Księga innych ludzi

Obraz
Źródło zdjęć: © "__wlasne

Zadie Smith HANWELL SENIOR Przekład Iwona Sumera

Hanwell senior był ojcem Hanwella. Podobnie jak Hanwell, istniał kameralnie. Nie chodzi o jego osobę – był „bogatą osobowością”, że użyję tego okropnego wyrażenia – ale o jego historię, która jest fragmentaryczna, niemal fantasmagoryczna. Nawet Hanwellowi wydawał się czymś w rodzaju nieprzyjemnej fatamorgany. Był nieodpowiedzialny i niedbały, co pod wieloma względami było gorsze niż okrucieństwo. Ci, którzy mieli do czynienia z takimi ludźmi – zrozumieją. Okrucieństwu można się uczciwie przeciwstawić, a w końcu o nim zapomnieć. Beztroska nonszalancja w obchodzeniu się z cudzymi problemami jest czymś zupełnie innym. Posiadanie takiego ojca z pewnością uczy człowieka smutnej samowystarczalności i brutalnego powściągania uczuć. Niechęci do jakiejkolwiek aktywności.
Hanwell senior pojawiał się w życiu Hanwella niczym kometa, po długich przerwach. Był oczywiście przy nim, kiedy Hanwell się urodził, i sześć lat później, na plaży w Brighton, trzymając syna pod pachami i wymachując nim nad molo. Hanwell senior spędził tamten wieczór z dala od swojej rodziny, której zostawił niewielką sumę ze szczodrą myślą o porcji ryby i frytek. Na więcej go nie było stać. Kompan z mnóstwem wdzięku. Brzmi przestarzale, ale „kompan” to było słowo, którego się wtedy używało. Pierwszy podnosił kieliszek i ostatni go odstawiał – był bardzo wylewnym gościem – choć nigdy się nie upijał i nigdy nie zachowywał w niedopuszczalny sposób. Był rodzajem człowieka, który śpiewa wraz z tymi, którzy urżnęli się znacznie bardziej niż on, i myśli o wykorzystaniu ich słabości do zdobycia przewagi. W domu miał automat, do którego wrzucał dwupensówkę, a ten wydawał mu papierosa, tak jak w pubie. Z kolei na oku miał najbliższą sąsiadkę żony, wdowę Sue Boyd. Sue, Sue, jakże się w tobie zakochałem – nucił na
melodię słynnej w tamtym czasie ballady, chwytając ją w pasie i jak gdyby nigdy nic przeprowadzając od tylnych drzwi domu do ogrodzenia, podczas gdy pani Hanwell uśmiechała się bezradnie w oknie.
Był sporym mężczyzną, znacznie większym niż Hanwell. Niedługo później, może jeszcze w tym samym roku, może w następnym, pojawił się nagle piątego listopada w tylnych drzwiach domu, otoczony ciemnością, przynosząc w prezencie petardy za grosze. Nie został na tyle długo, żeby odpalić je z Hanwellem. Znowu zniknął. Wyszedł po paczkę papierosów i nigdy nie wrócił: ten refren powraca w Anglii dość często. Z tym, że Hanwell senior był z tych, co wracają okresowo. Co jest jeszcze gorsze, jak wykazano wcześniej. Zostawił Hanwella stojącego w ciemności, w krótkich spodenkach, z petardami w dłoni. Nigdy nie zostało mu to zapomniane. Ciągle trwa w Hanwellu pozostałość po późnych latach dwudziestych. Zostaje tutaj zapisane przez potomkinię Hanwella seniora, o której nie mógł mieć pojęcia, jako że byłam dla niego tak nierzeczywista jak szerokopasmowy dostęp do Internetu albo gobliny. Nikt nie potrafi wyjaśnić, dlaczego zapamiętuje się takie właśnie rzeczy, podczas gdy wiele innych zaciera się w pamięci ¬– napisano już
wiele sentymentalnego śmiecia na ten temat. Sam Hanwell wierzył w wyjaśnienia naukowe. Nie miał bladego pojęcia o nauce. Niejasno wyobrażał sobie chemiczne rozbłyski w mózgu, które zatrzymywały ruchome obrazy (ta jego analogia wzięła się z fotografii, z którą miał nieco styczności), i wierzył, że te „rozbłyski” pojawiają się przypadkowo i nie można ich zaobserwować w momencie, w którym do nich dochodzi. Oczywiście ten tekst także jest pewnego rodzaju „rozbłyskiem”, tyle że smutniejszego, wtórnego i pasożytniczego typu.

