Stalinizm po polsku, romans z nastolatką, Warszawa lat 50. "Dziennik 1954" Leopolda Tyrmanda
Stalinizm po polsku, romans z nastolatką, Warszawa lat 50. "Dziennik 1954" Leopolda Tyrmanda
Deprawujący nastolatki katolik, wielki talent, legenda powojennej Polski
"Dziennik 1954" Leopolda Tyrmanda, jedno z największych powojennych arcydzieł literatury polskiej, po raz pierwszy ukazuje się w Stanach Zjednoczonych. W tym roku mija dokładnie 60 lat od czasu, gdy Tyrmand prowadził swoje kapitalne zapiski - to doskonały moment, by przypomnieć o tym autobiograficznym, podrasowanym i doskonale skreślonym, błyskotliwym i pikantnym obrazie życia codziennego w Polsce czasów stalinizmu.
Tyrmand, wybitny pisarz i publicysta, był legendarną osobowością powojennej Warszawy, znawcą jazzu utożsamianym z subkulturą bikiniarzy (upraszczając mocno: ojcowie dzisiejszych hipsterów) oraz kobieciarzem i "socjalistycznym playboyem", który często zmieniał partnerki, żenił się i rozwodził, romansował i zachwycał kolejnymi młodymi, pięknymi pannami.
W "Dzienniku 1954" 34-letni wtedy Tyrmand opisywał z pikantnymi szczegółami swój namiętny romans z 16-letnią Bogną (poznali się, gdy miała 14 lat!), legendarną polską Lolitą, której oficjalnie udzielał korepetycji z języka polskiego. Co jeszcze znajdziemy na kartach "Dziennika"? W jaki sposób Tyrmand opisuje ówczesną Polskę, lata stalinizmu, Warszawkę? Dlaczego w dalszym ciągu warto sięgnąć po tę książkę? Czy do dzisiaj może budzić kontrowersje?
Romans z 16-latką
Tyrmand rozpoczyna swój dziennik 1 stycznia 1954 roku. Już na pierwszych stronach czytamy o Bognie, nastoletniej miłości 34-letniego pisarza: "Wczoraj był Sylwester, więc dziś kac i ból kości. Poza tym pogodziłem się znów z Bogną, co mnie niepomiernie dziwi. Mimo wielokrotnych ostrzeżeń, Bogna, demon bezmyślności i egoizmu, znów sugeruje, że my jakoby koledzy. Cóż za nonsens. Żeby jeszcze na użytek zewnętrzny, dla konwenansu, zbytecznego, co prawda, ale zawsze. Lecz nie, wręcz odwrotnie, gdyby mogła, Bogna nosiłaby ze sobą zmięte prześcieradło do szkoły średniej, żeby każdemu pokazać i opowiedzieć". I dalej:
"Koleżeństwo, jej zdaniem, ma być między nami wewnątrz wzajemnego stosunku. Zupełne nieporozumienie: ponad szesnaście lat różnicy i potworna przewaga umysłowa. Opiekun, wychowawca, nauczyciel, przyjaciel, ukochany, kochanek, nawet mąż (uchowaj Boże!), ale nigdy kolega. Bogna jest arcytworem przyrody, to fakt, wobec tego wierzy w nie do pokonania hegemonię swych szesnastu plus-coś-tam lat, w potęgę czystej formy. Niedawno zagrała znów kolegę wobec osób trzecich, na co nie mogłem się zgodzić: wyrzuciłem ją, po raz nie wiem który, z mieszkania i życia. Przez dwa dni jej nie było, siedziała jakoby w domu i bolał ją żołądek, co w jej przekonaniu jest znakiem cierpienia. Bo Bogna mnie kocha, tak uważa i twierdzi. Co to za miłość, nie wiem, nie ręczyłbym za nią, znając Bognę. Ale jakoś kocha, na swój sposób, bez zbytecznych i trudnych wątpliwości".
Duma z nastolatki u boku
Tak naprawdę - jak czytamy w książce "Zły Tyrmand" Mariusza Urbanka (Wyd. Iskry), swoistym śledztwie reporterskim na temat "Dziennika 1954", jego autora oraz opisanych w książce postaci - Bogna miała na imię Krystyna. "Gdy go poznałam, miałam czternaście i pół roku. Mieszkaliśmy na Bednarskiej, rodzice załatwili mi obiady w stołówce w Związku Literatów" - wspomina.
