Ból kamieni

Obraz
Źródło zdjęć: © Inne

1

Babcia poznała Weterana jesienią 1950 roku. Po raz pierwszy wyjechała wtedy z Cagliari na Kontynent. Dobiegała czterdziestki, ale nie miała dzieci, bo su mali de is perdas doprowadzał zawsze do poronienia w pierwszych miesiącach ciąży. Dlatego też w swym płaszczu w bombkę, w wysokich sznurowanych butach i z walizką męża z czasów ewakuacji na wieś, została wysłana do Wód na kurację.

2

Wyszła za mąż późno, w czerwcu 1943 ro¬ku, po amerykańskich nalotach bombowych na Cagliari, a w tych czasach mieć trzydzieści lat i jeszcze nie założyć rodziny znaczyło być już
trochę starą panną. Nie żeby była brzydka czy żeby brakowało jej konkurentów, nic takiego. Tylko że w pewnej chwili kandydaci zaczynali przychodzić coraz rzadziej, a potem już wcale, zawsze zanim jeszcze oficjalnie poprosili mojego pradziadka o jej rękę. Szanowna Pani, okoliczności niezależne ode mnie nie pozwalają mi ani w tę, ani w następną środę de fai visita a fustetti, choć bardzo bym tego pragnął i żałuję, że tak się niefortunnie złożyło. Babcia czekała więc na trzecią środę, ale wtedy przychodziła zawsze pipiedda z listem odkładającym znowu termin wizyty, a potem już nic.

Mój pradziadek i siostry babci kochali ją i tak, chociaż była prawie starą panną, ale prababcia nie, traktowała ją zawsze, jakby nie była jej córką, i mówiła, że już ona wie dlaczego.
W niedzielę, kiedy inne dziewczęta szły na mszę albo spacerowały po ulicach pod ramię z narzeczonym, babcia spinała w kok swoje włosy, wciąż gęste i czarne, kiedy ja byłam mała, a ona już sędziwa, a co dopiero wtedy, i szła do kościoła zapytać Boga, dlaczego, dlaczego jest tak niesprawiedliwy i nie pozwala jej poznać miłości, która jest najpiękniejszą rzeczą, jedyną, dla której warto żyć w świecie, w którym wstajesz o czwartej rano, żeby zająć się domem, potem idziesz pracować na polu, potem do najnudniejszej pod słońcem szkoły haftu, potem idziesz z dzbanem na głowie do fontanny, nabrać wody do picia, potem raz na dziesięć dni nie śpisz całą noc, żeby upiec chleb, a potem musisz wyciągnąć wodę ze studni i nakarmić kury. Więc jeśli Bóg nie chce, żeby poznała miłość, niech już lepiej ją zabije, wszystko jedno jak. Na spowiedzi ksiądz tłumaczył jej, że takie myśli są wielkim grzechem i że na świecie istnieje wiele innych rzeczy, ale babci te inne rzeczy nic nie obchodziły.

Pewnego dnia prababcia czekała na nią na podwórzu, z grubym bykowcem w ręku, i zaczęła ją okładać po całym ciele, nawet po głowie, aż babcia dostała wysokiej gorączki. Prababcia dowiedziała się z plotek krążących w miasteczku, że pretendenci zniechęcali się, bo jej córka pisała do nich płomienne wiersze miłosne, w których robiła aluzje do brudnych rzeczy, i w ten sposób przynosiła wstyd nie tylko sobie, ale i całej rodzinie. Więc prababcia biła i biła, krzycząc: „Dimonia! Dimonia!”, i przeklinając dzień, w którym posłali babcię do pierwszej klasy, gdzie nauczyła się pisać.

