Bez kiczu nie ma zabawy, czyli koncert Katy Perry w Krakowie [RELACJA, ZDJĘCIA]
Prince Polo, gigantyczny motyl, taniec z panią Musztardą i zaproszenie do gejowskiego klubu - koncert Katy Perry w krakowskiej TAURON Arenie był popowym spektaklem pełnym kiczu, emocji i autoironii. Artystka udowodniła, że wciąż potrafi rozkochać w sobie tłumy.
Byliście kiedyś na koncercie, podczas którego artystka jadła Prince Polo, całowała ludzi po rękach, ujeżdżała gigantycznego motyla, miauczała, tańczyła z człowiekiem przebranym za musztardę, a na koniec zaprosiła wszystkich do gejowskiego klubu na afterparty? Nie? Tego wszystkiego doświadczyli ci, którzy zjechali się do krakowskiej TAURON Areny, by bawić się razem z Katy Perry.
Zacznijmy jednak od tego, że gwiazda spóźniła się prawie pół godziny - w dzisiejszych czasach to już dość rzadkie zjawisko. Gdy publiczność zaczęła robić zsynchronizowaną falę na trybunach, oznaczało to jedno: cierpliwość powoli się kończyła. Lekkie poirytowanie zniknęło jednak w momencie, gdy światła na arenie zgasły. Negatywne emocje ustąpiły miejsca euforii.
Kamera, akcja. Krótki film wyświetlony na telebimach przeniósł widzów do świata gry komputerowej, w której główna bohaterka - oczywiście Perry - musi uratować świat przed zagładą. Brzmi znajomo? Ależ skąd. Tym razem przyczyną apokalipsy były uwięzione motyle. Cel: uwolnić je wszystkie i pokonać cybernetyczne zło.
Nela Maciejewska i Maciej Stuhr o serialu "Glina". "Ukłon w stronę widza"
Gdy Katy - w futurystycznym kostiumie, niczym z popowej wersji science fiction - pojawiła się na scenie, tłum poderwał się z miejsc. Błyskały telefony, a w powietrzu unosiła się energia, jakiej w Krakowie dawno nie było. Już wtedy dało się wyczuć specyficzny rodzaj kiczu - zabawę formą i przesadą. Wszystko było bajkowo kolorowe, przerysowane i pełne bodźców. To nie był koncert tylko dla uszu - to była uczta dla oczu, spektakl totalny.
Perry od lat balansuje na granicy kiczu. Trudno dziś jednoznacznie określić, do kogo kieruje swoją muzykę. Jej wizerunek bywa zbyt teatralny i kontrowersyjny, by trafić do młodszej publiczności, a dawni fani, którzy dorastali z jej przebojami, oczekują już czegoś więcej niż neonowych kostiumów i tanecznych refrenów. Taki właśnie był ten koncert - momentami spektakularny, ale chwilami zbyt przestylizowany. Artystka raz zachwycała, raz zawstydzała. Raz była wielką gwiazdą popu, a raz postacią z własnej parodii.
Jedno trzeba jej jednak przyznać - tylko ona potrafi połączyć sceniczną ekstrawagancję z pytaniem w stylu: "Jak w Polsce nazywa się Grindr?". Kiedy jeden z fanów odpowiedział "Nie wiem", Perry natychmiast odparła, że nie wierzy. Doskonale zdaje sobie sprawę, że duża część jej fanów to osoby LGBT. Chwilę później zaprosiła całą arenę do krakowskiej Papugi - jednego z popularnych gejowskich klubów. "Idziesz ze mną na afterparty?" - dopytywała rozbawiona. Niestety, wybraniec z widowni musiał po koncercie wracać do Gdańska.
Każdy utwór miał własną scenografię i miniopowieść - od bajkowego raju po cybernetyczne laboratorium. Widowisko było zrealizowane z rozmachem godnym Broadwayu. Spektakl podzielono na kolejne "levele" gry, w których artystka musiała pokonać nowych przeciwników. Jej główną bronią była oczywiście miłość.
