Srebrna zatoka

Obraz
Źródło zdjęć: © "__wlasne

Muzeum Wielorybnictwa mieści się w starej przetwórni ryb niedaleko hotelu „Srebrna Zatoka”, odkąd na początku lat sześćdziesiątych zaniechano w Port Stephens połowów handlowych. Obecnie to żadna atrakcja dla turystów: zaniedbany budynek, podłoga w podejrzanym brązowoczerwonawym odcieniu, drewniane ściany wciąż przesycone zapachem solonych ryb. Na tyłach stoi wygódka z desek. Przed wejściem wisi tabliczka, że spragnieni mogą się napić świeżej lemoniady, a na głodnych czeka obiad w hotelu. Cóż, z drugiej strony turystycznych udogodnień mamy i tak dwa razy więcej, niż kiedy hotel prowadził jeszcze mój ojciec. Najważniejszym eksponatem jest część pokładu Maui II, statku wielorybniczego. W 1935 kadłub pękł na dwie części po niespodziewanym ataku płetwala karłowatego. Wieloryb wynurzył się pod łodzią, a potem bił w nią ogonem, dopóki się nie rozpadła. Na szczęście załoga kutra rybackiego, który akurat był w pobliżu, uratowała rozbitków i potwierdziła ich wersję. Mieszkańcy okolicznych wiosek odwiedzali muzeum
jeszcze wiele lat później, by zobaczyć na własne oczy, że natura może zwrócić się przeciwko człowiekowi, gdy uzna, że przeholował.

Odkąd w 1970 roku umarł mi ojciec, muzeum jest pod moją opieką. Zawsze pozwalałam odwiedzającym wspinać się na wrak, dotykać spękanego drewna. Widziałam ich ożywienie, gdy wyobrażali sobie tę podróż na grzbiecie wieloryba. Przed laty pozowałam do zdjęć, kiedy co bardziej spostrzegawczy rozpoznawali we mnie „dziewczynę rekina” z artykułów w gazetach, i opowiadałam o wypchanych drapieżnikach w szklanych gablotach ściennych.
Teraz jednak zainteresowanie zmalało. Hotelowi goście spędzali z grzeczności piętnaście minut w zakurzonych salach muzeum, niekiedy kupowali plakaty z wielorybami albo podpisywali petycję przeciwko wznowieniu połowów handlowych. Jednak przeważnie czekali już wtedy na taksówkę albo zachodzili, kiedy wiał wiatr i padało, więc i tak nie można było wypłynąć.
Tego dnia, stojąc za ladą, pomyślałam, że im się nie dziwię. Maui II przypominał stos drewna wyrzuconego na brzeg przez morze, no i trudno zachwycać się kośćmi wieloryba czy fragmentem pyska humbaka, gdy czeka na ciebie minigolf albo automaty do gier w klubie surfingowym.
Sąsiedzi powtarzali mi od lat, że trzeba iść z duchem czasu, ale nie zwracałam na to uwagi. Po co? Połowa odwiedzających czuła się niezręcznie w miejscu poświęconym nielegalnemu już zawodowi. Czasami tak sobie myślałam, czy jest jakiś inny powód, by nie zamykać muzeum, niż ten, że wielorybnictwo należy do historii Srebrnej Zatoki, a historia jest tym, czym jest, choćby nie wiem jak trudna do przełknięcia. Poprawiłam harpun z Maui II wiszący na haku. Z nieznanych mi bliżej powodów nazywano go „Starym Harrym”. Następnie przetarłam leżącą pod nim wędkę i nakręciłam kołowrotek. Nie miało to wprawdzie żadnego znaczenia, ale lubię mieć poczucie, że sprzęt działa jak należy. Z lekkim wahaniem, jednak skuszona znajomym kształtem w dłoni, zamachnęłam się szeroko wędziskiem.
– Za wiele tu nie złowisz.
Odwróciłam się, podnosząc dłoń do serca.
– Nino Gainesie, przez ciebie prawie upuściłam wędkę!
– Marne szanse. – Zdjął kapelusz i wszedł do sali. – Jeszcze nie widziałem, żebyś straciła zdobycz. – Uśmiechnął się, odsłaniając nierówne zęby. – Przywiozłem kilka butelek wina. Może masz ochotę zjeść ze mną obiad i spróbować? Byłbym ciekaw twojej opinii.
– O ile pamiętam, zamawiałam wino dopiero na przyszły tydzień. – Odstawiłam wędkę na miejsce i wytarłam dłonie o zamszowe spodnie. Wstydziłam się, że zastał mnie w roboczym ubraniu i z rozczochranymi włosami, choć jestem za stara, żeby się tym przejmować.
– Jak mówiłem, to dobry rocznik. Ciekaw jestem, jak ci się spodoba. – Znów się uśmiechnął. Zmarszczki na jego twarzy świadczyły o latach spędzonych w winnicy, a lekko zaróżowiony nos o tym, jak spędzał wieczory po pracy.
– Muszę przygotować pokój dla gościa na jutro.
– Kobieto, ile czasu zamierzasz ścielić łóżko?
– O tej porze nie ma zbyt wielu gości. Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby... – Zobaczyłam zawód na jego twarzy i uległam. – Chyba znajdę chwilę, o ile nie oczekujesz wystawnego posiłku. Czekam na dostawę warzyw.
Zawsze się spóźnia.
– Przewidziałem to. – Podniósł papierową torbę – Kupiłem paszteciki i kilka pomidorów na deser. Wiem, jak to jest z pracującymi kobietami. Praca, praca, praca...coś musi was trzymać przy życiu.
Wybuchnęłam śmiechem. Nino Gaines zawsze mnie rozbrajał, nawet przed wojną, kiedy przyjechał do Srebrnej Zatoki i oświadczył, że zamierza się tu osiedlić. W tym czasie pełno tu było australijskich i amerykańskich żołnierzy, a ich niewybredne zaloty doprowadzały mojego ojca do szewskiej pasji – wciąż opowiadał, niby mimochodem, jak celnie potrafi strzelać. Natomiast Nino był dżentelmenem: zawsze zdejmował czapkę, czekając, aż zostanie obsłużony, a do mojej matki nigdy nie zwracał się inaczej niż „proszę pani”. „I tak mu nie ufam” – mruczał pod nosem ojciec, a ja myślałam, że prawdopodobnie ma rację.
Na zewnątrz świeciło słońce, morze było spokojne – idealny dzień na obserwowanie wielorybów. Gdy usiedliśmy, zobaczyłam, że Moby I i II wypływają z zatoki. Mój wzrok nie był tak dobry jak dawniej, ale wyglądało na to, że wiozą całkiem sporo pasażerów. Liza wypłynęła wcześniej; zabrała grupę emerytów z klubu kombatantów, jak zwykle za darmo, choć tłumaczyłam jej, że to głupota.
– Zamykasz muzeum na zimę?
Potrząsnęłam głową i nadgryzłam pasztecik.