3

W maju 1943 roku przyjechał do miasteczka mój dziadek, który miał ponad czterdzieści lat i pracował jako urzędnik w Salinach w Cagliari. Wcześniej miał piękny dom na ulicy Giuseppe Manno, zaraz obok kościoła San Giorgio i Santa Caterina, dom z widokiem na dachy Mariny i dalej, aż na morze. Z tego domu, z kościoła i z wielu innych rzeczy po bombardowaniu 13 maja nie zostało nic poza wielką dziurą i kupą ruin. Rodzina babci przyjęła tego eleganckiego pana, niepowołanego do wojska z powodu dojrzałego wieku, świeżego wdowca, przybyłego z jedną pożyczoną walizką i kilkoma drobiazgami uratowanymi ze zniszczenia. Przyjechał spać i jeść za darmo. Nim minął czerwiec, poprosił o rękę babci i zaraz odbył się ślub. Ona przepłakała prawie wszystkie dni w miesiącu poprzedzającym ceremonię. Klękała u stóp mojego pradziadka i prosiła, żeby odmówił, żeby zmyślił, że została już obiecana jakiemuś żołnierzowi. Jeśli nie, jeśli w domu naprawdę już jej nie chcą, jest gotowa na wszystko, pojedzie do Cagliari, poszuka sobie
jakiejś pracy. „De Casteddu bèninti innòi, filla mia, e tui bòlisi andai ingúni! Non c’esti prus núdda in sa cittàdi”.
„Màcca esti – wrzeszczała prababcia. – Màc¬ca schetta! In sa cittadi a fai sa baldracca bòliri andai, chi scetti kussu pori fai, chi non sciri fai nudda cummenti si spettada, chi teniri sa conca prena de bentu, de kandu fiada pitíca!”
Łatwo byłoby wymyślić narzeczonego na froncie: Alpy, Libia, Albania, Morze Egejskie, albo na statku w Marynarce Królewskiej. Byłoby łatwo, ale pradziadkowie nie chcieli o tym słyszeć. Więc to ona mu powiedziała, że go nie kocha i że nigdy nie będzie mu prawdziwą żoną. Dziadek odpowiedział, żeby się nie martwiła. On też jej nie kocha. Jeśli oboje w ogóle wiedzą, o czym mówią. Jeśli chodzi o bycie prawdziwą żoną, on to doskonale rozumie. Może dalej uczęszczać do domu publicznego w dzielnicy Marina, tak jak robił od czasów, gdy był chłopcem, i nigdy nie złapał żadnej choroby.

Ale nie wrócili do Cagliari do 1945 roku. No więc dziadkowie spali jak brat i siostra w pokoju gościnnym: wysokie żelazne łóżko z intarsjami z masy perłowej, obraz Matki Boskiej z Dzieciątkiem, zegar pod szklanym kloszem, toaletka z miednicą i dzbankiem, lustro z malowanym kwiatem i porcelanowy nocnik pod łóżkiem. Wszystko to babcia zabrała ze sobą, kiedy dom w miasteczku został sprzedany, na ulicę Giuseppe Manno; chciała mieć dokładnie taki sam pokój jak w czasie pierwszego roku małżeństwa. Tylko że w domu w miasteczku światło i powietrze dochodziły do sypialni tylko z loggii, podczas gdy tutaj, na ulicy Manno, pada światło od południa i od morza, i zalewa cię gwałtownie aż do zachodu, i sprawia, że wszystko lśni. Zawsze kochałam ten pokój; kiedy byłam dzieckiem, babcia pozwalała mi do niego wchodzić, tylko kiedy byłam bardzo grzeczna i najwyżej raz dziennie.

W czasie tego pierwszego roku małżeństwa babcia zachorowała na malarię. Gorączka dochodziła nawet do czterdziestu jeden stopni i to dziadek siedział cały czas przy babci i pilnował, żeby kompres na czole był zimny; czoło babci było tak gorące, że trzeba było co chwila moczyć kompres w lodowatej wodzie, więc on krążył tam i z powrotem i słychać było kołowrót studni, który skrzypiał dniem i nocą.

Pewnego dnia, 8 września, przybiegli powiedzieć mu to, co usłyszeli właśnie w radiu, Włochy poprosiły o zawieszenie broni i wojna się skończyła. Ale dziadek był zdania, że wcale się nie skończyła i należało sobie tylko życzyć, żeby generał Basso pozwolił Niemcom opuścić Sardynię bez porywania się na bezsensowne heroizmy. Basso myślał chyba tak samo jak dziadek, bo trzydzieści tysięcy żołnierzy z Dywizji Pancernej generała Lungerhausena wyjechało spokojnie, nie podejmując żadnych akcji pacyfikacyjnych, a on został za to aresztowany i osądzony, ale tymczasem Sardyńczycy byli bezpieczni. Nie tak, jak na Kontynencie. Dziadek i generał mieli rację: potem, w Radiu Londyn mówili wiele razy o protestach Badoglia, bo Niemcy masakrowali żołnierzy i oficerów wziętych do niewoli na froncie włoskim. Kiedy babcia wyzdrowiała, powiedzieli jej, że gdyby nie troskliwość męża, gorączka by ją uśmierciła, i że nastąpiło zawieszenie broni oraz zmiana sojuszu, a ona, ze złośliwością, której nigdy sobie nie przebaczyła, wzruszyła
tylko ramionami, jak gdyby chciała powiedzieć: „A co mnie to obchodzi”.