Któregoś dnia Tyrmand zaczepił ją na stołówce. Zapytał o lektury szkole i o to, ile ma lat. Próbowała mu wmówić, że niedługo matura. "Była w jego oczach pięknym, cudownym zwierzątkiem" - pisze Urbanek - "Prowadzał ją na bale, które wspomina do dziś cudownie. Panie w długich sukniach, panowie w smokingach, a wśród nich puszący się Tyrmand. Żadna z żon czy przyjaciółek jego kolegów o znanych nazwiskach i na wysokich stanowiskach nie była w wieku Bogny. Był z niej dumny".
Dowodów potwierdzających powyższe słowa nie trzeba długo szukać. Wystarczy ponownie zerknąć do "Dziennika 1954".
"Jaka wspaniała dziewczyna. Jak on to robi?"
"Wyglądała ślicznie: wysoka, smukła, ciemna, bez krzty chemii na cienko skrojonej twarzy, włos w kurtynę, koloryt i pełnia ramion i piersi jak z Ingresa lub choćby Czachórskiego, suknia prosta z ciemnozielonej tafty, czarne baleryny. I ustylizowana odpowiednio na nieśmiałość pensjonarki, co to już wie, co w niej siedzi, ale jakoby nie wie, co z tym zrobić. Bezbłędna stylizacja.
Starsze panie uwielbiają natychmiast poradzić, podzielić się tym, co wiedzą i co już samemu nie wychodzi. Panom pocą się ręce. Idąc otwierała szpaler spojrzeń, i ja to lubię. Jacyś faceci dopiero co z Francji jęknęli, że niby się znają: "Juliette Greco!", ale to pudło, bo Bogna lepsza. [...]
Była grzeczna, nieśmiała, oddana, czyli taka, o jakiej wiedziała, że ja chcę, aby była. Na pokaz? Taktyka? Chyba nie. [...] Czy mogłem być obojętny wobec jej sukcesu, który był moim sukcesem? To trudniej. Nigdy nie wstydziłem się próżności, ani przed innymi, ani przed sobą. Słyszałem: "Jaka wspaniała dziewczyna. Jak on to robi? Przy swoim wzroście, braku pieniędzy i perspektyw?" Za to należała się Bognie wdzięczność" - czytamy w opisie wspomnianego balu sylwestrowego.
Guru i kochanek, a nie przyjaciel
Urbanek pisze w "Złym Tyrmandzie", że Bogna była wyższa od Leopolda, więc do perfekcji musiała opanować uginanie kolan, by wydać się niższą, gdy na Nowym Świecie spotykali jakichś znajomych. Bogna wspomina, że Tyrmand był guru, a nie przyjacielem: "Przyjacielem nie był dla mnie nigdy, a to o wiele ważniejsze niż bycie kochankiem".
Bogna przeczytała "Dziennik" dopiero po latach. Podobno wcale nie była go ciekawa. Twierdzi, że lektura przywróciła jej pamięć o czasach, których nie wspomina najlepiej. Odniosła też wrażenie, że Tyrmand nie pisze o niej, tylko kimś zupełnie innym, obcym. W książce wstydzi się uczuć, jest ostry, złośliwy, bezczelny. W rzeczywistości bywał ciepły, dobry, sentymentalny.
29 stycznia 1954 Tyrmand notuje: "Potem, w ciemnościach, Bogna odezwała się brutalnie i impertynencko. Zapaliłem światło i poprosiłem, żeby doprowadziła się do porządku, bo dziś już i tak nic nie będzie. [...] Bogna rozpłakała się i oskarżyła mnie o niedelikatność. Dodała, że ma tylko siedemnaście lat i jeszcze mnóstwa rzeczy nie wie, co nie jest powodem, abym ją tak traktował. Na zaciekawione pytanie jak ją traktuję, odparła bez zająknienia, że jak uliczną dziewkę, po czym łkała dalej, że ona ma dosyć, że nie wie, po co w tym wszystkim tkwi, lecz że inaczej nie może, bo miłość i tak dalej".
"Lolita" po polsku?
Po ukazaniu się "Dziennika 1954" znajomi mówili Bognie/Krystynie, że powinna być szczęśliwa, gdyż o niewielu kobietach napisano tyle pięknych słów. Sama zainteresowana twierdzi inaczej: "Uważam, że Tyrmand, pisząc "Dziennik 1954", zadbał tylko o własny obraz. Opisując Bognę, nieważne czy prawdziwą czy nieprawdziwą, stworzył swoją Lolitę, jak u Nabokova" - czytamy w "Złym Tyrmandzie".
