat nie przyszło do głowy. Rozłączam się, myśląc, że nawet nie zapytała, jak dziecko ma na imię.
Zaczynam szukać. Lubię imię Lili, ale nie wiem, czy można i czy takie imię istnieje, a Lilianne dla córki wcale mi się nie podoba. Jest oczywiście Marguerite i Pamela, ale czuję, że szybko mi się znudzą, a imion złożonych nie lubię, bo można je przestawiać. Mam słabość do imienia Jacques, ale to męskie i dziewczynkom się nie daje. Gdyby był tu jej ojciec, może we dwoje coś byśmy znaleźli, ale on nie wie, że właśnie urodziłam. Często na długo wyjeżdża. Ostatnim razem, kiedy wyjeżdżał, byłam w czwartym miesiącu. Obciskałam się paskami, żartowałam, że to aerofagia i że nałykałam się powietrza przez te samoloty, którymi ciągle lata. Nie powiedziałam, że jestem w ciąży, bo się bałam, że jak się dowie, to nie wróci. Ma na imię Jules i mogłabym dać małej na imię Juliette. Może by go to udobruchało po powrocie. On nie lubi dzieci, choć chyba raczej to co innego, on nie lubi mieć dzieci, bo nie lubi swojego nazwiska i jako jedyny, który je nosi, postanowił nikomu go nie przekazywać, żeby zniknęło. Na szczęście
urodziłam dziewczynkę. Sprawa nazwiska nie będzie się ciągnęła zbyt długo, dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat w najgorszym razie, a potem znajdzie sobie kogoś, kto jej włoży obrączkę na palec. I jakoś to będzie.
Kiedy oczekiwałam dziecka, jedna z moich przyjaciółek zastanawiała się, czy będzie różowe, czy niebieskie, taka dowcipna, a ja w głębi duszy miałam problem, bo Jules zwraca uwagę tylko na dzieci czarne i żółte, uważa, że są o wiele mniej nudne niż białe. Kiedyś opowiedział mi, że w czasie spaceru zaczepił małego Murzynka z dużym tornistrem. Chłopiec odwrócił się, spojrzał na niego ponuro, wzruszył ramionami i poszedł dalej. Jules oświadczył, że białe dziecko na pewno by się rozpłakało, a jego matka zaczęłaby krzyczeć. Tak sobie wyobraża matki podczas tych swoich wysokogórskich wędrówek w poszukiwaniu tajemnic. Pewnie niedługo wróci, powiedział cztery miesiące, a już jest prawie pięć; będę musiała mu powiedzieć, że malutka Molly się urodziła. Nie, Molly nie pasuje, sama nie wiem dlaczego. Kupię sobie wielkiego psa i zrobię tatuaż na uchu, może nie zauważy dziecka.
A może jakieś imię afrykańskie albo z Azji, na przykład Matou albo Comnet, wtedy nie zwróci uwagi, że jest biała. Ze względu na gust ojca przygotowałam dla niej piżamkę w czarno-żółte paski, którą wyszperałam w sklepie dla przebierańców, obcięłam tylko skrzydełka pszczółki. Maja śpi w swojej kołysce, ma długie paznokcie, powiedziano mi, że odpadną, nie należy ich obcinać. Przyjaciółka poradziła, żeby je obgryźć dla wzmocnienia więzi, szybko i skutecznie, ale nie chcę o tym myśleć, bo to mnie wzrusza i jeszcze bym się przywiązała. I tak kiedy pielęgniarka powiedziała Karmimy czy nie? zapytałam kto i kogo. A zresztą, czym ja się przejmuję. Chciała się tylko dowiedzieć, czy ma mi dać pigułki na powstrzymanie laktacji, czy damy sobie spokój. Dałyśmy sobie spokój, zabrakło mi odwagi, żeby zaprzeczyć, bo zrozumiałam, że tu nie ma żartów. Mleko wezbrało, piersi zrobiły się jeszcze bardziej ciężkie i twarde, na koszuli pojawiły się okrągłe plamy. Przecięłam rękawicę kąpielową na pół i okładam sobie piersi, jak tylko
Anna przestaje ssać. Kiedy gąbczasta tkanina wilgotnieje, idę ją wykręcić, szarawy płyn ścieka i znika w klozecie. To wzruszające, kiedy Emeline bierze pierś do buzi, powiedziała mi przyjaciółka, która nawet nie zapytała, jak dziecko ma na imię, i oświadczyłam, że naprawdę jestem bardzo wzruszona, ale to nieprawda, jestem przerażona, nie wiem, czy mam ściskać czy nie, jak rękawicę kąpielową albo wymię krowy, boję się zapytać, więc się nie ruszam, trzymam główkę Marii na piersi, przyciskam jak głowę Julesa, kiedy mnie całuje, a potem czekam, myśląc o czymś obojętnym, jakimś krajobrazie, albo układam słowa. Potem ma beknąć. Za pierwszym razem pielęgniarka pochwaliła, ukryłam twarz we włosach, a ona zapytała, czy słyszałam. Oczywiście, dla bywalca barów to nic nowego, po dwóch, trzech piwach to normalne. Potem odłożyłam Corine do łóżeczka, brzuch miałam całkiem mokry. Edwige dała mi popalić tym ssaniem. Ines zasnęła, a ja byłam wykończona.