W wysokim łóżku babcia kuliła się najdalej jak mogła od męża, tak że często spadała na podłogę, a kiedy w księżycowe noce przez okiennice drzwi wychodzących na loggię przenikało światło i padało na plecy jej męża, babcię ogarniało coś w rodzaju lęku przed tym obcym człowiekiem, nie wiedziała nawet, szpetnym czy przystojnym, bo i tak na niego nie patrzyła i on na nią nie patrzył. Gdy dziadek spał głęboko, babcia robiła siusiu do nocnika stojącego pod łóżkiem, ale jeśli poruszył się choćby lekko, otulała się szalem, wychodziła z pokoju i nawet w najgorszą pogodę biegła przez podwórko do wychodka obok studni. Zresztą dziadek nigdy nie próbował zbliżyć się do niej, i on też, korpulentny, kurczył się na brzegu łóżka i też nieraz spadał na podłogę, więc oboje byli zawsze posiniaczeni. Gdy byli sami, to znaczy w sypialni, i tylko tam, nigdy ze sobą nie rozmawiali. Babcia odmawiała wieczorny pacierz, dziadek nie, bo był ateistą i komunistą. A potem jedno z dwojga mówiło „dobranoc”, a drugie odpowiadało „dobranoc”.
Moja prababcia chciała, żeby rano jej córka robiła dziadkowi kawę. Kawę taką jak wtedy, ze zboża i ciecierzycy, prażonych w kominie w specjalnej maszynce, a potem zmielonych. „Zanieś kawę swojemu mężowi”, mówiła, więc babcia szła z fioletową, bogato złoconą filiżanką, umieszczoną na szklanej tacce z kwiatowymi motywami, stawiała ją u stóp łóżka i zaraz uciekała, jakby postawiła miskę wściekłemu psu; tego też nie przebaczyła sobie przez całe życie.

Dziadek pomagał w pracach w polu i dobrze dawał sobie radę, choć był z miasta i spędził życie na naukach i na pracy w biurze. Często brał na siebie także pracę żony, która zaczynała już coraz częściej cierpieć na kolkę nerkową, a on uważał, że to okropne, żeby kobieta musiała tak ciężko harować w polu czy wracać od fontanny z dzbanem pełnym wody na głowie; ale te uwagi, z powodu szacunku dla rodziny, która go gościła, wygłaszał ogólnie, pod adresem całej społeczności sardyńskiej z wnętrza wyspy, bo w Cagliari było inaczej i ludzie nie obrażali się o byle co ani nie szukali bezlitośnie zła we wszystkim. Być może to powietrze od morza dawało im większą wolność, przynajmniej z niektórych punktów widzenia, nie z punktu widzenia polityki, bo mieszkańcy miasta nigdy nie mieli ochoty o nic walczyć.

Poza tym, oprócz babci, której świat nie obchodził, wszyscy słuchali Radia Londyn. Wiosną 1944 roku dowiedzieli się, że w północnych Włoszech strajkuje sześć milionów osób i że w Rzymie zabito trzydziestu dwóch Niemców, a w odwecie zgarnięto z ulicy i rozstrzelano trzystu dwudziestu Włochów, że VIII Armia jest gotowa do nowej ofensywy, że wczesnym rankiem 6 czerwca Alianci wylądowali w Normandii.

4

W listopadzie Radio Londyn podało, że działania wojenne na froncie włoskim zostaną zawieszone, i zalecało Partyzantom z północnych Włoch przycichnąć na jakiś czas i ograniczyć się do podejmowania akcji sabotażowych.
Dziadek powiedział, że wojna jeszcze potrwa i że nie może bez końca siedzieć w gościach, no i wrócili do Cagliari.