W połowie lat trzydziestych Hanwell senior wyjechał do Kanady z myślą o zbiciu fortuny na wyrębie drzew. Hanwell wziął udział w krótkiej, ekscytującej wycieczce po statku przed jego wypłynięciem, jednak to nie ojciec mu ją zafundował; jeden z członków załogi ustawił świeczkę na solidnym mosiężnym relingu, demonstrując w ten sposób Hanwellowi, jak bardzo uporządkowane i koncentryczne okazują się ukośne nacięcia w świetle. Hanwell senior wrócił trzy lata później, wciąż bez pieniędzy. Był teraz w stanie skręcić papierosa jedną ręką, podobnie jak to robili kowboje. Hanwellowi niespecjalnie to imponowało. Jakiś czas później Hanwell senior został kontrolerem biletów w autobusach. Potem wybuchła wojna, z której tak naprawdę nigdy nie wrócił, bo zakochał się w jakiejś kobiecie z klasy średniej, która była kierowcą ambulansu. Raz pojawił się w koszarach, w których stacjonował Hanwell, nosząc nowe imię – Bill – i pozując na Irlandczyka. Obserwowanie go było przedziwnym doświadczeniem. Słowa Hanwella seniora nie były
żadną gwarancją, nie można się ich było uchwycić, nie miały związku z faktami. Mroczniejszy odcień tej samej skłonności nosi miano „psychopatii”. Wyjął kilka nieprzyzwoitych fotografii zrobionych na Bliskim Wschodzie i opowiedział kilka zabawnych i wiarygodnych anegdot, których akcja toczyła się w hrabstwie Kerry. Komuś obcemu wydawałoby się, że świetnie to współgra z jego miedzianymi włosami i blisko osadzonymi oczami. Hanwell żałował, że nie jest kimś bardziej obcym. Mógł się tylko krzywić w duchu na widok tej drugiej, fałszywej osobowości, jednocześnie odstawiając szopkę i śmiejąc się z kolegami, podczas gdy Bill zaskarbiał sobie przyjaźń wszystkich młodych żołnierzy, z którymi Hanwell sam nie zdążył się jeszcze zaprzyjaźnić. Świetny gość, ten twój stary! Pełen życia, można się z nim pośmiać! – można by powiedzieć z aprobatą, prawdopodobnie szczerze (Hanwell starał się przychylnie interpretować fakty), gdyby nie było się jego synem. Gdyby nie było się jego synem. Bill odszedł dwie godziny później wesoły
jak święta. Hanwell nie spotkał go przez następne dwanaście lat.

