Księżniczka spełnionych snów, czyli Sylwia Grzeszczak w Warszawie [ZDJĘCIA, RELACJA]
Sylwia Grzeszczak wreszcie przeniosła swoje hity z letnich plenerów do hal, a efekt przerósł oczekiwania: niemal cała trasa wyprzedała się błyskawicznie. Wokalistka pokazała, że jej głos i popularność bez trudu wypełniają największe obiekty w kraju.
Sylwia Grzeszczak to wciąż jeden z najmocniejszych głosów na polskiej scenie. Jej albumy wielokrotnie pokrywały się platyną, a hity nadal królują w stacjach radiowych. Publiczność ją uwielbia – aż trudno uwierzyć, że dopiero teraz artystka postawiła na halową trasę, odchodząc od dobrze znanych plenerów. Jak zapowiadała, przygotowany spektakl był spełnieniem jej wielkiego marzenia. Chyba nie przypuszczała, że pięć z sześciu koncertów zostanie wyprzedanych do ostatniego miejsca.
Zanim dotarła do stolicy, zdążyła porwać trójmiejskich słuchaczy w Ergo Arenie oraz poznaniaków w MTP Pawilon 5. Warszawskich fanów przywitała intro stopniowo budującym napięcie: nagrany głos z offu opowiadał o sile pragnień i wierze w to, że mogą się urzeczywistnić. Jej własne właśnie się ziściły – dziś Grzeszczak występuje na największych halach jak ścisła czołówka rodzimej branży.
Wieczór otworzyła utworem "Kiedy tylko spojrzę", uzupełnionym wizualizacjami przywodzącymi na myśl wschód słońca z "Króla Lwa". Potem ruszył już prawdziwy korowód hitów: "Bang Bang", "Słowa na K", "Pożyczony", "Najprzytulniej". Na scenie – zespół i tancerze. Całość przypominała amfiteatr, który przez lata gościł wokalistkę podczas letnich koncertów. Ze sceny wyrastał wybieg, który sięgał do połowy hali, a na jego końcu ustawione były kolejne klawisze – bo kto choć trochę zna Grzeszczak, ten wie, że fortepiany i pianina to jej znak rozpoznawczy.
"Kultura WPełni". Daniel Olbrychski gorzko o Kościele: "Gdzie ci księża? Gdzie ten autorytet?"
Duże poruszenie wywołało pojawienie się Libera podczas "Co z nami będzie?" i "Dobrych myśli". Raper, który niegdyś był jej partnerem, wciąż wspiera twórczość Grzeszczak. Publiczność eksplodowała entuzjazmem: krzyki, oklaski, owacje. Niektórzy nie kryli zachwytu nad faktem, że para nawet po rozstaniu potrafi ze sobą pracować. Zachowanie z klasą - okrzyknęli wielbiciele. Trudno odmówić im racji – Sylwię i Libera łączy wzajemny szacunek, a wspólna córka dodatkowo cementuje ich dorosłe relacje. Między nimi nie ma miejsca na konflikty.
Przed rozpoczęciem drugiego aktu, gdy artystka szykowała się do wyjścia w nowej stylizacji, publiczność przejęli jej muzycy. Sięgnęli m.in. po repertuar Macklemore’a czy Beyoncé. Ten fragment wprawił jednak część widowni w lekkie zdziwienie. "Jakby support grał w środku koncertu" – komentowano. Faktycznie trudno było przewidzieć, co nastąpi za chwilę. Świadomi sytuacji byli jedynie ci, którzy wcześniej sprawdzili setlistę – wiedzieli, że dopiero nadchodzi prawdziwy deszcz największych przebojów.
Druga część to już czyste "the best of": "Och i ach", "Sen o przyszłości", "O nich, o Tobie", "Bezdroża" z gościnnym udziałem Mateusza Ziółki oraz finałowa "Księżniczka". A że żaden porządny koncert nie kończy się bez bisu, Grzeszczak dorzuciła jeszcze "Motyle", "Tamtą dziewczynę" i – jako crème de la crème – "Małe rzeczy".
Wokal najwyższej klasy szedł w parze z typowym dla pop-koncertów kiczem: pod sufitem podwieszone kolorowe chmurki, motyle fruwające po scenie, różowy fortepian, tancerze w plastikowych głowach koni lub w kaskach przypominających lustrzane disco-kule. Ostateczną atrakcją były dwie ogromne kukiełki tańczące wśród publiczności podczas "Księżniczki". Czy było to potrzebne? Zdania będą podzielone, ale trudno nie odnieść wrażenia, że momentami te ozdobniki odciągały uwagę od wokalu artystki.
Sylwia Grzeszczak zawsze funkcjonowała na granicy potężnego głosu i odrobiny scenicznej przesady. Albo się to kupuje, albo szuka innej estetyki. Faktem jest, że tłumy ją kochają – znają każdy utwór, śpiewają wszystkie teksty i z zaangażowaniem potwierdzają swoją lojalność wobec jej twórczości. Kochają ją za całość, po prostu, bez tłumaczenia.
Torwar – zaliczony. A dziś wieczorem powtórka, bo Sylwia sprzedała nie jeden, ale dwa koncerty w stolicy.
Bartosz Sąder, dziennikarz Wirtualna Polska