Zamieszkali na ulicy Sulis, w umeblowanym pokoju, który wychodził na podwórko studnię. Łazienka i kuchnia były wspólne. Mimo iż babcia nigdy o nic nie pytała, sąsiadki opowiedziały jej o rodzinie dziadka, która cała zginęła 13 maja 1943 roku.
Oprócz niego wszyscy w to przeklęte popołudnie byli w domu, z powodu jego urodzin. Żona, kobieta zimna i leggixedda, która z nikim się nie przyjaźniła, akurat w ten dzień, w samym środku wojny, zrobiła tort i sprosiła wszystkich na przyjęcie. Kto wie od kiedy kupowała po trochu składniki na czarnym rynku, ziarnko do ziarnka cukru, biedaczka, biedacy oni wszyscy. Nie wiadomo, jak to się stało, że nie opuścili domu po alarmie, żeby pobiec do schronu pod skwerem. Najbardziej absurdalne wyjaśnienie, ale chyba jedyne możliwe, to to, że tort był wciąż w piekarniku i jeszcze się nie upiekł, a oni nie chcieli go stracić, tego cudownego tortu w martwym mieście. Dobrze chociaż, że nie mieli dzieci, mówiły sąsiadki, o żonie, matce, siostrach, szwagrach i siostrzeńcach się zapomina i dziadek szybko zapomniał, można zrozumieć dlaczego, wystarczy popatrzyć, jak ładna i młoda jest jego druga żona. Był zawsze pogodny, zrównoważony, lubił kobiety; kiedy był jeszcze chłopcem, w 1924 roku, faszyści zmusili go do wypicia
rycyny, żeby dać mu nauczkę, a on potem zawsze z tego żartował i wydawało się, że jest w stanie przeżyć wszystko. Dobry kompan do półmiska i do butelki, dobry klient domów publicznych, żona o wszystkim wiedziała, pewnie się nacierpiała, biedaczka, sama się przecież wszystkim gorszyła i nawet mężowi nigdy się nie pokazała goła, nie żeby tam było za bardzo co oglądać; aż dziwne, że tych dwoje w ogóle zeszło się razem.

Za to babcia to prawdziwa kobieta, na pewno zawsze o takiej marzył, te jędrne piersi, masa czarnych włosów i te oczy, poza tym taka czuła, musiał w nich nieźle piorun strzelić, skoro się pobrali ledwie po miesiącu znajomości. Szkoda, że cierpi na te okropne kolki, biedaczka, one jej życzą jak najlepiej i jeśli chce, może przychodzić do kuchni o każdej porze, gdy będzie się dobrze czuła, nawet jeśli już wszystko posprzątały i pochowały.

Babcia pozostała w przyjaźni z sąsiadkami z ulicy Sulis przez całe życie. Nigdy się nie posprzeczały i nigdy naprawdę ze sobą blisko nie rozmawiały, ale dotrzymywały sobie towarzystwa, dzień po dniu, tak jak się życie układało. W czasach ulicy Sulis zbierały się w kuchni, żeby myć naczynia, i jedna myła, druga płukała, trzecia wycierała, a kiedy babcia źle się czuła, mischinedda, myły także jej naczynia. I właśnie z sąsiadkami i ich mężami babcia śledziła ostatnie wydarzenia wojny. W lodowatej kuchni na ulicy Sulis w dwóch lub trzech parach pocerowanych pończoch na nogach i z rękami wciśniętymi pod pachy, słuchali Radia Londyn.
Mężowie, wszyscy komuniści, kibicowali Rosjanom, którzy 17 stycznia zajęli Warszawę, a 28 byli 150 kilometrów od Berlina, podczas gdy Alianci na początku marca zajęli Kolonię i jak powiedział Churchill, ich ofensywa i odwrót Niemców były bardzo bliskie. Pod koniec marca Patton i Montgomery przekroczyli Ren, pędząc przed sobą Niemców w rozsypce.

W dzień urodzin dziadka, 13 maja, wojna była skończona i wszyscy świętowali, ale dla babci wszystkie te ofensywy i odwroty, zwycięstwa i klęski nic nie znaczyły. W mieście nie było wody, kanalizacji, prądu, nie było też nic do jedzenia, poza amerykańskimi zupami w puszkach, a to, co można było kupić, kosztowało astronomiczne sumy, ale kiedy sąsiadki zbierały się myć naczynia, śmiały się z każdego sciollorio, a nawet gdy szły na mszę do Świętego Antoniego czy do Świętej Rozalii, czy do Sióstr Kapucynek, chichotały bez ustanku na ulicy, trzy z przodu, trzy z tyłu, w swoich przenicowanych ubraniach. Babcia mówiła mało, ale ona też zawsze tam była, dni mijały i podobało się jej, że w Cagliari sąsiadki nie były tak skłonne do dramatyzowania jak na wsi i jeśli coś się nie udawało, mówiły „Ma bbai!”; na przykład, gdy spadł na ziemię talerz i potłukł się na kawałki, chociaż były biedne, wzruszały ramionami i po prostu zbierały skorupy. W gruncie rzeczy były zadowolone, że są biedne, lepsze to, niż mieć
pieniądze, jak różni tacy w Cagliari, którzy wzbogacili się na cudzych nieszczęściach, spekulacjami na czarnym rynku albo szabrowaniem pośród ruin, zanim nieszczęśnicy pojawili się szukać swoich rzeczy. Poza tym były żywe, „mi naras nudda!” Babcia sądziła, że to miało coś wspólnego z morzem i z błękitem nieba, z bezmiarem, który widzisz z Bastionów; w powiewie mistralu wszystko wydawało się tak nieskończone, że nie można się było za bardzo rozczulać nad własnym małym życiem.
Ale nigdy nie wypowiadała głośno tych trochę poetycznych myśli, bo obawiała się, że sąsiadki też odkryją, że jest szalona. Zapisywała wszystko w swoim czarnym zeszycie z obwódką bordo, a potem chowała go w sekretnej szufladzie, razem z kopertami z pieniędzmi na Jedzenie Lekarstwa Czynsz.