W czasie porodu zadzwoniłam do Julesa, ale jego telefon nie działał, nie było zasięgu w tej jego zabitej deskami Amazonii. Pomyślałam, że jak z nim porozmawiam, to przynajmniej nie będę tak wrzeszczała na pielęgniarki i już nie zwymyślam położnej od dziwek. Od czasu do czasu wtrącałam przepraszam, a jedna z sióstr zapewniała mnie, że to żaden problem i że są przyzwyczajone. W tej samej chwili wyrwało mi się kurwo, do tej pory się powstrzymywałam, ale skoro nie muszę się krępować, to zabierz łapę, głupia kurwo! Leżała mi na brzuchu, żeby wycisnąć Emilie, a ja czułam, jakby mi w środku ktoś grzebał wielkim widelcem do pieczeni.
Sophie smacznie śpi. Jest mi strasznie smutno, tkwię samotna w białym łóżku, z korytarza dobiega hałas wózków, krzyki kobiet i wypadających z nich dzieci. W południe dali mi zupę, w której pływały małe kluseczki. Pomyślałam o Christine i o tym, że pewnego dnia jej ciało zaatakuje jakaś bakteria. Pomyślałam o Elisabeth, jak wraca do szkoły, płacze na chodniku, krzyczy, że nie chce tam iść, pomyślałam o Esther, o jej pierwszych kłamstwach, ukrywanym notatniku, zgubionym worku na kostium gimnastyczny i zerze z zachowania za ściąganie. Pomyślałam o Brigitte w kącie podwórka, o kamieniach, z którymi rozmawia, jest tam tata, mama, dzieci, i tak się bawi, całkiem sama, bez kolegów. Pomyślałam o Sylvie, udręczonej skoliozą, muszę ją wysadzać, przykrywać, masować, sama sobie nie radzi, pomagam jej, opatruję obgryziony palec, bandażuję skręconą kostkę, zakładam ortopedyczny kołnierz na szyję. Myślę o Eglantine, zawsze pierwszej, we wszystkim, nawet w gimnastyce, nie lubi, jak ją przytulać, wychodzi za mąż, mając
szesnaście lat, i Jules jest zadowolony. Myślę o Antigone, która pasjonuje się teatrem, nikogo to nie dziwi, oprócz Julesa, który uważa, że zamiast się pasjonować, niech się lepiej przygotowuje do matury, a ja przytakuję, w każdym razie kiwam głową, a Antigone wściekła wybiega z salonu i mówi, że to wstrętne. Myślę o Ingrid, nikt jej nie rozumie, ma bulimię, zwraca wszystko, co jej upichcę, lubi tylko pić ciepłą wodę, bo to ułatwia wymioty, jak mówi. Myślę o Doris, która szuka sensu życia, wymyśla sposoby przetrwania, czytuje eseje, robi notatki, robi co może, daje drapaka, potem pisze książki i popełnia samobójstwo. Myślę o Chloe, która umiera na raka, o Marianne, która ucieka z domu i znajdują ją utopioną, o Valerie, która mówi mi, że odtąd nie ma matki, o Karine, która nie może wyjechać, bo boi się mnie zostawić, nie chce, żebym cierpiała, myślę o Cecile, która też zostaje starą panną przeze mnie. Myślę o Prune, która wymyśla sobie choroby, o Anne, która nas wykończy tym swoim niewracaniem na noc. Myślę o
Laetitii, pali bez przerwy, ma siniaki na ramionach, a któregoś dnia podbite oczy, przysięga, że się uderzyła o drzwi.