– Nie. Załogi Mobych proponują transakcję wiązaną.
Noclegi, wyżywienie i morska wycieczka w pakiecie, w tym wizyta w muzeum. Tak jak robimy z Lizą. Wydrukowali już ulotki i wrzucą ogłoszenie na serwis turystyczny Nowej Południowej Walii. Mówią, że tak się robi w wielkim biznesie.
Miałam nadzieję, że mruknie coś o swoim braku zrozumienia współczesnych technologii, ale odpowiedział:
– Dobry pomysł. Ostatnio sprzedaję w sieci około czterdziestu skrzynek wina miesięcznie. – Masz Internet? –
Zerknęłam na niego znad okularów.
Podniósł kieliszek. Nie potrafił ukryć satysfakcji, że udało mu się mnie zaskoczyć. – Mało o mnie wiesz, Kathleen Whittier Mostyn, choć pewnie myślisz, że jest inaczej. Od dobrych osiemnastu miesięcy jestem w wirtualnej przestrzeni. Frank mi to załatwił.
Szczerze mówiąc, lubię serfować po Internecie. Sam kupiłem kilka butelek. – Skinął dłonią w stronę mojego kieliszka. – To bardzo praktyczne, warto znać ofertę dużych winnic z Hunter Valley.
Starałam się skupić na winie, nie przyznawać się przed sobą, jak duże wrażenie zrobiło na mnie obycie Nina z komputerem. Czułam się zbita z tropu jak w rozmowach z młodzieżą. Zupełnie jakby na świecie pojawiła się nowa, niezbędna wiedza, a ja byłam w tym czasie zajęta czymś innym. Powąchałam zawartość kieliszka i upiłam niewielki łyk, zatrzymując smak na podniebieniu. Wino było jeszcze młode, ale mimo to znakomite.
– Bardzo dobre, Nino. Wyczuwam delikatną nutę porzeczki.
– Tyle dobrego, że znam się przynajmniej na winie!
Kiwnął głową ucieszony.
– Podejrzewałem, że ją zauważysz. Wiesz, że masz wynik?– Jaki znowu wynik?
– „Dziewczyna Rekina”. Frank wpisał cię w wyszukiwarkę i jesteś w Sieci: twoje zdjęcie, artykuły. Jesteś w archiwach gazet.
– W Internecie jest moje zdjęcie?
– W kostiumie kąpielowym. Zawsze ci pasował. Jest też kilka artykułów. Jakaś studentka z Victorii pisała o tobie w pracy magisterskiej, coś o kobietach i polowaniu. Kawał dobrej roboty: symbolika, odniesienia do antyku i Bóg wie co jeszcze. Poprosiłem Franka, żeby to wydrukował, ale zapomniałem przynieść. Pomyślałem, że nada się do muzeum.
To mnie naprawdę wytrąciło z równowagi. Odstawiłam kieliszek.
– W Internecie jest moje zdjęcie w kostiumie kąpielowym?
Nino wybuchnął śmiechem.
– Uspokój się, Kate, przecież to nie „Playboy”! Wpadnij jutro, to ci pokażę.
– Nie jestem pewna, czy mi się to podoba. Żeby tak każdy mógł sobie mnie oglądać...
– To to samo zdjęcie, które masz tutaj. – Machnął ręką w kierunku muzeum. – Przecież ci nie przeszkadza, że każdy może je obejrzeć.
– To co innego. – Nawet gdy wypowiadałam te słowa, czułam, że nie mają sensu. Jednak muzeum było moim królestwem. Mogłam decydować, kogo do niego wpuszczę i komu co pokażę. Myśl, że nieznani ludzie mogą szperać w moim życiu i przeszłości, zupełnie jakby obstawiali zakłady...
– Powinnaś zamieścić w Sieci zdjęcie Lizy i jej łodzi.
Przyciągnęłoby więcej turystów. Moby I i II nie sprawdzą się jako reklama, ale piękna kobieta owszem.
– Przecież znasz Lizę. Wiesz, że lubi wybierać, kogo zabierze, a kogo nie.
– To żaden interes. Dlaczego nie skupisz się na własnej działalności? Nocleg, wyżywienie i wycieczka z Lizą na Izmaelu. Dobijaliby się do niej turyści z całego świata.
– Nie. – Zaczęłam zbierać naczynia. – Nie sądzę, że to dobry pomysł. Dziękuję ci, Nino, ale to naprawdę nie dla nas.
– Kto wie, może znalazłaby sobie faceta... Najwyższy czas, żeby zaczęła się z kimś spotykać.
Dopiero w chwilę później zauważył, że atmosfera wyraźnie ochłodła. Gdy ujrzał mój wyraz twarzy, zamarł zmieszany z pasztecikiem wpół drogi do ust. Najwyraźniej starał się zrozumieć, co złego powiedział.
– Kate, nie chciałem cię urazić.
– Nic takiego nie miało miejsca.
– Coś jest nie tak, cała się trzęsiesz.
– Nieprawda!
– S pójrz na siebie. – Wskazał na moją dłoń podrygującą nerwowo na surowym drewnianym blacie.
– O dkąd to bębnienie palcami o stół jest przestępstwem?
– Położyłam dłoń na kolanach.
– Co się stało?
– Nino Gainesie, muszę przygotować pokój dla gościa.
Przepraszam, ale muszę iść, zmarnowałam już pół dnia.
– Chyba jeszcze nie pójdziesz? Daj spokój, nawet nie zjadłaś. Kate, co jest grane? Chodzi o twoje zdjęcie?
Nikt prócz Nina nie nazywał mnie Kate. Nie wiedzieć czemu ta poufałość dolała oliwy do ognia.
– Mam coś do zrobienia, daj mi spokój!
– Wyślę im e-mail, poproszę, żeby je usunęli. Może uda się to podczepić pod prawa autorskie.
– Przestaniesz w końcu gadać o tych przeklętych zdjęciach?
Idę, muszę wreszcie sprzątnąć ten pokój. Do zobaczenia wkrótce. – Strzepnęłam ze spodni wyimaginowane okruchy. – I dziękuję za obiad.
Patrzył na mnie – kobietę, którą kochał i podziwiał przez ponad pół wieku. Widział, jak wstaję – nie tak ciężko, jak inne w moim wieku – i idę raźno w stronę kuchni, zostawiwszy go z dwoma niedojedzonym pasztecikami i winem z jego najlepszych zbiorów, też prawie nietkniętym.
Czułam jego wzrok na karku przez całą drogę do domu.
Myślałam, że choć raz poczuje frustrację, że został niesprawiedliwie potraktowany i pochopnie osądzony. Byłam pewna, że zaraz usłyszę go przekrzykującego wiatr. Rzeczywiście, nie mógł się powstrzymać.
– Kathleen Whittier Mostyn, jesteś najbardziej przekorną kobietą, jaką znam!