5

Pewnego wieczoru dziadek, zanim usiadł na rozpadającym się fotelu koło okna wychodzącego na podwórko studnię, wyjął ze swojej ewakuacyjnej walizki fajkę, wyciągnął z kieszeni woreczek świeżo kupionego tytoniu i zapalił po raz pierwszy od owego maja 1943 roku. Babcia przyniosła krzesło i siadła, żeby mu się przyjrzeć.
„Czyli pali fajkę. Nigdy nie widziałam nikogo, kto pali fajkę”.
I tak siedzieli w milczeniu cały czas. Kiedy dziadek skończył, babcia powiedziała mu: „Nie musi już wydawać pieniędzy na kobiety w domu publicznym. Te pieniądze niech wyda na tytoń, żeby się odprężyć i wypalić swoją fajkę. Niech mi powie, co robi z tymi kobietami, to ja zrobię wszystko to samo”.

6

W czasach ulicy Sulis kolki nerkowe babci pogorszyły się i zdawało się za każdym razem, że chyba już umrze. Z pewnością dlatego nie mogła mieć dzieci, nawet gdy mieli już trochę pieniędzy i chodzili na spacer na ulicę Manno, żeby popatrzyć na zgliszcza, na których chcieli odbudować dom i odkładali na to każdy grosz. Dziadek lubił tam chodzić, zwłaszcza kiedy babcia zachodziła w ciążę, tylko że te wszystkie kamienie, które miała w środku, zamieniały zawsze radość w ból i kałużę krwi.

Do 1947 roku panował głód i babcia wspominała, jaka była szczęśliwa, gdy wyjeżdżała na wieś, wracała obładowana zapasami, pokonywała biegiem schody i wchodziła do kuchni przesiąkniętej zapachem kapusty, bo z podwórka studni nie dochodziło dużo powietrza; kładła na marmurowym stole także dwa chleby civràxiu, świeży makaron, ser, jajka i kurę na rosół, i dobre zapachy tłumiły smród kapusty, a sąsiadki rozpływały się w komplementach i mówiły jej, że jest taka śliczna, bo jest dobra.
W te dni czuła się szczęśliwa, chociaż nie znalazła miłości, szczęśliwa z innych rzeczy, chociaż dziadek nigdy jej nie dotykał poza okazjami, w których wykonywali ćwiczenia z domu publicznego, a w łóżku nadal spali jak najdalej od siebie, uważając, żeby się nie dotknąć, i mówili sobie tylko: „Dobranoc”.
„Dobranoc”.
Najpiękniejsze były chwile, kiedy dziadek po ćwiczeniach zapalał w łóżku fajkę i z jego wyglądu można było poznać, że jest zadowolony, a babcia patrzyła na niego ze swego brzegu łóżka, i jeśli się uśmiechała, on pytał: „Śmiejesz się?” Ale nigdy nie dodawał nic więcej, ani nie przytulił jej do siebie, trzymał ją na odległość. A babcia zawsze zastanawiała się, jak to jest z tą miłością, która jeśli nie chce, nie przychodzi, mimo łóżka, i serdeczności, i dobrych uczynków, i jakie to dziwne, że właśnie tej najważniejszej ze wszystkich rzeczy nie można w żaden sposób zmusić, żeby przyszła.

7

W 1950 roku lekarze zalecili babci kurację termalną. Powiedzieli, żeby pojechała na Kontynent, do najsławniejszych wód, które pomogły tylu ludziom. I tak babcia włożyła znowu szary płaszcz w bombkę, z trzema guzikami, ten ze ślubu, który widziałam na jej nielicznych fotografiach z tych lat, ozdobiła haftem dwie bluzki, włożyła wszystko w ewakuacyjną walizkę dziadka i popłynęła promem do Civitavecchia.

