"Pytali, czy chodzę do szkoły. Chcieli dać pieniądze". Czego świat nie wie o ostatnim rdzennym ludzie Europy?
Elle Márjá Eira o byciu Saamką mówi: to nie tylko ziemia i zwierzęta, ale też duchowość, opowieści i muzyka, której przez lata próbowano im zakazać. Dziś nagrywa filmy, współpracuje z Netfliksem i przypomina światu, że o Saamach nie da się opowiadać bez ich własnego głosu.
By pokazać mi, w której wiosce żyje, musimy długo oddalać widok na mapach Googla. Kautokeino to niewiele domów, zagrody, namioty, jest jeden kościółek. Mała Elle Márjá Eira nie od razu wiedziała, że poza Saamami na tych ziemiach żyją Norwegowie, a jej Sápmi, kraina należąca do Saamów, ostatniego rdzennego ludu Europy, to administracyjnie Norwegia. Dziś jest reżyserką, piosenkarką i hodowcą reniferów.
Gdy spotykamy się w Zwierzyńcu, gdzie panuje pełnia gorącego lata, przekonuje mnie, że małe miasteczko na Roztoczu przypomina jej ojczyznę. Na moje zaskoczone spojrzenie odpowiada, że dlatego, że tu też wszędzie jest żywa przyroda. Podczas Letniej Akademii Filmowej w Zwierzyńcu, na specjalnej sekcji poświęconej kulturze Saamów, widzowie zobaczyli jej krótkometrażowy film "Ealát" o wypasie reniferów.
Eira na Akademii zaprezentowała także joik - najstarszą formę pieśni, nieodłączną część saamskiej kultury. Joik, jak wierzenia, język i stroje saamskie były zabronione w Skandynawii, której rządy aż do lat 80. ubiegłego wieku chciały wynarodowić Saamów. Odbierano dzieci rodzicom i umieszczano je w szkołach z internatem, skutecznie niszczono ich tożsamość, kulturę i korzenie.
Dziś Elle Márjá Eira koncertuje na całym świecie, ma na koncie pełnometrażowy film "Kradzież" zrealizowany dla Netfliksa i wciąż zajmuje się wypasem reniferów, których jej rodzina ma tysiące. Chociaż Saamowie mają dziś swoje parlamenty i mogą celebrować swoją tożsamość, stają przed kolejnymi wyznaniami. Ich przyszłości, nierozerwalnie związanej z wolnością wypasu reniferów, zagrażają nie tylko wielkie korporacje i rozwój przemysłu, ale także zmiany klimatyczne. Naszą rozmowę zaczynam więc od pytania, które wydaje się najprostsze, a dla niej ma najgłębsze znaczenie.
Basia Żelazko, WP: Powiedz mi, co to znaczy być Saamem?
Elle Márjá Eira: Dla mnie to przede wszystkim świadomość, kim jestem i skąd pochodzę. Nigdy nie miałam co do tego wątpliwości. Nie jesteśmy Norwegami, choć żyjemy w Norwegii – ale też w Finlandii, Szwecji i Rosji. Kiedy pojawiły się granice, podzieliły nas. Mamy własne języki, aż dziewięć różnych języków Saami. Rozumiem większość z nich, oprócz tego używanego po stronie rosyjskiej.
Renifery też są częścią tej tożsamości?
Tak, ogromną. Dorastałam w rodzinie zajmującej się hodowlą reniferów. To tradycja przekazywana u nas od pokoleń. Sama mam swoje zwierzęta i własny znak, którym nacina się im uszy – dzięki niemu wiem, które są moje. Moja rodzina ma ich tysiące. Ojciec i brat spędzają z nimi każdy dzień, wypasając je. To dzikie zwierzęta, nie traktujemy ich jak bydła czy owiec. Gdy pytasz mnie, co to znaczy być Saamem, powiedziałabym, że to także bardzo głęboka więź duchowa.
Czy pamiętasz pierwszy raz, kiedy jako mała dziewczynka z ludu Saamów uświadomiłaś sobie, że wokół ciebie są inni ludzie – Norwegowie?
Tak, pamiętam. Słyszałam język norweski w radiu, widziałam go w telewizji, ale wokół mnie wszyscy mówili tylko po północnosaamsku. Myślałam, że cały świat wygląda tak jak moja mała wioska. I byłam w szoku, kiedy odkryłam, że świat jest o wiele większy – i bardziej przerażający.
Bardzo mnie inspiruje, jak jesteście związani z reniferami – żyjecie z nimi, a jednocześnie darzycie je ogromnym szacunkiem, bo dają wam życie, dom, ubrania, jedzenie i wszystko inne. Ale z drugiej strony… Pierwsza scena w twoim filmie pokazywała wybór jednego zwierzęcia do zabicia. Zrobiłaś to celowo, żeby pokazać, że taka jest natura rzeczy?