– Nikt nie każe ci tu przychodzić! – zawołałam. Ze wstydem przyznaję, że nawet nie odwróciłam głowy.


Dawno temu, kiedy moi rodzice zmarli, a ja przejęłam hotel, wiele osób powtarzało mi, że powinnam skorzystać z okazji i go wyremontować – urządzić łazienki w pokojach, zainstalować telewizję satelitarną tak jak w Port Stephens i w Zatoce Byrona. Mówili, że powinnam rozreklamować hotel i piękno naszej części wybrzeża. Słuchałam ich przez jakieś dwie minuty – mały ruch w interesie dawno przestał mi przeszkadzać, podobnie jak większości mieszkańców Srebrnej Zatoki. Napatrzyliśmy się, jak sąsiednie miejscowości padają ofiarą własnego sukcesu: tłok, pijani goście, błędne koło remontów i modernizacji. Utrata spokoju.
Lubiłam myśleć, że w Srebrnej Zatoce panuje równowaga – dość turystów, by zarobić na życie, ale nie aż tylu, by komuś przewróciło się w głowie. Od lat obserwowałam wzmożony ruch latem i senną atmosferę zimą. Od czasu do czasu nagły wzrost zainteresowania wielorybami przynosił niespodziewany najazd gości, ale przeważnie był to stabilny interes – jednakowo niewielkie szanse na nagłe wzbogacenie się i na nagłe bankructwo. Tylko my, delfiny i wieloryby.
Srebrna Zatoka nigdy nie była szczególnie gościnna dla obcych. Pierwsi przybysze z Europy pod koniec osiemnastego stulecia uznali, że nie da się tu osiedlić – skaliste wybrzeże, busz i wędrujące wydmy to nie miejsce dla ludzi (w tych czasach Aborygeni najwyraźniej się nie liczyli jako ludzie). Jednak piaszczyste plaże i brzegi wzbudzały aż za duże zainteresowanie – dopóki nie wzniesiono pierwszych latarni morskich, rozbił się tu niejeden statek. Potem, jak to zwykle bywa, chciwość zwyciężyła tam, gdzie ciekawość poniosła porażkę – na wulkanicznych wzgórzach odkryto lasy czekające tylko na piłę i siekierę, a na wieść o ławicach ostryg zatoka zaroiła się od ludzi.
Drzewa wycięto. Wzgórza zostały niemal nagie. Ostrygi odławiano najpierw jako źródło wapnia, potem w celach spożywczych, aż w końcu proceder został zakazany, zanim całkiem je wytępiono. Szczerze mówiąc, mój ojciec, gdy tu przyjechał, wcale nie był lepszy od innych – w morzu pełnym drapieżnych ryb: marlinów, tuńczyków, rekinów i pił, widział źródło zysków, nic więcej. Łowieckie trofea.
Tak oto w odległym zakątku skalistego wybrzeża powstał hotel „Srebrna Zatoka”. Budowa pochłonęła wszystkie oszczędności ojca i pana Newhavena. W owych czasach moja rodzina miała do dyspozycji osobny budynek. Nie mieszkaliśmy w hotelu. Matka nie chciała, by goście widzieli ją w „w stroju domowym” (to chyba oznaczało „nieuczesaną”), ojciec zaś wolał mieć pewność, że ani ja, ani moja siostra nie mamy zbyt wiele kontaktu ze światem zewnętrznym (Nory to nie powstrzymało: wyjechała do Anglii, zanim skończyła dwadzieścia jeden lat). Zawsze podejrzewałam, że rodzice po prostu chcieli móc kłócić się w spokoju. Od pożaru w zachodnim skrzydle mieszkaliśmy, to znaczy ja mieszkałam, w ocalałej części hotelu jak w prywatnym domu. Goście zajmowali pokoje w głównym korytarzu, my – od tyłu, salon zaś stanowił wspólną przestrzeń.
Jedynie kuchnia była sanktuarium – reguła ta weszła w życie, odkąd wprowadziły się dziewczynki. Matka i córka, a zupełne przeciwieństwa! Liza, gdy nie była na morzu, spędzała w kuchni całe dnie, nie lubiła pogawędek o niczym i unikała salonu oraz jadalni. Wolała, by od niespodzianek dzieliły ją zamknięte drzwi. Hanna, jak to dzisiejsze dzieciaki, większość czasu spędzała wyciągnięta na sofie w salonie z Milly u stóp, czytając albo oglądając telewizję. Ostatnio prowadziła też długie rozmowy przez telefon z przyjaciółmi. Nie wiem, jakim cudem, u licha, zostawały im jeszcze jakieś tematy do rozmowy po sześciu godzinach spędzonych wspólnie w szkole!
– Mamo, byłaś kiedyś w Nowej Zelandii? – Hanna weszła do kuchni. Na jej policzku ujrzałam czerwone odgniecenie od poduszki na kanapie.
Liza w zamyśleniu wyciągnęła dłoń, jakby próbując zetrzeć ślad z jej twarzy.
– Nie, skarbie.
– Ja byłam – powiedziałam. Cerowałam akurat starą parę skarpet. Liza stwierdziła, że marnuję czas i energię, przecież można kupić kilka par za parę dolarów w supermarkecie.
Jednak nie należę do osób, które potrafią usiedzieć bezczynnie. – Przed kilkoma laty pojechałam na ryby do Lake Taupo.
– Nie przypominam sobie – zdziwiła się Hanna.
– No, cóż... – zaczęłam liczyć – to było ze dwadzieścia lat temu. Więcej, jakieś dwadzieścia pięć, około czternastu przed twoim narodzeniem.
Hanna wyglądała jak dziecko, które nie potrafi sobie wyobrazić, że coś istniało przed jego narodzeniem, a co dopiero aż tyle lat wcześniej. Nie winiłam jej – pamiętam jeszcze, jak sama byłam w tym wieku, gdy wieczór bez towarzystwa przyjaciół zdawał się ciągnąć w nieskończoność jak odsiadywanie wyroku w więzieniu. Teraz całe lata mijają jak okamgnienie.
– A byłaś w Wellington? – Usiadła przy stole.
– Tak. Wybudowano tam sporo domów na stromych wzgórzach nad zatoką. Nie mogłam pojąć, jakim cudem nie spadły.
– Stoją na palach?
– Chyba tak. Ale to głupota. Słyszałam, że całe miasto rozciąga się wzdłuż uskoku geologicznego. Nie chciałabym się znaleźć w domu na palach podczas trzęsienia ziemi.
Hanna przez chwilę rozważała moje słowa.
– Skarbie, dlaczego pytasz? – Liza klepnięciem zachęciła Milly, by wskoczyła jej na kolana. Suka nigdy nie dawała się prosić.
– Szkoła organizuje wycieczkę. – Hanna okręciła kosmyk włosów wokół palca. – Po świętach Bożego Narodzenia. Zastanawiałam się, czy mogłabym pojechać.