W pochmurny dzień uzdrowisko nie wyglądało wcale ładnie, a z autobusu, który jechał ze stacji do hotelu, widać było tylko żółtawe pagórki z kępkami wysokich traw wokół widmowych drzew; także ludzie w autobusie wydali się babci wymięci i bezbarwni. Kiedy pojawiły się pierwsze hotele i zagajniki kasztanowe, poprosiła kierowcę, żeby powiedział jej, na którym przystanku ma wysiąść, a potem stała dłuższą chwilę przed wejściem, niepewna, czy wejść, czy uciec. Wszystko wydawało się tak obce i posępne, pod tym niebem zaciągniętym chmurami, że odniosła wrażenie, jakby znalazła się już w Zaświatach, bo tak właśnie musiała wyglądać śmierć. Hotel był bardzo elegancki, z kryształowymi żyrandolami, które paliły się wszystkie, mimo wczesnego popołudnia. W swoim pokoju babcia zauważyła od razu biurko pod oknem i być może tylko dlatego nie uciekła z powrotem na dworzec, a potem na prom do domu, choć dziadek strasznie by się rozzłościł, i słusznie. Babcia nigdy nie miała biurka, ani nie mogła usiąść po prostu przy stole, bo
pisała zawsze w sekrecie, z zeszytem na kolanach, który chowała, gdy tylko ktoś nadchodził. Na biurku leżała skórzana teczka wypełniona kartkami z nadrukiem hotelu, buteleczka atramentu, pióro ze stalówką i bibuła. Wtedy babcia, nawet nie zdejmując płaszcza, jako pierwszą rzecz wyciągnęła z walizki swój zeszyt i położyła go uroczyście na biurku, do skórzanej teczki, a potem zamknęła drzwi na klucz, żeby ktoś nie wszedł nieoczekiwanie i nie zobaczył, co jest napisane w zeszycie. W końcu siadła na wielkim małżeńskim łóżku, żeby poczekać na porę kolacji. W salonie stało mnóstwo kwadratowych stołów z białymi obrusami z flamandzkiego płótna, z talerzami z białej porcelany, z lśniącymi szklankami i sztućcami, z kwiatami w wazoniku pośrodku, a nad każdym stołem wisiał zapalony kryształowy żyrandol. Niektóre stoły były już zajęte przez osoby, które wyglądały jak dusze czyśćcowe, takie były smutne i blade, a ich głos przyciszony i niewyraźny, ale wiele miejsc było jeszcze wolnych. Babcia wybrała wolny stolik i na
pozostałych trzech krzesłach położyła torebkę, płaszcz i wełniany żakiet, a kiedy ktoś przechodził, spuszczała nisko wzrok z nadzieją, że nikt się do niej nie przysiądzie. Nie miała ochoty jeść ani się kurować, bo była przekonana, że i tak się nie wyleczy i nigdy nie będzie miała dzieci. Dzieci mogły mieć kobiety normalne, wesołe, wyzbyte brzydkich myśli, takie jak sąsiadki z ulicy Sulis. Od niej dzieci uciekały, gdy tylko zdawały sobie sprawę, że znalazły się w brzuchu wariatki, tak jak wcześniej robili ci wszyscy narzeczeni.
Do sali wszedł mężczyzna z walizką, co znaczyło, że dopiero przyjechał i nie zdążył nawet zajść do swojego pokoju. Wspierał się na kuli, ale mimo to poruszał się szybko i zwinnie. Babci ten mężczyzna spodobał się bardziej niż wszyscy kandydaci, do których pisała płomienne listy, i na których czekała ze środy na środę. Zyskała wtedy pewność, że nie znajduje się w Zaświatach razem z innymi duszami czyśćcowymi, bo takie rzeczy w Zaświatach się nie zdarzają.
Weteran miał zniszczoną walizkę, ale był ubrany bardzo elegancko i pomimo drewnianej nogi był niezwykle przystojny. Po kolacji babcia, gdy tylko wróciła do pokoju, usiadła przy biurku, by opisać go szczegółowo; w ten sposób, nawet gdyby nie spotkała go już więcej w hotelu, nie musiała się obawiać, że go zapomni. Był wysoki, miał ciemne, głębokie oczy, elastyczną skórę, cienką szyję, silne, długie ramiona oraz duże i niezdarne ręce dziecka. Jego usta były pełne i wyraźnie widoczne pomimo krótkiej, lekko kręconej brody, a nos leciutko zadarty.
W następnych dniach przyglądała mu się od swego stolika albo na werandzie, gdzie on palił tanie papierosy bez filtra, a ona wyszywała nudnym haftem krzyżykowym chus¬teczki. Babcia ustawiała fotel zawsze trochę z tyłu, żeby nie zauważył, że patrzy jak oczarowana na linię czoła, na ostry nos, bezbronne gardło, kędzierzawe, nieco już siwiejące włosy, wzruszającą chudość ciała w wykrochmalonej białej koszuli z podwiniętymi rękawami, silne ramiona i dobre dłonie, sztywną nogę schowaną w spodniach, stare, ale starannie wyczyszczone buty. Chciało jej się prawie płakać na widok godności tego okaleczonego, a mimo to niewytłumaczalnie pięknego i silnego ciała.
Zdarzały się także słoneczne dni i wtedy wszystko wyglądało inaczej, kasztany ozłocone, niebo błękitne, a na werandzie, gdzie Weteran palił albo czytał, a babcia udawała, że wyszywa, było mnóstwo światła.
On wstawał czasem z fotela i patrzył na wzgórza za oknami, zamyślony, a potem, za każdym razem gdy odwracał się, żeby wrócić na fotel, rzucał jej spojrzenie i uśmiechał się lekko. Babcia czuła się prawie chora, tak bardzo się jej podobał, a wzruszenie tej chwili wypełniało jej cały dzień.