Żyjemy z reniferami, ale tak właśnie wygląda rzeczywistość. To brutalne, ale prawdziwe. Chcę wiedzieć, skąd pochodzi moje jedzenie. Dlatego w domu jem tylko mięso z renifera i ryby. Kiedy jesteśmy w terenie i ciężko pracujemy, potrzebujemy bardzo energetycznego jedzenia – bez mięsa byłoby trudno przeżyć. Dorastałam w przekonaniu, że trzeba zabić renifera, oprawić go i wykorzystać wszystko. Nie chodzi o to, by zabrać tylko najlepsze kawałki. Wykorzystujemy każdą część i nic się nie marnuje.
Mój ojciec prowadzi dziś mały sklep przy drodze. Sprzedaje w nim rogi, skóry i wszystko, co można pozyskać z renifera. Ja też się w tym wychowałam. Kiedy byłam dzieckiem, nie mieliśmy takiego ładnego, drewnianego sklepu jak teraz. To były zwykłe plastikowe budki, w których sprzedawaliśmy poroża, skóry i inne rzeczy. Ludzie myśleli, że jesteśmy bardzo biedni.
Ale to nie była prawda. Nie byliśmy bogaci, ale też nie żyliśmy na ulicy. Norwegowie jednak tak właśnie nas postrzegali.
Co mówili?
Pamiętam pytania: "czy ty w ogóle chodzisz do szkoły?". A ja myślałam: "serio? Jesteś głupi? Przecież mieszkasz w Norwegii, tu każde dziecko musi chodzić do szkoły". Odpowiadałam wtedy dla żartu: "nie, nie chodzę do szkoły, cały rok mieszkamy w namiotach".
A w namiotach żyliście tylko latem?
Oczywiście, że mieliśmy normalne domy. Ale Norwegowie mówili: "o Boże, chcesz trochę pieniędzy?". A to przecież był biznes. Tak właśnie nauczyłam się robić interesy.
Jak ważna jest dla Saamów natura?
Ogromnie. Jesteśmy z nią mocno związani. Zanim przyszło chrześcijaństwo, każdy Saam miał swoją własną wiarę. I właśnie w tym sensie bycie Saamem sięga duchowości naprawdę głęboko.
Na czym polega ta wiara?
Na kulcie natury. Wierzyliśmy w bogów obecnych w przyrodzie, ale też w światach pośrednich. Jednocześnie niektórzy Saamowie są dziś bardzo mocno związani z kościołem chrześcijańskim. Moja mama i babcia były bardzo wierzące. Ja sama zaczęłam w to wątpić.
Dlaczego zaczęłaś wątpić?
Bo odkryłam stare opowieści, które przez lata były ukrywane. I zaczęłam myśleć, że przecież musi być coś więcej. Zwłaszcza że kościół w moim rodzinnym Kautokeino zakazał wstępu osobom homoseksualnym i zabronił joiku.
Uważam, że to straszne. A ja jestem podobna do mojego ojca – wierzę tak, jak ludzie w XVIII i XIX wieku, zanim odebrano im domy i wiarę. W tamtym czasie nie wolno było nosić tradycyjnych ubrań ani joikować.
Czy bolesne historie o dzieciach zabieranych z domów i wysyłanych do szkół z internatem dotyczą także twojej rodziny?
Tak, myślę, że to doświadczenie wszystkich Saamów – w Norwegii, Finlandii i Szwecji. Moja babcia też została wysłana do takiej szkoły. Dzieci były tam zmuszane do mówienia po norwesku, a jeśli odmawiały – spotykały je kary. Babcia wtedy bardzo się bała. Przestała też joikować, bo joik był zakazany i uznawany za coś diabelskiego. A to działo się jeszcze w XX wieku. Ostatnie dzieci Saamów chodziły do takich szkół aż do lat 80.
Twoja babcia później wróciła do joiku?
Tak. Kiedy zmarł mój dziadek, nagle zaczęła znowu śpiewać. Dzięki niej udało mi się nagrać trzydzieści starych joików. Gdyby ich nie pielęgnowała i nie pamiętała, wszystko by przepadło. Jeden z najstarszych, które utrwaliłam, to joik mojego pradziadka.
Opowiedz, jak to się stało, że dziewczyna z rodziny Saamów postanowiła zająć się sztuką, śpiewem, zostać artystką – nagrywać muzykę i tworzyć filmy?