– Patrzyła to na matkę, to na mnie, jakby już znała odpowiedź. – Nie jest taka droga. Będziemy nocować w schroniskach, a wiecie, jacy są nauczyciele. Nie pozwalają nam się oddalać nawet na krok. – Mówiła coraz szybciej. – I będzie bardzo edukacyjna. Mamy poznawać kulturę Maorysów i uczyć się o wulkanach... To okropne patrzeć na twarz dziecka, które wie, że prosi o niemożliwe.
– Mogę dołożyć swoje oszczędności, jeżeli będzie za droga.
– To niemożliwe, kochanie. – Liza wyciągnęła rękę. – Naprawdę mi przykro.
– Cała reszta jedzie.
Była za dobrym dzieckiem, żeby się rozgniewać. To była prośba, nie bunt. Czasami wolałabym, żeby się rozzłościła.
– Proszę!
– Nie mamy pieniędzy.
– Ale ja mam prawie trzysta dolarów oszczędności i zostało jeszcze dużo czasu. Możemy zaoszczędzić.
Liza spojrzała na mnie i wzruszyła ramionami.
– Zobaczymy – odpowiedziała takim tonem, że nawet ja wiedziałam, że nie ma żadnej nadziei.
– Hanno, mam dla ciebie propozycję. – Odłożyłam skarpetę. I tak nie umiem cerować. – Mam trochę inwestycji, które przyniosą zysk w przyszłym roku na wiosnę.
Pomyślałam, że możemy wybrać się we trzy na wycieczkę na północ. Zawsze chciałam zwiedzić Park Narodowy Kakadu, może zobaczyć krokodyle. Co ty na to? Jej twarz mówiła sama za siebie: nie chciała podróżować po Australii z matką i starą kobietą, wolałaby wybrać się za granicę samolotem z przyjaciółmi. Chichotać, chodzić późno spać i wysyłać do domu pełne tęsknoty pocztówki.
Jednak tej jednej rzeczy nie mogłyśmy jej dać.
Próbowałam, Bóg mi świadkiem, próbowałam!
– Możemy wziąć też Milly – powiedziałam. – A jak wystarczy pieniędzy, może spytamy mamę Lary, czy pozwoli jej wybrać się z nami.
Hanna wpatrywała się w stół.
– Byłoby miło – odparła w końcu i spróbowała się uśmiechnąć. Nie bardzo jej to wyszło. – Idę do koleżanki – dodała. – Zaraz zacznie się nasz ulubiony program. Spojrzenie Lizy mówiło samo za siebie: Srebrna Zatoka jest pięknym miasteczkiem, ale nawet Raj traci urok, jeżeli nie można go opuścić choćby na chwilę. Obie o tym wiedziałyśmy.
– Nie ma co się obwiniać – zaczęłam, gdy byłam pewna, że Hanna nas nie usłyszy. – Nic na to nie poradzisz.
Przynajmniej na razie.
W ciągu ostatnich kilku lat wielokrotnie widziałam na jej twarzy wyraz zwątpienia.
 Przejdzie jej. – Wyciągnęłam dłoń, a Liza uścisnęła ją z wdzięcznością, choć obie czułyśmy, że to nieprawda.

Tina Kennedy miała na sobie fioletowy stanik wykończony koronką w różyczki. Zwykle w pracy nie obchodzą mnie takie rzeczy. Nie miałem zamiaru zaprzątać sobie głowy bielizną Tiny Kennedy, a zwłaszcza nie teraz.
Jednak podając szefowi dokumenty, których zażądał, pochyliła się nisko nad jego ramieniem i wyzywająco spojrzała mi w oczy.
Fioletowy stanik niósł pewne przesłanie. Wraz z nawilżoną, lekko opaloną zawartością przypominał o imprezie sprzed dwóch tygodni, z okazji mojego awansu. Niełatwo mnie przestraszyć, ale dekolt Tiny Kennedy był jednym z najbardziej przerażających widoków w moim życiu. Mimo woli chwyciłem za telefon w kieszeni. Moja dziewczyna, Vanessa, przez ostatnie pół godziny wysłała mi trzy SMS-y, chociaż zapowiedziałem jej, że to bardzo ważne spotkanie i że ma mi nie przeszkadzać. Przeczytałem pierwszą wiadomość i starałem się zignorować kolejne: NieZapomnijKupićMensVogueGarnituryStrona46PasowałbyCiTenCiemnyXXX, KochZadzwońMusimyOmowićPlanStołu, WażneZadzwońPrzed14muszęDaćOdpWsprawieButówCZEKAMXXX. Westchnąłem. Poczułem tę szczególną mieszankę niepokoju i rezygnacji, jaką przynosi spędzenie dwóch godzin w dusznej sali konferencyjnej wśród innych mężczyzn w garniturach.
– Podstawą, jak we wszystkich przedsięwzięciach tego typu, są możliwości kompleksu. Uważamy, że stworzony przez nas plan rozwoju przyniesie potencjał wzrostu równy starszym rynkom luksusowych kurortów, przy zaletach młodszych rynków, co spowoduje maksymalizację zysków nie tylko w sezonie letnim, ale przez cały rok.
Telefon zabrzęczał mi w kieszeni spodni. Zastanowiłem się przelotnie, czy głos Dennisa Beakera zdołał go zagłuszyć. To jedno trzeba było przyznać Nessie: nigdy nie rezygnowała. Rano sprawiała wrażenie, jakby ledwo słyszała, gdy tłumaczyłem jej, że nie dam rady wyjść wcześniej z pracy ani nawet oddzwonić. Właściwie to ostatnio nic do niej nie docierało z wyjątkiem hasła „ślub” i ewentualnie „dziecko”.
W dole za oknem ołowiana ulica Liverpool ciągnęła się w stronę City. Gdy przechylałem głowę, widziałem sylwetki na chodniku: mężczyzn i kobiety w granatowych, czarnych i szarych garniturach zdążających raźnym krokiem do pokrytych sadzą restauracji, gdzie kupią lunch w plastikowych pudełkach, by zjeść go przy biurku. Że „wyścig szczurów”? Ja nigdy tak się nie czułem, uniformizacja i wspólny cel dawały mi poczucie bezpieczeństwa.
Nawet jeżeli tym celem były pieniądze.
W luźniejsze dni Dennis wskazywał okno i pytał: „Jak myślisz, ile zarabia ten facet? A ta kobieta?”. I odgadywał ich dochody na podstawie takich zmiennych, jak krój marynarki, rodzaj obuwia i stopień wyprostowania sylwetki.
Dwa razy wysłał nawet kogoś, żeby sprawdził, czy szef dobrze zgadł. Ku mojemu zaskoczeniu, trafiał bez pudła.
Dennis Beaker mawiał, że wszystko i wszystkich na tym bożym świecie można przeliczyć na pieniądze. Po czterech latach wspólnej pracy byłem skłonny się z nim zgodzić.