Dodajmy gwoli ścisłości, że Nabokov pisał Lolitę w latach 1947-1953, a książka po raz pierwszy ukazała się w 1955 roku w Paryżu. Pierwszy pełny polski przekład powieści ukazał się dopiero w 1991 roku. Fragmenty w przekładzie Juliusza Kydryńskiego "Przekrój" publikował w 1959 roku, a więc pięć lat po napisaniu pierwszej wersji "Dziennika" Tyrmanda.
Autor "Złego" był katolikiem, choć, zdaniem Kazimierza Koźniewskiego, był to katolicyzm na pokaz, który nijak miał się do "nastoletnich panienek, które Tyrmand deprawował na swoim tapczanie". "Leopold był młodym człowiekiem, który chciał się bawić. Lubił jazz i panienki, a poza tym jeszcze chciał się wyróżniać, więc postanowił być katolikiem" - czytamy u Urbanka.
Tasował kobiety jak talię kart?
Danuta Kętrzyńska nie zgadza się z legendą Tyrmanda-bikiniarza: "Owszem, te jego czerwone czy żółte skarpetki były prawdziwe, ale w niczym nie naruszały obrazu poważnego, dobrze wychowanego człowieka". Tyrmand uwielbiał otaczać się pięknymi kobietami i pięknymi przedmiotami, choć sam zawsze był niezadowolony ze swego wyglądu.
"Kobiety przeciekały mi przez ręce, tasowałem je jak talię kart [...]. Nie zatrzymywałem się przy żadnej" - pisał Tyrmand, a Zdzisław Najder wspomina: "Trochę z niego wtedy pokpiwaliśmy, bo opiekował się ciągle jakimiś kociakami, które uczył języków, wabił jazdą na nartach i traktował to wszystko szalenie serio".
Najder uważa, że tych dziewczyn nie było aż tyle, o ilu pisze Tyrmand: "Naprawdę to nie ona ze nim biegały, ale on za nimi, w "Dzienniku" ciągnął mocno to swoje powodzenie za uszy".
Luksus bycia bezrobotnym w czasach stalinowskich
"Moje życie jest życiem bez komfortu. Mieszkam źle, organizowanie pożywienia na co dzień urąga pojęciu cywilizacji, wystaję w kolejkach za chlebem, sprzątam. Pozbawiony jestem wygód i ułatwień dostępnych mężczyźnie w moim wieku i o moim potencjale zarobkowym w krajach demokratycznych" - przyznaje Tyrmand w "Dzienniku". I nieco dalej:
"Inna rzecz, że wystarczyłoby połknąć pigułkę Murti Binga lub wstrzyknąć sobie w duszę dawkę cynizmu, lub po prostu uwierzyć. Gdybym zgodził się sprzedać reżymowej propagandzie choć część mych profesjonalnych możliwości, zachowując, jak marrani, prawdę w sobie dla siebie, znalazłoby się auto i mieszkanie ze służącą. [...]
Natomiast skłamałbym, gdybym narzekał na brak w mym życiu luksusu. Życie bez luksusu? Skądże znowu. Luksus jest najcenniejszą specyfiką mej egzystencji. Jest rekompensatą za brak komfortu, auta, willi, żony, dziatwy, rodzinnych upojeń. Mój luksus, ekwiwalent tylu dóbr, wynika z mej kondycji w komunizmie, skrzy się dobroczynnym bogactwem. Mój luksus to pełen konsekwencji fakt, że jestem bezrobotnym".
Odwaga, nonkonformizm i katolicyzm Tyrmanda
Barbara Hoff, jedna z żon pisarza, wspominała, że Tyrmand był człowiekiem odważnym i nie bał się np. powiedzieć o którymś z literatów, że jest ubekiem: "Wszyscy o tym wiedzieli, wszyscy szeptali, ale tylko on miał odwagę powiedzieć to głośno. Dlatego ludzi odwracali się od niego. Oni się bali, a on nie. [...] Tyrmand psuł im dobre samopoczucie, bo pokazywał, że można nie ulec, nawet jeśli bierze się za to w dupę. Dlatego woleli mówić, że to człowiek płytki i głupi, bo się modnie ubiera".
Hoff polemizuje również z osobami wątpiącymi w głęboką wiarę Tyrmanda. Owszem, czytamy w książce Urbanka, nie interesował go tradycyjny katolicyzm i bieganie na procesje, ale pociągała go filozoficzna strona religii, czytał ojców Kościoła, był związany z katolickimi środowiskami, a w Krakowie odwiedzał m.in. biskupa Wojtyłę.