Ja i wielu z nas nigdy nie studiowaliśmy sztuki, muzyki ani filmu. Ale sztuka zawsze była częścią naszego życia. Sztuka Saamów istniała od zawsze – tylko że nie zapisywano jej w książkach ani nie dokumentowano. Joik był od wieków formą opowiadania historii. Z czasem wszystko zaczęło się po prostu unowocześniać. Moja mama kupiła kamerę, interesowała się fotografią i malowała obrazy. Więc ja też zaczęłam filmować – dosłownie wszystko i wszędzie.
A muzyka? Ona zawsze we mnie była. Zaczęłam śpiewać, pisać piosenki, joikować. Mam wrażenie, że całe życie po prostu pracowałam i uczyłam się w praktyce – rzucałam się w nowe rzeczy, działałam, oglądałam masę filmów i chłonęłam to, co mogłam.
Co cię inspirowało? Jakie filmy?
Myślę, że pierwszym naprawdę ważnym filmem był "Tropiciel". To pierwszy pełnometrażowy film Saamów, nakręcony przez Nilsa Gouka, który pochodzi z mojego rodzinnego miasta.
Dlaczego właśnie ten film?
Bo zobaczyć go było dla mnie czymś wyjątkowym – usłyszałam w nim swój język. To było niesamowicie emocjonalne doświadczenie, mogłam odnaleźć w tej historii siebie. To nie byli obcy ludzie, to byli moi ludzie. Słyszałam język Saamów, muzykę Saamów, joik. Reżyser też był Saamem. Rozpoznawałam miejsca, stroje, nawet renifery. I pomyślałam wtedy: wow, ja też mogę to robić.
Przeglądałam twoje krótkometrażowe filmy i widzę, że często powraca w nich temat walki i odzyskiwania tożsamości. Czy to twoja misja?
Chcę opowiadać historie. Takie, których wcześniej nie słyszałaś. Historie, które nie zawsze są łatwe, czasem bolesne, czasem takie, o których ludzie woleliby milczeć. A jeśli o czymś się dowiem, chcę być na pierwszej linii – czekać, patrzeć, wiedzieć, że to się wydarza. Ale jako człowiek mam też potrzebę wyzwań i chcę poruszać ludzi.
Jak doszło do tego, że zrobiłaś film z Netfliksem?
Najpierw powstała książka "Kradzież", napisana przez saamską autorkę Anne-Helene Stadius ze szwedzkiej części Sápmi. Netflix się do niej zgłosił. A ona postawiła warunek: jeśli powstaje film w saamskim świecie, reżyserem musi być Saam. Zaczęli więc szukać kogoś z naszego kręgu. I tak się spotkaliśmy.
Przyjechali do Kautokeino na konferencję filmową dla ludów rdzennych, organizowaną przez Saami International Film Institute. Byli tam saamscy filmowcy i przedstawiciele branży. Właśnie tam poznałam ludzi z Netfliksa – i od pierwszego dnia złapaliśmy kontakt.
Najważniejsze było jednak to, że spodobała mi się sama historia. Mogłam się utożsamić z Elsą, główną bohaterką. Ona też jest właścicielką reniferów, tak jak ja. W jej losach zobaczyłam swoje własne zmagania – jako kobiety w hodowli reniferów, w społeczeństwie, w rodzinie. I to, przez co przechodzi: całą dyskryminację, cały rasizm.
Jak więc wyglądała współpraca z tak wielką firmą jak Netflix? Czy rozumieli, co Saamowie chcą powiedzieć?
Peter Birro, który adaptował książkę, naprawdę się przygotował – czytał o Saamach, oglądał nasze filmy, zbierał wiedzę. A ja i Anne-Helene pracowałyśmy z nim bardzo blisko. Za każdym razem, gdy pisał nową scenę, czytałyśmy i mówiłyśmy: nie, to trzeba zmienić, to też nie pasuje. On to akceptował. Dawał mi też wolność, żeby poprawiać rzeczy już w trakcie zdjęć. Bo tak naprawdę nie wiedział, jak wygląda życie w zagrodzie z reniferami – co się robi, jak się pracuje.
Netflix również odrobił lekcję. Zwłaszcza producenci, z którymi miałam najbliższy kontakt – robili ogromny research, okazywali szacunek i naprawdę nas słuchali. Ale wiadomo, zawsze gdy współpracuję z kimś spoza naszej kultury, muszę ich uczyć. I właśnie to robiłam przez cały czas pracy nad filmem.
Czy jesteś zmęczona tłumaczeniem i uczeniem innych?
Tak. W saamskim środowisku filmowym dużo o tym rozmawiamy. Chciałabym móc być jak każdy inny – nie musieć wciąż wszystkiego wyjaśniać i uczyć. Ale przed nami jeszcze długa droga. Żartowaliśmy nawet, że powinniśmy przygotować coś w rodzaju broszury: "przeczytaj to, zanim się z nami spotkasz". Bo właśnie o to chodzi – o szacunek. I o to, żeby nie opowiadać historii o nas bez nas.