Na lśniącym stole przede mną leżała oferta – lśniący folder, owoc żmudnych tygodni pracy Dennisa, innych partnerów i mojej. Wczoraj wieczorem, gdy sprawdzałem ją po raz ostatni w poszukiwaniu ostatnich niedoróbek, Nessa narzekała, że poświęcam ofercie więcej energii niż o wiele ważniejszym sprawom.
Zaprotestowałem, ale niezbyt przekonująco. W przypadku oferty wiedziałem, na czym stoję. Pewniej się czułem ze stopą wzrostu i zyskami przyszłymi niż z nieokreślonymi, wciąż zmieniającymi się pragnieniami co do kwiatowych dekoracji czy kolorystyki stroju. Nie mogłem się jednak przyznać, że wolę zostawić ślub na jej głowie, choć kilka okazji, gdy rzeczywiście się zaangażowałem, doprowadziło ją bez mała do histerii – tyle było rzeczy, których najwyraźniej nie rozumiałem, jakbyśmy mówili innymi językami.
– Teraz chcę więc poprosić mojego wspólnika o krótką prezentację, żeby pokazać państwu potencjał naszej oferty.
Tina przeszła na drugą stronę sali. Stanęła obok stolika na kawę w złudnie rozluźnionej pozycji. Wciąż widziałem fioletowe ramiączko. Zamknąłem oczy i spróbowałem wyrzucić z pamięci natrętne wspomnienie jej piersi w męskiej toalecie baru „Brazylia”, jej bluzki ściąganej z miękką nonszalancją.
– Mike?
Znów patrzyła. Zerknąłem na nią przelotnie i odwróciłem głowę, żeby jej przypadkiem nie zachęcać.
– Mike, jesteś z nami? – W głosie Dennisa dało się wyczuć zniecierpliwienie. Wstałem z fotela i przejrzałem notatki.
– Tak – odpowiedziałem stanowczo. Posłałem uśmiech naszym spostrzegawczym gościom z Vallance Equity.
Miałem nadzieję, że choć w części emanuję, jak Dennis, pewnością siebie i jowialnością. – Po prostu kilka kwestii, które poruszyłeś, zwróciło moją uwagę. – Wziąłem głęboki oddech i machnąłem dłonią w stronę kontaktu. – Tino, wyłącz, proszę, światło.
Sięgnąłem po pilota do przełączania slajdów i gdy telefon znów zawibrował, pożałowałem, że go nie wyjąłem z kieszeni. Chwilę w niej pogrzebałem, próbując wyłączyć komórkę. Niestety, gdy zerknąłem na Tinę, zdałem sobie sprawę, że uznała to za komplement pod swoim adresem.
Uśmiechnęła się leniwie i spojrzała prosto na moje krocze.
– No dobrze – wypuściłem powietrze i starannie ominąłem ją wzrokiem – chciałbym przedstawić panom inwestycję, która, naszym skromnym zdaniem, zasługuje na miano największej szansy ostatniej dekady.
Przy stole okazano subtelne rozbawienie. Kupili mnie.
Szczery entuzjazm Dennisa stanowił dobrą zaprawę, teraz czekali na moją długą listę faktów i liczb. Uważni, czujni, a jednak chcieli dać się przekonać. Ojciec często powtarzał, że jestem stworzony do biznesu – miał jednak na myśli pewność i zaufanie spod znaku szarych garniturów, niekoniecznie agresywną przedsiębiorczość czy twarde negocjacje.
Choć ostatecznie wylądowałem właśnie w tym segmencie, muszę przyznać, że nie byłem urodzonym ryzykantem – raczej jednym z tych ostrożnych, wyważonych analityków, którzy zawsze muszą dokonać ekspertyzy i sprawdzić wszystko wielokrotnie w najdrobniejszych szczegółach.
Jako dziecko, zanim wydałem kieszonkowe, spędzałem całe godziny w sklepie z zabawkami i rozważałem zalety Action Mana i jego rywali w obawie przed rozczarowaniem wynikłym z błędnej decyzji. Częstowany ciastem ważyłem rzadkość występowania cytrynowego placka przeciwko solidnej wiarygodności czekoladowego tortu i sprawdzałem po dwa razy, czy aby któreś z nich nie zawiera malinowej galaretki.
Nie chcę przez to powiedzieć, że brakowało mi ambicji.
Wiedziałem dokładnie, czego chcę i nauczyłem się, że „cicho jadąc, dalej zajadę”. Błyskotliwe kariery kolegów po fachu nabierały tempa i kończyły się tyleż nagle, co niespodziewanie, a ja zyskałem stabilność finansową dzięki skrupulatnemu monitorowaniu odsetek i stóp wzrostu.
Po sześciu latach w Beaker Holdings awans na stanowisko młodszego wspólnika pozornie nie miał nic wspólnego z zaręczynami z córką szefa. Byłem ceniony jako ktoś, kto potrafi trafnie ocenić zyski każdego wyboru – geograficzne, społeczne czy ekonomiczne – jeszcze zanim się go dokona.
Dwie duże umowy i byłbym starszym wspólnikiem.
Kolejnych siedem lat, a Dennis przeszedłby na emeryturę, a ja byłbym gotów zająć jego miejsce. Zaplanowałem to bardzo dokładnie.
Tym bardziej moje zachowanie tamtej nocy było do mnie zupełnie niepodobne.
– Chyba ostatnio przechodzisz fazę młodzieńczego buntu, odłożonego w czasie, rzecz jasna – zauważyła moja siostra Monika dwa dni wcześniej, kiedy to w ramach prezentu urodzinowego zaprosiłem ją na lunch do najlepszej znanej mi restauracji. Pracowała w dużej gazecie, ale zarabiała mniej, niż ja wydawałem w delegacjach.
– Nawet jej nie lubię – przyznałem.
– O d kiedy to seks wymaga sympatii?! – prychnęła. – Wezmę dwa desery. Nie mogę zdecydować, czy wziąć czekoladowy pudding, czy crčme brűlée. – Zignorowała moje spojrzenie. – To reakcja na ślub. Podświadomie próbujesz zapłodnić kogoś innego.
– Nie bądź śmieszna! – wzdrygnąłem się. – Boże, na samą myśl...
– W porządku. Ale w oczywisty sposób wierzgasz przeciw czemuś. Dosłownie wierzgasz. – Przesłała mi uśmiech. – Powinieneś powiedzieć Vanessie, że nie jesteś jeszcze gotowy.
– Ale ona ma rację. Nigdy nie będę gotowy. Nie jestem gościem tego typu.
– Więc wolisz, żeby to ona zdecydowała za ciebie?
– W życiu osobistym tak. To się sprawdza.
– Tak dobrze, że musiałeś przelecieć kogoś innego?
– Mów ciszej, dobrze?
– Wiesz, wezmę jednak czekoladowy pudding, najwyżej spróbuję od ciebie kremu.
– Co będzie, jeżeli powie Dennisowi?