Pewnego wieczoru Weteran przystanął koło stolika babci i rozglądał się, jakby nie wiedział, gdzie usiąść. Wtedy ona zabrała płaszcz i torebkę, żeby zrobić mu miejsce obok, on usiadł, popatrzyli sobie w oczy z uśmiechem i tego wieczoru nic nie zjedli ani nie wypili. Weteran cierpiał na tę samą chorobę i on też miał nerki pełne kamieni. Walczył przez całą wojnę. Jako chłopak czytał z wypiekami na twarzy powieści przygodowe Salgariego i zaciągnął się jako ochotnik do Marynarki, uwielbiał morze i literaturę, przede wszystkim wiersze, pomogły mu przetrwać najtrudniejsze chwile. Po wojnie skończył studia i niedawno przeprowadził się z Genui do Mediolanu, gdzie uczył włoskiego, dokładając wszelkich starań, by nie zanudzić uczniów. Mieszkał na wysokim parterze w wielkiej kamienicy z galeryjką, w dwóch białych pokoikach bez przeszłości. Ożenił się w 1939 roku i miał córkę w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Uczyła się liter alfabetu łacińskiego i greckiego, tak jak wtedy było w zwyczaju, rysując wzorki tak jak
babcia na serwetkach, tylko że w zeszycie w kratkę, i greckie litery tworzyły ramkę na stronach. Córka Weterana bardzo lubiła szkołę, zapach książek i papieru. Kochała deszcz i podobały jej się parasolki; kupili jej jedną, kolorową jak parasole na plaży. W tym czasie w Mediolanie stale padało, ale dziewczynka zawsze czekała na niego na schodach domu albo skacząc po wielkim wewnętrznym podwórku, na które wychodziły mniej eleganckie mieszkania; zresztą w Mediolanie była straszna mgła, babcia nie mogła sobie nawet wyobrazić jaka, więc pomyślała o czymś w rodzaju Zaświatów. A u babci żadnych dzieci. Na pewno z powodu tych kamieni w nerkach. Ona także uwielbiała szkołę, ale w czwartej klasie zabrali ją do domu. Nauczyciel ich odwiedził, chciał namówić rodziców, żeby posłali ją do gimnazjum, przynajmniej do wstępnej klasy, bo bardzo dobrze pisała, i rodzice przestraszyli się, że będą zmuszeni to zrobić, więc zatrzymali ją w domu, a nauczycielowi powiedzieli, że nie wie, jakie mają problemy, i żeby więcej nie
przychodził. Ale babcia nauczyła się już czytać i pisać, i przez całe życie pisała w tajemnicy. Wiersze. Może myśli. Rzeczy, które się jej przydarzały, ale trochę wymyślone. Nikomu tego nie zdradziła, bo mogliby pomyśleć, że jest szalona. Jemu się zwierzyła, bo miała do niego zaufanie, chociaż znała go zaledwie od godziny. Weteran był zachwycony, i kazał jej przyrzec uroczyście, że pozwoli mu przeczytać swoje wiersze, jeśli ma je przy sobie, albo że mu je zadeklamuje. I że to inni wydawali mu się szaleni, a nie ona. On też miał pasję: grę na fortepianie. Miał już jeden, gdy był dzieckiem, należał do jego matki, i za każdym razem gdy wracał z przepustki, grał całymi godzinami. Najbardziej kochał nokturny Chopina, ale potem, gdy wrócił z wojny, fortepianu już nie było, i nie miał serca zapytać żony, co się z nim stało. Teraz kupił nowy i jego ręce zaczęły przypominać sobie to, co kiedyś potrafiły.
W uzdrowisku bardzo brakowało mu fortepianu, ale tylko dopóki nie zaczął rozmawiać z babcią, bo rozmawiać z nią i patrzyć, jak się śmieje lub smuci, przyglądać się jej włosom wysuwającym się z koka, gdy gestykulowała, podziwiać cienką skórę na jej przegubach, tak różną od jego popękanych dłoni, to było tak, jak grać na fortepianie.