Z czego ludzie nie zdają sobie sprawy, jeśli chodzi o pracę przy reniferach?
To bardzo trudne zadanie, psychicznie i fizycznie. Nie wiem, czy fizycznie jestem wystarczająco silna, ale psychicznie – tak. Jest się bardzo samotnym, tylko z psem i zwierzętami. W wielu miejscach nie ma zasięgu. Jeśli coś się wydarzy, nie można nikogo wezwać, trzeba zmierzyć się z pogodą i naturą. To bywa naprawdę ciężkie, wręcz krytycznie. Ale trudne jest też to, że kiedy utkniesz w naturze, nie możesz nikogo wezwać. Musisz sobie radzić sama. Jeśli zmokniesz przy minus czterdziestu stopniach, możesz umrzeć. To bardzo niebezpieczna praca – jak bycie rybakiem na morzu.
Ale zawsze chciałaś to robić?
Kiedy byłam dzieckiem, czasami chciałam być chłopcem. Bo lubię być na zewnątrz. Lubię pracować z reniferami, bardziej niż robić rzeczy kobiece, jak moja mama – szyć czy gotować. Zawsze byłam trochę chłopczycą.
Z czym jeszcze się borykasz?
Psychicznie to też jest bardzo trudne, bo mierzymy się z wielkim rasizmem. I nie wiem, co z tym zrobić.
Gdzie się z tym spotykasz?
W mediach społecznościowych.
Naprawdę?
Tak, ludzie piszą złe rzeczy. W gazetach też. Ktoś zawsze nas wyśmiewa. A do tego tracimy ziemię kawałek po kawałku – na rzecz firm, które budują linie energetyczne, kopalnie, drogi, domki wakacyjne. Niszczy się przyrodę – lasy i góry. To trudne, zwłaszcza gdy patrzę, jak reagują moi rodzice. Widzę, że ojciec jest smutny, choć tego nie mówi. Byliśmy już kilka razy w sądzie i oczywiście przegrywaliśmy.
Czy mogę powiedzieć, że od XIX i pierwszej połowy XX wieku sporo się zmieniło? Rząd norweski jest dziś bardziej otwarty na Saamów?
Nie jestem tego taka pewna. Kiedy promują Norwegię, pokazują to, co najbardziej egzotyczne – nas, nasze renifery, zorzę polarną, Północ. Ale kiedy potrzebują naszej ziemi, nagle o nas zapominają. Tak naprawdę się nami nie przejmują. Dlatego mam problem z zaufaniem do rządu norweskiego – i wiem, że wielu Saamów też.
To nie jest tak, że nie próbowaliśmy walczyć. Wielu z nas chodziło do sądów. Teraz na północy odbywają się demonstracje. Kanadyjska i amerykańska firma zaczęły tam budować kopalnie. W protestach biorą udział młodzi Saamowie, ale też młodzi Norwegowie z organizacji ekologicznych. Spędzili tam całe lato. A my wciąż czujemy, że rząd norweski traktuje nas źle.
Podobnie jest ze światem. Z jednej strony chcą nas lepiej poznać, a z drugiej – mam wrażenie, że międzynarodowo Saamowie cieszą się większym szacunkiem niż u siebie. Kiedy zaczynałam tworzyć muzykę i filmy, żaden festiwal poza północą nie chciał ich pokazywać. Nikt nie zapraszał mnie jako artystki. Jeździłam tylko z Alty, czasem do Tromsø – i to wszystko. Dopiero świat chciał pokazywać moje filmy i słuchać moich koncertów.
Pierwszy joik na Eurowizji pojawił się w 1980 roku.
Mattis Hætta pochodzi z tej samej wioski, w której się wychowałam. Dorastałam z tym joikiem i byłam z niego bardzo dumna.
To musiał być moment dumy dla wszystkich Saamów.
Tak, za każdym razem, gdy widzimy lub słyszymy naszych ludzi, to coś wyjątkowego. Cała społeczność Saamów gromadzi się przed telewizorem i czeka na ten moment, wszyscy wtedy świętują.
Wiem, że joik nie jest śpiewaniem o czymś, tylko śpiewaniem czegoś.
Tak.
Więc co chciałabyś joikować dzisiaj?
Kiedy tworzę nowe joiki, zawsze robię je dla szczególnych miejsc, na przykład tam, gdzie są nasze zwierzęta, bo jesteśmy bardzo związani z ziemią. Robię też joiki dla wyjątkowych osób. Czasem joik po prostu do mnie przychodzi.
Dziękuję za rozmowę.
Basia Żelazko, dziennikarka Wirtualnej Polski
Do naszego spotkania doszło dzięki zaproszeniu na Letnią Akademię Filmową w Zwierzyńcu.