– Będziesz miał duże kłopoty, ale chyba o tym wiesz, skoro spałeś z jego sekretarką. Mike, daj spokój, masz trzydzieści cztery lata, nie jesteś już niewiniątkiem.
Ukryłem twarz w dłoniach.
– Nie wiem, co mnie napadło.
Monika nagle przybrała wojowniczy ton.
– Dobrze to słyszeć z twoich ust. Nawet nie wiesz, jaka to ulga, ta świadomość, że potrafisz namieszać w swoim życiu tak, jak my wszyscy. Mogę powiedzieć mamie i tacie?
Na wspomnienie radości siostry przez chwilę zapomniałem, gdzie jestem, i musiałem zerknąć do notatek.
Wziąłem głęboki oddech, podniosłem wzrok na pełne oczekiwania twarze naszych gości. W pokoju nieoczekiwanie zrobiło się gorącom, ale jakoś nikt nie był nawet lekko zaróżowiony. Dennis zawsze powtarzał, że przedsiębiorcy mają lód w żyłach. Może się nie mylił.
– Jak zauważył Dennis, w tym projekcie kładziemy nacisk na rynek jakościowy – zacząłem wreszcie. – Konsumenci, do których chcemy dotrzeć, są głodni wrażeń. To ludzie, którzy przez ostatnich dziesięć lat zwiększali stan posiadania i których to nie uszczęśliwiło. Mają duże majątki, mało czasu i szukają nowych sposobów wydawania pieniędzy. A prawdziwy obszar wzrostu to, jak wynika z naszych badań, ich samopoczucie.
Kliknąłem pilotem zdjęcia dostarczone przez artystę fotografika dopiero rano (Dennis mało nie dostał zawału).
– Nasze przedsięwzięcie nie tylko zapewni im wysokiej jakości kwatery, które spowodują automatyczne wejście w najwyższy segment rynku, ale również szeroki wachlarz atrakcji dostosowanych do otoczenia. Na przykład spa, klejnot architektury o sześciu różnych basenach, ze sztabem terapeutów na pełen etat i ofertą najnowszych zabiegów holistycznych. Na stronie trzynastej znajdują się bardziej szczegółowe propozycje rozwiązań oraz funkcji.
Dla tych zaś, którzy dobre samopoczucie czerpią z bardziej aktywnych sposobów spędzania wolnego czasu, a spójrzmy prawdzie w oczy, najczęściej są to mężczyźni... – tu uczyniłem pauzę na rozbawione, pełne aprobaty przytakiwania – mamy pičce de résistance całego kompleksu, czyli zintegrowany ośrodek sportów wodnych: surfing, skutery, narty wodne i motorówki. Przewidziane są połowy drapieżnych ryb. Wykwalifikowani instruktorzy zabiorą klientów na indywidualnie zaplanowane rejsy morskie.
Jesteśmy przekonani, że połączenie najwyższej jakości wyposażenia i profesjonalnej obsługi zapewni klientom wyjątkowy wypoczynek i szanse na zdobycie nowych umiejętności.
– W ośrodku, który stanie się synonimem luksusu i profesjonalizmu – dodał Dennis.
– Mike, pokaż nam projekty kompleksu. Jak panowie widzą, zapewnimy trzy rodzaje zakwaterowania, dostosowane do potrzeb zamożnych singli oraz rodzin, z wydzielonym penthousem dla VIPów. Zapewne zauważyliście, że nie ma opcji budżetowej.
Kilka instytucji już wykazało zainteresowanie...
– Słyszałem, że straciliście lokalizację – przerwał mu głos z głębi sali. Zapadła cisza.
„Do diabła!” – pomyślałem.
– Tino, zapal światło. – To był głos Dennisa. Zastanawiałem się, czy odpowie, on jednak patrzył na mnie.
Przybrałem twarz pokerzysty. Jestem w tym dobry.
– Przepraszam, nie dosłyszałem. O co pytałeś, Neville?
– S łyszałem, że planowaliście umieścić ośrodek w Afryce Południowej, ale straciliście tę lokalizację. Dokument nie zawiera żadnych informacji o położeniu. Nie możecie oczekiwać, że rozważymy inwestycję w kompleks wypoczynkowy, który jeszcze nie ma lokalizacji.
Szczęka Dennisa drgnęła z zaskoczenia. Skąd, u licha, dowiedzieli się o Afryce Południowej?
Usłyszałem swoją odpowiedź, nim zdążyłem ją sformułować w myślach:
– Nie mam pojęcia, skąd pochodzą wasze informacje, ale tę lokalizację rozważaliśmy jedynie przez krótki czas.
Po dokładniejszych analizach uznaliśmy, że nie spełni oczekiwań naszych i naszych klientów. Rynek jest bardzo specyficzny, a...
– Dlaczego?
– Co dlaczego?
– Dlaczego Afryka Południowa się nie nadaje? O ile mi wiadomo, to jeden z najszybciej rozwijających się rynków turystycznych na świecie.
Koszula od Turnbulla & Assera przylgnęła mi do pleców cała mokra. Zawahałem się. Czyżby Neville naprawdę wiedział o fiasku naszej poprzedniej umowy?
– Z powodów politycznych – wtrącił Dennis.
– Jak mam to rozumieć?
– Podróż z lotniska do kompleksu trwałaby około pół godziny. Niezależnie od trasy prowadziłaby przez... jak by to ująć, mniej zamożne obszary. Z naszych badań wynika, że gdy klient płaci za luksusowe wakacje, nie życzy sobie konfrontacji z nędzą. Czuje się... – „Nie uśmiechaj się przepraszająco do ich sekretarki” – błagałem w myślach. Za późno. Współczujący uśmiech Dennisa był równie szeroki, co nie na miejscu. – ...nieswojo. A to ostatnie uczucie, na które chcielibyśmy go narazić. Radość jak najbardziej. Entuzjazm i oczywiście satysfakcja. Lecz nie zażenowanie czy poczucie winy w stosunku do jego... kolorowych braci. Zamknąłem oczy. Bardziej poczułem, niż zauważyłem, że czarnoskóra sekretarka naszych gości zrobiła to samo.
– Nie, Neville’u, polityka i wypoczynek w luksusie nie stanowią pary. – Dennis potrząsnął głową z powagą jak wyrocznia. – A my w Beaker Holdings szczycimy się wykonywaniem analiz, które pozwalają nam uniknąć tego typu ryzyka, nim zaangażujemy się w poważny projekt.
– Więc pomyśleliście o alternatywnej lokalizacji?