Był sierpień 1956 roku. Hanwell dowiedział się, że jego ojcu nieźle się powodzi i że prowadzi interes w jakiejś mało znanej wiosce w hrabstwie Kent. Bez większych oczekiwań – a przynajmniej bez takich, do których przyznałby się samemu sobie – Hanwell wsiadł na rower. Tym razem to on miał się pojawić. W tamtych czasach pokonanie odległości między Londynem a hrabstwem Kent było dla niego pestką. Był stosunkowo młody, choć tak o sobie nie myślał, niedawno założył rodzinę. Nie wiedział jeszcze wówczas, że czeka na niego druga rodzina, wtedy nie było jej jeszcze na horyzoncie, była schowana w przyszłości.
Skwarny sierpniowy dzień. Hanwell skonstruował bidon na wodę ze starej plastikowej butelki na naftę i przywiązał go do ramy roweru – był to wynalazek, który nieco wyprzedził swoje czasy. Pędził co sił po nowo wybudowanym odcinku autostrady A20, gdzie tylko to możliwe, zjeżdżając z niej i jadąc bocznymi drogami przez wioski, gdyż miał wrażenie, że powietrze jest tam czystsze. Mam nadzieję, że mogę napisać „żywopłot” i będzie jasne, że nie usiłuję być poetycka, a jedynie staram się z dokładnością opisać fakt historyczny. Dwa razy jego koszula zahaczyła o gęsty i ciernisty żywopłot i postrzępiła się na łokciu. Był zdeterminowany – podobnie jak ja, kiedy wreszcie piszę – żeby nie zatrzymać się przed dojechaniem do konkretnego punktu; miał zamiar zjeść coś dopiero u celu podróży, nie wcześniej. Jeszcze jedna mila, jeszcze jeden rozdział, jeszcze jedna mila, jeszcze jeden rozdział. Wioska położona była w niewielkiej dolinie; Hanwell pędził w uniesieniu przez zakręty i wtoczył się między domy, zatrzymując się na
błoniach, które w zasadzie można było uznać za całą wioskę. W pobliżu stały dwa przybytki: pub z czerwonej cegły, z ładnymi kępkami lawendy wyrastającymi z doniczek na oknach, oraz – po drugiej stronie błoń – krzykliwie pomalowana przyczepa, z której sprzedawano rybę i frytki. Hanwell nie miał złudzeń. Zsiadł z roweru i pewnie poprowadził go po obrzeżach błoń, lekko przytrzymując lewą ręką za siodełko. Była czwarta po południu, a przyczepa była zamknięta. Oparł rower o intensywnie czerwone napisy ze złotą obwódką: NAJLEPSZA RYBA I FRYTKI U HANWELLA. Usiadł na trawie pod drzewem, skąd miał widok na boisko do gry w krykieta i bagniste tereny otaczające stawy. Nie był w stanie przyswoić tych lekcji w zielonym kolorze. Zamiast tego poczuł zapach potarganych róż o uschniętych liściach, pozostałości po lecie. Zerwij je, daj siostrze, rok 1931.

Wybrane dla Ciebie
Koniec pokolenia MTV. Naturalna śmierć kultowej stacji
Koniec pokolenia MTV. Naturalna śmierć kultowej stacji
Noc Bibliotek. Wyjątkowe wydarzenie w całej Polsce
Noc Bibliotek. Wyjątkowe wydarzenie w całej Polsce
Byłem na koncercie Lady Gagi w Szwecji. Najlepsze popowe show ostatnich lat?
Byłem na koncercie Lady Gagi w Szwecji. Najlepsze popowe show ostatnich lat?
Obrazy w zawrotnych cenach. Zebrano ponad 577 mln zł na aukcjach
Obrazy w zawrotnych cenach. Zebrano ponad 577 mln zł na aukcjach
Matematyczny geniusz za fortepianem. Piotr Pawlak otrzymał owacje na stojąco
Matematyczny geniusz za fortepianem. Piotr Pawlak otrzymał owacje na stojąco
Ogromna oglądalność Konkursu Chopinowskiego w TVP Kultura. A widzów jest coraz więcej
Ogromna oglądalność Konkursu Chopinowskiego w TVP Kultura. A widzów jest coraz więcej
Polak podbija Konkurs Chopinowski. "Mistrzowski i przekonujący"
Polak podbija Konkurs Chopinowski. "Mistrzowski i przekonujący"
Sarsa: jestem dziwna i trudna - dla mnie to komplement [WYWIAD]
Sarsa: jestem dziwna i trudna - dla mnie to komplement [WYWIAD]
Drew Struzan nie żyje. Stworzył legendarne plakaty do filmów
Drew Struzan nie żyje. Stworzył legendarne plakaty do filmów
Paryż w sercu Warszawy. 11. edycja Gali French Touch – La Vie en Rose
Paryż w sercu Warszawy. 11. edycja Gali French Touch – La Vie en Rose
Koniec pewnej epoki. MTV wyłączy nadawanie
Koniec pewnej epoki. MTV wyłączy nadawanie
(A)Polityczna hańba Eurowizji. Koniec udawania walki o wolność? [OPINIA]
(A)Polityczna hańba Eurowizji. Koniec udawania walki o wolność? [OPINIA]
ZACZEKAJ! ZOBACZ, CO TERAZ JEST NA TOPIE 🔥