Wpatruję się w drzwi pokoju, od czasu do czasu się otwierają, siostrzyczka pyta, co słychać, i bacznie przygląda się dziecku. Proponuję różne imiona, a ludzie robią miny. Zawsze im kogoś przypomina i coś jest nie tak. W pewnej chwili telefon wyświetla mi wiadomość od Julesa. Jutro przyjeżdżam, a dalej, Myślę o tobie. Zaglądam pod nocną koszulę, macam zwiotczały brzuch, próbuję go wciągnąć, chciałabym, żeby do jutra zniknął. Vanessa ciągle śpi, z zaciśniętymi piąstkami po obu stronach głowy, myślę o Julesie, kiedy mówi, że życie jest piękne, też robi podobny gest, to znaczy hurra, przynajmniej tak mi się wydaje. Jutro kupię mu befsztyk, kiedy wraca z podróży, ma ochotę na mięso, a potem na swoją żoneczkę. Zrobię frytki, okropny zapach, trudno, i zupę truskawkową, jeśli znajdę truskawki w lutym. Czyli że Bénédicte jest Rybą. Nie znam jej ascendentu, ale któregoś dnia na pewno zapyta mnie, o której się urodziła, i sama go sobie znajdzie. I powie Jakie to straszne, mam ten sam ascendent, jestem Skorpionem, tak
jak ty! Każę jej iść do swojego pokoju i tysiąc razy napisać: Powinnam kochać swoją matkę. Titine denerwuje mnie w tym swoim plastikowym pudełku z nazwiskiem, ale bez imienia, ponieważ go nie znalazłam. Loulotte waży dwa kilo dziewięćdziesiąt pięć. Śliczne dziecko.
Pójdę już, muszę jeszcze posprzątać, trzeba zrobić coś z tą kałużą wody na dywanie przy wejściu. Chcę wrócić do domu i czekać na swojego pana tak, jak się czeka na dziecko, z ręką na brzuchu, żeby widział, że wszystko dobrze, cisza, spokój. Nénette smacznie śpi. Wstaję, biorę swoje rzeczy. Opuszczam szpital, na pewno gdzieś ją umieszczą, zresztą bez imienia powinno być łatwiej. Pójdę do salonu kosmetycznego zrobić sobie odsysanie, jutro wraca Jules, zauważy, że się zmieniłam, a ja mu odpowiem, że bardzo długo go nie było i to mnie wytrąciło z równowagi. Jak zobaczy szwy, powiem, że się przewróciłam. Do widzenia, moja maleńka.
Münchhausen per procura
Zaraz po przyjeździe do szpitala dokładnie przemywa sprzęty spirytusem, płaci za dostęp do telewizora i zawija pilot w czepek kąpielowy. Ściska panią Domini, siostrę przełożoną, która zawiaduje piętrem i dobrze nas zna, moją matkę i mnie, bo przychodzimy tu już od roku. Jestem osłabiona, nogi się pode mną uginają, mam sucho w gardle i często matka musi mnie wnosić na piętro, gdzie kładą mnie na noszach, i wtedy oddycha z ulgą, bo się mną zajmą i podniosą ją na duchu. Moja choroba wprawia lekarzy w osłupienie, nie mogą zrozumieć, skąd u mnie posocznica, skoro nie mam zaburzeń systemu odpornościowego i prawidłowo się odżywiam, bo mama bardzo o to dba. Zdumiewa lekarzy zasobem wiedzy, nazywają ją doktorem, prostuje to, czerwieniąc się, pomagała kiedyś w aptece, ale odkąd zaczęłam chorować, rzuciła pracę i poświęciła się dla mnie, wbrew opiniom przyjaciółek, które raczej były temu przeciwne.
Odprowadza mnie do rentgena, staje za szybą, łowi każde słowo, jakie pada z ust lekarzy w czasie, kiedy mnie prześwietlają, potem podąża za mną pod drzwi zabiegowego, gdzie dają jej fartuch i maskę, żeby mogła mnie trzymać za rękę, kiedy mi pobierają krew i inne wycinki, nic a nic z tego nie rozumiejąc. Słyszy wszystko, nieraz wolałabym, żeby słyszała mniej, bo wiem, co robi z tym, czego się dowie. Zalęga jej się w głowie, a potem niespodziewanie wyskakuje. Dlatego właśnie próbowała popełnić samobójstwo za pomocą czopków. Wpakowała sobie pięćdziesiąt siedem sztuk. Coś tam usłyszała na jakimś korytarzu. A potem spokojnie patrzyła, jak lekarze uzbrojeni w rury i rurki przeszukują jej brzuch, nic nie znajdując, jeszcze teraz, kiedy jest w dobrym humorze, naśladuje ich zdumione miny i zagniewane głosy, żądające ujawnienia nazwy i sposobu zażycia trucizny. Ojej, odparła im, bardzo z siebie zadowolona, to nie z tej strony trzeba zaglądać! W brzuchu nic nie znajdziecie, bo wszystko sobie wsadziłam do tyłka!