– Nie tylko pomyśleliśmy, ale mamy ją zagwarantowaną. – odpowiedziałem. – Trochę się różni od pierwotnej koncepcji, ale pozwala uniknąć wszystkich niewypałów Afryki Południowej i innych krajów trzeciego świata. Mówi się tam po angielsku, świetny klimat i mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że to jeden z najpiękniejszych zakątków, jakie widziałem. A w mojej pracy, Neville, ty wiesz o tym dobrze, widuje się nie byle jakie miejsca. A prawda była taka, że RJW Land sprzątnął nam lokalizację sprzed nosa. Ktoś od nich musiał zawiadomić Vallance. Myśli galopowały – jeżeli RJW próbował podobnej inwestycji, czy także starał się podjąć współpracę z Vallance? Czy próbowali storpedować naszą umowę?
– Nie mogę zdradzić zbyt wielu szczegółów – ciągnąłem gładko. – Mogę wam powiedzieć w zaufaniu, że również inne względy przemawiają przeciwko lokalizacji w Afryce Południowej. Z naszych źródeł wynika, że wygeneruje ona znacznie niższe dochody. A jak wiecie, chcemy zmaksymalizować zyski.
Tymczasem o nowej lokalizacji nie wiedziałem prawie nic. W akcie desperacji skorzystaliśmy z usług agenta nieruchomości, dawnego kumpla Dennisa, i sfinalizowaliśmy umowę zaledwie dwa dni wcześniej. Nie znoszę kupować kota w worku.
– Timie – uśmiechnąłem się – wiesz, że jestem wyjątkowym nudziarzem, gdy chodzi o badania, że nie ma dla mnie milszej lektury na wieczór niż sterta analiz. Uwierz mi, gdybym uważał, że Afryka Południowa na dłuższą metę będzie lepsza, łatwo bym z niej nie zrezygnował. Ja jednak lubię zagłębić się w problem...
– Twoje wieczorne lektury bardzo nas ciekawią, Mike, ale chcielibyśmy....
– Tu chodzi o marże, to podstawa...
– Nikt nie dba o nie bardziej niż my, ale...
Dennis podniósł pulchną dłoń.
– Tim, wystarczy, ani słowa! Muszę wam pokazać coś jeszcze, zanim przejdziemy do szczegółów. Zanim podamy wam dokładną lokalizację, panowie będą uprzejmi przejść do drugiej sali. Czas na chwilę zabawy.
Przedstawiciele agresywnych funduszy kapitałowych nigdy nie wyglądali mi na osobników chętnych do zabawy, ci także. Kilku sprawiało wrażenie niezadowolonych, że pozbawiono ich komfortu stołu konferencyjnego i skórzanych foteli. Wymienili między sobą kilka mruknięć.
Ponieważ spóźniłem się pół godziny, nie miałem pojęcia, co planuje Dennis. „Oby tylko nie kazał Tinie wystąpić w bikini” – błagałem w duchu. Wciąż prześladowało mnie wspomnienie wieczoru w „Hawaiian Hula”.
Jednak wymyślił coś innego. Druga sala konferencyjna została opróżniona z krzeseł, stołu i ekranu do prezentacji. Zniknął sprzęt do telekonferencji i wózek do rozwożenia napojów. Środek zajmowała wielka machina, na środku której umieszczono nadmuchiwane niebieskie poduchy, a wśród nich jaskrawożółtą deskę surfingową.
Cała ta instalacja robiła tak absurdalne wrażenie, że wszyscy znieruchomieli.
– Panowie, zdejmujcie buty i przygotujcie się na hang Ten – Dennis machnął ręką w stronę maszyny. – To symulator – wyjaśnił. – Wszyscy możecie spróbować.
Ciszę zakłócało jedynie monotonne brzęczenie maszyny.
W oszczędnym wystroju sali, zdominowanym przez szarości wyglądała jak statek kosmiczny z obcej planety. Napisy na podświetlanych guzikach informowały radośnie, że gdyby ktoś miał ochotę, może zdobywać doświadczenie w surfingu w rytmie przebojów Beach Boys.
Zobaczyłem miny gości i uznałem, że najlepsze, co mogę zrobić, to odwrócić ich uwagę.
– Może woleliby panowie najpierw coś zjeść lub wypić?
Tino, mogłabyś się tym zająć?
– Czego tylko sobie życzysz, Mike – odparła, rzucając mi powłóczyste spojrzenie. Przysiągłbym, że wyszła, kołysząc biodrami, ale Dennis nic nie zauważył.
– Chcę panom po prostu pokazać, że naszej oferty nie sposób odrzucić. Sam już próbowałem – powiedział, zrzucając buty. – To naprawdę świetna zabawa. Jeżeli nikt nie ma odwagi, sam pokażę, jak to działa. Stajemy w tym miejscu i... – zdjął marynarkę, odsłaniając pokaźny brzuch nad paskiem spodni. Nie po raz pierwszy poczułem wdzięczność, że Vanessa odziedziczyła urodę po matce.
– Zacznę od niewielkich fal. Widzicie? To łatwe. Przy dźwiękach „I Get Around” mój szef, który przez ostatnie trzy lata nadzorował inwestycje warte przeszło siedemdziesiąt milionów funtów i miał na biurku swoje zdjęcia z Henrym Kissingerem i Alanem Greenspanem, teraz stanął na desce. Podniósł ramiona w atletycznej pozie, ujawniając dwie ciemne plamy potu pod pachami. Był znany z tego, że pokrywa bufonadą umysł jak brzytwa i talent do interesów – choć czasami ogarniały mnie wątpliwości.
– Włącz go, Mike. Zerknąłem na zgromadzonych mężczyzn i spróbowałem się uśmiechnąć. Nie byłem pewien, czy to dobry pomysł. Uważałem, że firmy nie powinno się utożsamiać z takim widokiem.
– Po prostu włącz wtyczkę, Mike, a ja zajmę się resztą. Tim, Neville, nie udawajcie, że nie chcecie spróbować. Deska przebudziła się do życia z niskim, przeciągłym świstem. Dennis ugiął kolana i wysunął dłoń do przodu, machając palcami.
– Nie-powiedziałem-wam-panowie, że symulatory też-będą... ups! – walczył o równowagę – dostępne dla naszych klientów na miejscu, zanim wyjdą nad wodę. Wcenie- pobytu. Nawet osssoby – wysapał – które w życiu nie surfowały, będą mogły poćwiczyć z dala od ciekawskich spojrzeń, zanim wystawią się na ocenę towarzystwa z wakacji.
Nie wiem, czy sprawiła to obecność w naszej ofercie tej dziwacznej maszyny, czy wyraźna przyjemność, jaką Dennis czerpał z demonstracji, ale po kilku minutach nawet ja widziałem, że ich przekonał. Patrzyłem, jak Tim i Neville podchodzą bliżej do symulatora, sącząc przyniesionego przez właśnie szampana. Ich dyrektor finansowy, grubas nazwiskiem Simons, już ściągnął buty, odsłaniając parę zdumiewająco przetartych skarpet, a dwaj młodsi członkowie ekipy przerzucali się surfingowym slangiem z broszury przygotowanej przez Tinę.
Dennis miał wyobraźnię, to musiałem mu przyznać.