Warszawskie tramwaje, cywilizacja komunizmu
W jaki sposób opisywał Tyrmand w "Dzienniku 1954" ówczesną Warszawę i Polskę? Przykładem metody pisarskiej autora "Złego" niech będzie fragment poświęcony warszawskim tramwajom: "Jego naturą jest brud i zapuszczenie. Jego przeznaczeniem wyzwalanie z ludzi instynktu wzajemnej nienawiści. Najmiłościwszy chrześcijanin przeistacza się w warszawskim tramwaju w czystą biologię i zło. Zasadą psychologiczną tramwaju jest zmitologizowana, ślepa żądza pchania się do przodu i ślepy strach przed niemożnością opuszczenia go w porę.
Niezwykle wyszukana nietolerancja bliźniego oraz niewyczerpany leksykon wyzwisk stanowią jego kulturę. Silniejszy w pysku i łokciu jest jego pozytywnym bohaterem, dumą jego folkloru. To, co się dziś działo na trasie Mokotów - Krakowskie Przedmieście między konduktorem, pasażerami, niemowlakami w tłumokach, a nawet pewnym ukrytym w teczce psem, wymaga literatury większej niż ta, na jaką mnie stać.
Zresztą, do kogo mieć żal i o co? Nędza i niewygoda, gorycz nie kończącego się czekania na przystankach, mróz, zaduch, unurzana w błocie podłoga sumują się nieuchronnie w nieprzytomnym ataku na drugiego upośledzonego, na takiego samego biedaka i ofiarę. Komunistom w to graj. W antycywilizacji, nawet najmocniejsze ułatwienie czy udogodnienie może być dyskontowane pośród fanfar, staje się osiągnięciem na miarę historii. Koszt jednego pierwszomajowego święta pokryłby chyba doprowadzenie warszawskiej komunikacji do poziomu szwedzkiej prowincji z końca ubiegłego stulecia, zaś pierwszych majów było już w Warszawie osiem. Lecz tylko szaleniec mógłby wystąpić z taką propozycją".
Warszawa, stolica węglowego mocarstwa
W innym miejscu Tyrmand notuje: " W Warszawie siwy mróz, 25 poniżej zera. Brak opału, piekielnie zimno w mieszkaniach i biurach, ludzie siedzą przy biurkach w płaszczach. Stolica węglowego mocarstwa. Palacze i kotłownicy w ciepłowniach skarżą się, że tak cholernie bezwartościowym miałem, jaki przychodzi ze Śląska, można dzieciom wąsy smarować na jasełkę, ale nie zasilać centralne ogrzewanie". Innego dnia czytamy z kolei:
"Mróz bezlitosny i ludzie wędrują po Warszawie pocieszni i okutani, nawet najforemniejsza kobieta jak tobół. Martyrologia oczekiwania na środki komunikacji: podejrzewam, że zbrojne wystąpienie przeciw reżymowi, o ile kiedykolwiek nastąpi, zacznie się na tramwajowych przystankach w taką pogodę. Bezmiar nienawiści w oczach manifestujących bezrobotnych na widok aut milionerów jest pobłażliwym wyrzutem wobec tego, co czai się we wzroku warszawiaków odprowadzającym przemykające się limuzyny komunistycznych dygnitarzy.
Prasa ocieka łojem służalstwa pisząc o "wspaniałym darze Związku Radzieckiego dla Warszawy", nikomu niepotrzebnym drapaczu chmur. Gdyby chcieli naprawdę coś darować, przysłaliby kilkaset wagonów tramwajowych. Lecz ich celem jest zaznaczać się, nie obdarzać, w tym celu drapacz chmur jest jak ulał. Gdy patrzę na zwierzęcość przemarzniętych do szpiku kości ludzi, spychających się wzajemnie pod koła w nieprzytomnej walce o wpakowanie się do osłoniętego od wichru wnętrza, wydaje mi się, jakby ktoś się temu przyglądał spoza okiennej firanki, szepcząc do siebie z upodobaniem: "Niech się męczą, niech się mordują, będą nam potem lizać buty za każdy okruch, za najniklejszą ulgę...".
"Dziennik 1954" bardziej naturalny od Tyrmanda?!
Agnieszka Osiecka uważa, że bardzo zmieniły Tyrmanda wojna i okupacja i to dlatego po 1945 roku wolał schować się za maską. Co zaskakujące, zdaniem Osieckiej "Dziennik 1954" jest o wiele bardziej naturalny niż sposób bycia samego Tyrmanda: "Gdyby "Dziennik" był wystylizowany w takim samym stopniu, w jakim wystylizowany był Tyrmand, byłby nie do zniesienia. Tyrmand wydałby się nagle postacią z jakiegoś teatralnego panopticum".