Największe emocje wzbudzały jednak piosenki z albumów "Teenage Dream" i "Prism". Publiczność wyruszyła w muzyczną podróż do czasów, gdy blask Katy Perry był najjaśniejszy. Wspólnie śpiewano "California Gurls", "E.T.", "Dark Horse" i "Last Friday Night (T.G.I.F.)". Podczas "I Kissed a Girl" Perry całowała fanki po rękach, a w trakcie "Roar" szybowała nad publicznością na gigantycznym motylu. Ludzie śpiewali, tańczyli i obejmowali się z nieznajomymi - jakby całe miasto na chwilę wpadło w jeden wspólny rytm.
Gdy wydawało się, że kamp osiągnął już swoje apogeum, przyszła pora na segment akustyczny, poprzedzony niecodzienną paradą fanów. Perry zaprosiła na scenę osoby w najbardziej kreatywnych przebraniach: dwa cukierki z Kędzierzyna-Koźla, Królową Słoneczników z Warszawy, wielki wiatrak z Białej Podlaskiej, "największego geja z Warszawy" oraz... panią Musztardę z Tarnowa. Artystka próbowała też polskich słodyczy - zachwyciła się Prince Polo i Ptasim Mleczkiem, za to krzywiła się na Baryłki i Delicje.
Zanim jednak w towarzystwie gitary wykonała kolejne utwory, fani zdecydowali, co zaśpiewa. Zwyciężyły piosenki z "Prism": "Love Me" i "The One That Got Away". Kiedy w trakcie głosowania Perry zapytała: "Czy w Polsce istnieje jeszcze demokracja?", na widowni najpierw zapadła cisza, po czym rozległy się salwy śmiechu i okrzyków. Na scenie towarzyszył jej tancerz Eryk, który pochwalił się polskimi korzeniami, choć ze znajomością języka poszło mu znacznie gorzej. Ale nikt się tym nie przejął - chwilę później rozbrzmiało "Part of Me".
Zmasowany atak kiczu trwał dalej. Momentami forma dominowała nad emocją. Koncert w Krakowie był pokazem perfekcyjnej produkcji, ale też przykładem, jak łatwo oprawa wizualna może przyćmić treść. Perry zaprezentowała show dopracowane w każdym detalu: imponujące wizualizacje, efektowne kostiumy i precyzyjnie zsynchronizowane choreografie. Nawet jej "spontaniczność" była perfekcyjnie zaplanowana - wyznaczony czas na wygłupy z fanami również był częścią scenariusza.
Trudno stwierdzić, czy Katy Perry ma ogromny dystans do siebie, czy po prostu uwielbia nieco obciachową estetykę. Jedno jest pewne - fani ją za to kochają. Można wytykać jej artystyczne potknięcia, ale gdy tysiące osób śpiewało z nią jej największe przeboje, nikt nie myślał o niedociągnięciach. Bo Perry daje ludziom radość - a to, zwłaszcza w dzisiejszych, trudnych czasach, jest bezcenne.
Koncert w Krakowie był pokazem wszystkiego, co w Katy Perry najlepsze - ekstrawagancji, energii, odwagi i autoironii. To spektakl, który balansował między kampem a popowym perfekcjonizmem, między szczerymi emocjami a widowiskiem zaplanowanym w każdym detalu.
Perry raz jeszcze udowodniła, że mimo upływu lat potrafi przyciągać tłumy i bawić się własnym wizerunkiem, nie tracąc kontaktu z publicznością. Bo choć jej świat bywa przerysowany i nierealny, to przez dwie godziny w TAURON Arenie każdy mógł poczuć się częścią tej barwnej bajki. I może właśnie o to w popie chodzi - by na chwilę zapomnieć o wszystkim innym.
Organizatorem koncertu była agencja Live Nation.
Bartosz Sąder, dziennikarz Wirtualna Polska