– Co się stanie, gdy ją podkręcimy? – uśmiechnął się Neville. Nie wiedziałem, czy to dobry znak. – Tina-dała wam listę – wydyszał mój przyszły te
ść. – To chyba będzie... uuups!... złapać wieloryba. Neville podszedł bliżej. Ściągnął marynarkę i podał swój kieliszek sekretarce.
– Na który poziom dojdziesz, Dennis?
Przeczuwałem, że uwielbiał współzawodnictwo. Dobrali się z moim szefem!
– Na który chcesz, Nev. Podkręć ją! – krzyknął, spływając potem. – Zobaczymy, kto utrzyma się na większej fali, co?
– Przełącz, Mike! – ponaglił Neville.
Uśmiechnąłem się. Dennis miał rację – symulator odwrócił ich uwagę od pogłosek o Afryce Południowej.
– Zawsze chciałem spróbować surfingu – przyznał Tim, ściągając marynarkę. Maszyna gwizdała i drżała pod ciężarem Dennisa. – Który to poziom, stary?
– Trzeci – odpowiedziałem, zerkając na wskaźnik. – Nie sądzę, żeby...
– No, dalej, jestem pewien, że stać nas na więcej. Podkręć go, Mike! Zobaczymy, kto dłużej się utrzyma.
– Tak, podkręć go! – zaintonowała reszta szarych garniturów z Vallance Equity Financing. Ich zwykły dystans ustąpił miejsca rozbawieniu.
Zerknąłem na Dennisa. Kiwnął głową i machnął ręką w stronę przełącznika.
– S tary, włącz większe fale.
– Surf na pianie. – Tim zerknął do spisu terminów surfingowych – Dennis, jesteś na pianie!
Dobry humor mojego szefa był jednak tylko pozorny. Pocił się coraz bardziej. Próbował uśmiechów, ale w jego oczach rosła desperacja, gdy walczył o równowagę na rozchybotanej desce.
– Chcesz trochę zwolnić? – spytałem.
– Nie! Złapałem... falę! Jak długo jestem na czwórce, chłopaki?
– Dajcie mu piątkę! – krzyknął Neville, chwytając przełącznik. – Zobaczymy, jak radzi sobie na – zerknął w spis – grzywaczach.
– Nie wydaje mi się... – zacząłem.
Potem nikt nie był pewien, co właściwie zaszło. Dennis nie wypił wprawdzie ani kropli szampana, jednak gdy symulator został przełączony na najwyższą prędkość, stracił równowagę i z okropnym krzykiem runął na podłogę. Wylądował ciężko na biodrze, a głośny trzask pękającej kości nie pozostawiał żadnych złudzeń. Nigdy nie zapomnę tego odgłosu. Pozbawił mnie najmniejszej choćby chęci, by kiedykolwiek wypróbować tę maszynę. Jak już wspominałem, nie lubię ryzyka.
W sali rozpętało się piekło. Wszyscy stłoczeni wokół Dennisa, wyrazy współczucia i ponaglenia, by wezwać karetkę, mieszały się z wyciem symulatora i dźwiękami przebojów Beach Boys.
– Nie ma jak Australia, hę? – spytał Neville, gdy mojego szefa wynoszono z sali. – Niezapomniana prezentacja. Zdecydowanie jesteśmy zainteresowani. Gdy wyjdziesz ze szpitala, pogadamy o szczegółach.
– Mike wyśle wam kopię raportu o lokalizacji. Zrobisz to, Mike? – spytał Dennis przez zaciśnięte z bólu zęby. Jego twarz przybrała barwę popiołu.
– Oczywiście. – Starałem się wyglądać tak pewnie, jak on.
Gdy przenoszono go do karetki, przywołał mnie bliżej.
– Wiem, o czym myślisz – wyszeptał. – Będziesz musiał tam jechać.
– To kiepski moment. Ślub...
– Załatwię to z Vanessą. Zresztą i tak lepiej, żebyś nie plątał się jej pod nogami podczas przygotowań. Zarezerwuj lot na dziś po południu. I na miłość boską, Mike, wróć z planem, który wypali!
– Nie mamy nawet...
– Przetrzymam ich, dam ci tyle czasu, ile trzeba. Ale to nasz największy projekt jak dotąd. Chcę wiedzieć, że awansując cię, nie popełniłem błędu. Musisz tego dopilnować. Mojej odmowy nawet nie brał pod uwagę. Nie wyobrażał sobie, że mogę przedkładać życie osobiste nad potrzeby firmy. Prawdopodobnie miał rację. Byłem lojalnym, oddanym pracownikiem, więc zarezerwowałem lot na popołudnie. Klasa business u jednego z azjatyckich przewoźników wyniosła mnie taniej niż ekonomiczna w dwóch znanych liniach, które wyświetliły się pierwsze.

Wybrane dla Ciebie
Koniec pokolenia MTV. Naturalna śmierć kultowej stacji
Koniec pokolenia MTV. Naturalna śmierć kultowej stacji
Noc Bibliotek. Wyjątkowe wydarzenie w całej Polsce
Noc Bibliotek. Wyjątkowe wydarzenie w całej Polsce
Byłem na koncercie Lady Gagi w Szwecji. Najlepsze popowe show ostatnich lat?
Byłem na koncercie Lady Gagi w Szwecji. Najlepsze popowe show ostatnich lat?
Obrazy w zawrotnych cenach. Zebrano ponad 577 mln zł na aukcjach
Obrazy w zawrotnych cenach. Zebrano ponad 577 mln zł na aukcjach
Matematyczny geniusz za fortepianem. Piotr Pawlak otrzymał owacje na stojąco
Matematyczny geniusz za fortepianem. Piotr Pawlak otrzymał owacje na stojąco
Ogromna oglądalność Konkursu Chopinowskiego w TVP Kultura. A widzów jest coraz więcej
Ogromna oglądalność Konkursu Chopinowskiego w TVP Kultura. A widzów jest coraz więcej
Polak podbija Konkurs Chopinowski. "Mistrzowski i przekonujący"
Polak podbija Konkurs Chopinowski. "Mistrzowski i przekonujący"
Sarsa: jestem dziwna i trudna - dla mnie to komplement [WYWIAD]
Sarsa: jestem dziwna i trudna - dla mnie to komplement [WYWIAD]
Drew Struzan nie żyje. Stworzył legendarne plakaty do filmów
Drew Struzan nie żyje. Stworzył legendarne plakaty do filmów
Paryż w sercu Warszawy. 11. edycja Gali French Touch – La Vie en Rose
Paryż w sercu Warszawy. 11. edycja Gali French Touch – La Vie en Rose
Koniec pewnej epoki. MTV wyłączy nadawanie
Koniec pewnej epoki. MTV wyłączy nadawanie
(A)Polityczna hańba Eurowizji. Koniec udawania walki o wolność? [OPINIA]
(A)Polityczna hańba Eurowizji. Koniec udawania walki o wolność? [OPINIA]