Po latach Osiecka jeszcze dwukrotnie spotkała się z Tyrmandem w USA, gdzie wyjechał w 1965 roku i gdzie zmarł w 1985 roku na Florydzie. Początkowo pisarz był Ameryką zachwycony. "W poprzednim życiu byłem chyba Amerykaninem" - mówił. Tyrmand demonstrował jednak swój konserwatyzm - "Murzyni śmiecą, Wietnam nie może się panoszyć, a Amerykanie muszą pilnować swoich interesów, bo inaczej Rosja wejdzie im na głowę" - co nie mogło się podobać.
"Postanowiłem bronić Ameryki przed nią samą" - pisał Tyrmand na łamach "New Yorkera", z którego wkrótce go wyrzucono.
"Dziennik 1954" wreszcie po angielsku
W Stanach Zjednoczonych właśnie ukazało się pierwsze angielskie wydanie "Dziennika 1954". Książkę opublikowało Northwestern University Press, Chicago w przekładzie Anity K. Shelton oraz A. J. Wrobla. Wydawcy określają pamiętnik Tyrmanda jako relację z codziennego życia w komunistycznej Polsce oraz opis absurdów reżimów wspieranych przez Sowietów.
"Tyrmand obnaża kłamstwa, duże i małe, do jakich uciekały się reżimy, aby pozostać przy władzy. Dowcipny i wnikliwy dziennik jest historią człowieka, który jako prowokacyjny dziennikarz, warszawski intelektualista, "ojciec duchowy" polskich hipsterów i promotor jazzu w Polsce, korzysta z drobnych pozornie metod oporu, aby zachować swoje prawo do wolności myśli" - oceniają wydawcy.
Pisarz za swoją niepokorność wobec władz komunistycznych został ukarany w roku 1953 zakazem publikacji. Frustrację związaną z przymusową bezczynnością przelał na łamy "Dziennika 1954". W drugiej połowie lat 70. mocno zredagował i wydał pamiętnik w zmienionej wersji. Dopiero po latach do księgarń trafiła także "wersja oryginalna" dziennika
"Dziennik 1954" - podstawowy podręcznik komunizmu
Mieszkający w Nowym Jorku syn autora Matthew Tyrmand mówi, że mocnym przeżyciem było dla niego odkrycie, jak jego ojciec wyrażał słowem swoje myśli. "Sądzę, że książka jest niezwykle istotna. Obecnie - nawet bardziej aktualna niż przed laty. Stanowi niesamowite odbicie lustrzane życia za żelazną kurtyną. To jest naprawdę podstawowy podręcznik komunizmu, nawet w większej mierze, niż niektóre z wielkich powieści Sołżenicyna lub Orwella, które były narracją fikcyjną" - uznał.
Według syna autora "Złego", teraz, kiedy Rosja destabilizuje świat, książka tym bardziej stanowi ważny dokument. "Po przeczytaniu dziennika dochodzi się do wniosku, że komunizm, socjalizm jest z natury zły i opresyjny, toteż musi być zwalczany z całą naszą energią" - dodał Matthew Tyrmand.
Miłość do Warszawy
Autorami przekładu są profesor historii w Eastern Illinois University specjalizująca się w problematyce Europy Wschodniej Anita Shelton oraz matematyczny ekonomista Andrew Wrobel.
Jak powiedział Wrobel - zapewniając, że wypowiada się także w imieniu Shelton - tłumacząc książkę, interesowali się wersją "Dziennika 1954", opublikowaną w roku 1980. Potraktowali ją za lepszą pod względem literackim, niż późniejsze wydanie z lat dziewięćdziesiątych, będące "surowym rękopisem".
Autorzy przekładu ocenili też, że - choć wiele książek Tyrmanda zostało przetłumaczonych - "Dziennik 1954" nie doczekał się przekładu na język angielski wcześniej m.in. ze względu na charakterystyczny styl autora, ekscentryczny humor, wiele odniesień kontekstualnych i kulturowych, posługiwanie się slangiem, językiem ulicy oraz żargonem komunistycznym. Do najciekawszych fragmentów książki zaliczyli przykłady z życia, wizerunki Warszawy i przebijającą z opowieści Tyrmanda miłość do miasta.
**__Oprac. GW, WP.PL, na podst. "Dziennika 1954" Tyrmanda, "Złego Tyrmanda" Urbanka, PAP oraz innych źródeł.