Polski artysta dziś kompletnie zapomniany. Nawet złodzieje nie chcieli jego dzieł
Nazywany polskim Disneyem, twórca Koziołka Matołka, prekursor polskiego komiksu, artysta totalny. Kiedyś uwielbiany i powszechnie ceniony, dziś zupełnie zapomniany.
Marian Walentynowicz był postacią nietuzinkową – pełną kontrastów i trudną do zaszufladkowania. Całym sobą oddany sztuce i podróżom, podporządkował im swoje życie. Świat przemierzył wielokrotnie, a każde miejsce, w którym się znalazł – czy to podczas tournée z zespołem baletowym, na afrykańskim safari, czy w czasie procesów norymberskich – dokumentował z pasją rysownika. Marzył o tym, by szkicować nawet w ruchu.
Z rysunku uczynił swój sposób na życie, nie oglądając się na polityczne podziały. Nie stawiał granic tematycznych – tworzył ilustracje do bajek dla dzieci, komiksy, a także grafiki erotyczne, które funkcjonowały w drugim obiegu.
Był nie tylko artystą, lecz także żołnierzem i pierwszym polskim korespondentem wojennym, który relacjonował przebieg II wojny światowej i dokumentował procesy norymberskie. Towarzyszył 1 Dywizji Pancernej generała Maczka, przechodząc cały jej szlak bojowy.
Twórczość Walentynowicza stanowi zwierciadło burzliwego XX wieku – z całym jego blaskiem i cieniem: kolonializmem, wojną, szowinizmem czy socjalistyczną rzeczywistością. Książka "Ilustrator. Przygody ojca Koziołka Matołka tylko dla dorosłych" Marka Górlikowskiego właśnie o tym opowiada. Przez pryzmat sztuki artysty obserwujemy epokę gwałtownych przemian i nowych początków.
Marek Górlikowski w swojej książce nie moralizuje ani nie wybiela historii. Zamiast tego z odwagą podejmuje tematy trudne i budzące emocje, przedstawiając Walentynowicza bez upiększeń – takim, jakim był naprawdę.
Publikujemy fragment biografii "Ilustrator. Przygody ojca Koziołka Matołka tylko dla dorosłych".
Znikł. Nawet nazwisko: Walentynowicz, kradnie suwnicowa ze Stoczni Gdańskiej.
Wpis w zeszycie dla gości na jego wystawie Galerii Grafiki i Plakatu w Warszawie z 5 maja 1994: "Cała wystawa nadaje się tylko do dupy. Autor to Flet i nic więcej", podpisano: Rybicki Konrad.
Wakacje 1997 roku, kustosz Muzeum Techniki w Warszawie Witold Tchórzewski organizuje wycieczkę sochaczewską wąskotorówką. Temat: Koziołek Matołek.
– Chodzimy z kolegami po całym składzie i zadajemy ludziom proste pytanie: kto narysował postać Matołka? Na dwieście pięćdziesiąt osób nie znalazła się ani jedna, która umiałaby odpowiedzieć. Facet przepadł. Tylu durniów się wyciąga na pomniki, a Mariana Walentynowicza spycha w niebyt.
Najbardziej doceniony jako artysta staje się w południe 25 października 2000 roku, wtedy to jego bratanek Wojciech Walentynowicz słyszy pukanie do obitych metalem drzwi mieszkania na Saskiej Kępie. Otwiera od razu, bo ma być sąsiadka z zupą, a jest cios.
– W szczękę. Wpadło czterech, może pięciu. W rękawie mieli szprychy zaostrzone jak nóż. Nie byli zamaskowani, nie musieli, takie same kałmuckie mordy, i tak bym nie rozpoznał. Związali mnie pasem wojskowym wuja Włodka Pokorowskiego z wojny 1920 roku i rzucili na łóżko.
W rękawiczkach wyciętych ze skarpet zdejmują ze ścian obraz po obrazie Mariana Walentynowicza. W sumie ponad trzydzieści. Zabierają też czerwoną skórzaną teczkę na dokumenty, z dwugłowym złotym orłem, podarunek cara Mikołaja II dla lekarza Zygmunta Siemaszko, brata babci.
Wojciech Walentynowicz:
– Widzieli obrazy z ulicy, bo mieszkanie jest na parterze. Musiały sprawić wrażenie cennych. Ale kilka dni później dostałem telefon, że jednak chcą je zwrócić, za odpowiednią kasę. Chyba nie dali rady stryjka dalej sprzedać. Docenienie nie trwa więc długo. Rodzina nie chce płacić za zwrot obrazów. W miejsce skradzionych wieszają inne, stryjek namalował ich wiele.
Patrzę teraz na nie w tym samym mieszkaniu, okna zyskały kraty. Przez to, że większość krzyczy kolorami, wyróżnia się ciemny portret zgarbionego starca, w tle nieprzenikniona czerń, twarz oświetla mała świeczka na zielonym prostym stole. Jeśli to autoportret, to wykonany w smutnym czasie życia.
Jakby dla dopełnienia sceny siostra Wojciecha Walentynowicza Joanna Kisielewska-Tilszer wręcza mi list. Zamiast adresu wielkie litery: OTWORZYĆ W RAZIE MOJEJ ŚMIERCI. Podpis Mariana Walentynowicza ten sam co pod rysunkami Koziołka Matołka i małpki Fiki-Miki. M z zakrętasem wchodzi w W, a pod daszkiem T, wydłużonym do końca nazwiska, chronią się pozostałe litery, jak pisklęta pod skrzydłem.
To testament napisany w lipcu 1967 roku, a w nim te słowa:
"Obrazki nie przedstawiają żadnej wartości. Można porobić pewne serie, zabezpieczyć przed wilgocią, przechować gdzieś w piwnicy albo w ogóle wyrzucić. Rękopis podróży naokoło świata nabierze wartości za 20–30 lat. Może Joasia go gdzieś przechowa".
Joanna Kisielewska-Tilszer:
– Joasia to ja. Wszystko, co po stryjku zostało, przechowuję na strychu, wpuszczę pana, ale niech pan odnajdzie ten rękopis. Pamiętam nawet tytuł: "Podróż, w której zgubiłem piątek".
Marek Górlikowski - Reporter, dziennikarz, przez wiele lat związany z "Gazetą Wyborczą". Czterokrotnie nominowany do nagrody Grand Press w kategoriach Dziennikarstwo śledcze, Wywiad i Publicystyka. Laureat Nagrody im. Jana Jędrzejewicza za biografię "Noblista z Nowolipek. Józefa Rotblata wojna o pokój" (2018), nominowaną również do finału Górnośląskiej Nagrody Literackiej Juliusz. Ostatnio wydał: "Państwo Gucwińscy. Zwierzęta i ich ludzie" (2021).