Ale ponieważ wyjechałyśmy do innego miasta, w szpitalu uważają, że moja matka jest normalna i nie mają pojęcia o jej próbie samobójczej dokonanej za pomocą czopków. Siedzę cicho, bo zrobiliby z tego aferę, a przecież to już przeszłość, przynajmniej jest taka nadzieja. Mam już jednak siedem lat i dwanaście ogólnych zakażeń za sobą, więc nieraz myślę, że to nie koniec, i nie jestem pewna, czy to, co ona ze mną robi, jest zupełnie normalne. Nie zamierzam się buntować, nawet nie wiem, co to znaczy, muszę zapomnieć sens tego słowa, w przeciwnym razie grozi mi ucisk. Wkłada mi opaskę uciskową nad kolano, kiedy coś zbroję, nazywa mnie glukonianką (z powodu glukonianu potasu). Mówi, że jeśli nie zdejmie mi opaski przez trzy godziny, umrę na stojąco, z powodu niedoboru potasu, bo serce tego nie wytrzyma. Więc mówię Przepraszam, kochana mamusiu, i wtedy zaraz zdejmuje opaskę, mam skurcze w nodze, gładzi ją delikatnie, mówiąc, że wie, że to boli, kiedy przez chwilę nie dopływa krew. Wiem, wiem, że to boli, mówi i tuli
mnie do siebie.
Z powodu tych zakażeń często opuszczam lekcje, ale moja matka mówi, że w moim wieku to nic nie szkodzi. Stara się, żebym nie miała zaległości, i przerabia ze mną program, żebym nie zapomniała liter, form i cyfr. Kiedy ją zmuszam, żeby między nawrotami choroby puściła mnie do szkoły, z ciężkim sercem spotykam moje dawne przyjaciółki, starają się trzymać z dala ode mnie, bo się dowiedziały, że moja choroba polega na czymś w rodzaju gnicia od wewnątrz. Mówię o tym matce, proszę, żeby im wszystko dokładnie wytłumaczyła, ale odpowiada, że nic nie może poradzić, są po prostu podłe, a ludzka głupota nie zna granic. Więc z ulgą zaczynam znowu chorować i ze szkolnego boiska przenoszę się ponownie do łóżka, na fotel, w ramiona matki. Mój ojciec stale podróżuje, zwłaszcza kiedy mam nawrót choroby. Boi się szpitali i zawsze ma coś do zrobienia na zewnątrz. Może nawet dzieci, myśli głośno moja matka, kiedy ją pytam, dlaczego znowu go nie ma. Śpi jak zając pod miedzą w swoim wielkim łóżku, wpuszcza mnie, kiedy mam
koszmarne sny, przytula do siebie i mówi, że tak jest nam lepiej, we dwie. Któregoś lata zabierze mnie na Karaiby, ale najpierw powinnam się odłapać. Musiała mnie wypisać z lekcji tańca i zamiast tego, między zabiegami i kiedy jestem w lepszej formie, skaczemy sobie na skakance, jedna naprzeciwko drugiej, i ta, która się pierwsza zatrzyma, przegrywa. Często to ja wygrywam, ale potem długo nie mogę złapać tchu, wtedy robi mi inhalację specjalnym aparatem, mówiąc Oddychaj, a to nie jest przyjemne.
Mam szczęście, bo w szpitalu śpi ze mną, co jest bardzo na rękę przepracowanemu personelowi, nie muszą do mnie co chwila zaglądać w nocy. Mama nad wszystkim czuwa. Siedzi na brzegu swojego łóżka i kiedy się budzę, majacząc w gorączce, nigdy nie śpi, zawsze na posterunku, gotowa w razie potrzeby natychmiast interweniować, nieraz siedzi przykucnięta nad słojem, do którego się załatwia, żeby mnie nie opuszczać, bo toaleta jest daleko. Potem dodaje trochę wody do słoika i wszystko miesza; bierze strzykawkę, nakłada igłę i wlewa we mnie, mówiąc Kochanie moje. Ohydny sok wpływa w moje ciało. To dla twojego dobra, mówi, widząc, jak patrzę na strzykawkę sączącą brązową ciecz w moje bezsilne żyły. Śpij szybko, mamusia jest przy tobie.