Od tego dnia babcia i Weteran nigdy się nie rozstawali, co najwyżej z niechęcią, gdy musieli iść zrobić siusiu, i nic ich nie obchodziły plotki, jego, bo był z Północy, a babcię, bo choć była z Sardynii, nic to dla niej nie znaczyło.
Rano spotykali się na śniadaniu, bo ten, kto przychodził pierwszy, jadł powoli, by dać drugiemu czas na dołączenie, i babcia zawsze obawiała się, że Weteran wyjedzie bez uprzedzenia albo że się znudzi jej towarzystwem, zmieni stolik i przejdzie koło niej obojętnie, pozdrawiając ją chłodno, tak jak ci wszyscy środowi mężczyźni wiele lat wcześniej. Ale on zawsze wybierał ten sam stolik i jeśli to ona przychodziła później, widać było od razu, że na nią czeka, bo pił tylko powoli swoją kawę, nic nie jedząc i babcia zastawała go nad prawie pustą filiżanką. Weteran chwytał za kulę i podnosił się, jakby chciał zasalutować swemu Kapitanowi, skłaniał lekko głowę i mówił: „Dzień dobry, księżniczko”. Babcia śmiała się, wzruszona i szczęśliwa.
„Księżniczko czego?”
Potem prosił ją, żeby przeszła się z nim kupić gazetę, którą tak samo jak dziadek czytał każdego dnia, tylko że dziadek czytał dla siebie, po cichu, a Weteran siadał na ławce z babcią u boku, czytał na głos artykuły i pytał ją o zdanie. Nie liczyło się, że on jest po studiach, a ona skończyła tylko cztery klasy, on naprawdę chciał znać jej opinię. Pytał ją na przykład, co myślą
Sardyńczycy o Funduszu zapomogowym dla Południa? A co myśli babcia o wojnie w Korei? Babcia kazała sobie napierw wyjaśniać dobrze problem, a potem wyrażała swoją opinię i nie zrezygnowałaby za nic w świecie z tych codziennych wiadomości, z dotykania głową głowy Weterana przy czytaniu, kiedy byli tak blisko, że prawie nic nie dzieliło ich od pocałunku.
Potem on mówił: „Którędy dzisiaj wrócimy do hotelu? Niech pani zaproponuje drogę”. Więc wracali zawsze inną trasą, a kiedy Weteran widział, że babcia się zamyśliła i niespodziewanie przystaje na środku ulicy, popatrzyć na fasadę jakiegoś hotelu, na korony drzew czy jeszcze na coś innego, tak jak miała w zwyczaju aż do starości, kładł jej rękę na plecach i naciskając lekko, prowadził ją na brzeg ulicy. „Księżniczka. Zachowuje się pani jak księżniczka. Nie troszczy się pani o świat zewnętrzny, to on ma się troszczyć o panią. Pani zadaniem jest tylko istnieć. Czy nie tak?”
Babcię bawiła ta fantazja – przyszła księżniczka ulicy Manno, teraz ulicy Sulis, a wcześniej Campidano.
Mimo że się nie umawiali, przychodzili na śniadanie coraz wcześniej i w ten sposób mieli więcej czasu na czytanie razem gazety na ławce i na spacer, na którym zdarzało się zawsze, że Weteran musiał jej położyć rękę na plecach, żeby nią pokierować w jakąś stronę.
Pewnego dnia Weteran poprosił, żeby babcia pokazała mu całe swoje ramiona, a kiedy ona podciągnęła rękawy koszuli, zaczął gładzić kciukiem błękitne żyły przebijające przez skórę.
„Piękna”, powiedział, przechodząc z „pani” na „ty”, „jesteś prawdziwą pięknością. Ale skąd te wszystkie blizny?”
Babcia odpowiedziała, że to od pracy w polu.
„Wyglądają jak blizny od noża”.
„Tniemy wiele rzeczy. Tak to już jest w pracach na wsi”.
„Ale dlaczego na ramionach, a nie na rękach. Wyglądają, jakby zostały zrobione spe-¬ c¬jalnie”.
Ona nie odpowiedziała, wtedy on wziął jej rękę i pocałował, całował po kolei wszystkie nacięcia na ramionach, a wodząc palcem po jej twarzy, powtarzał „piękna”, „jesteś piękna”.
Wtedy ona też go dotknęła, tego mężczyznę, któremu przyglądała się przez wiele dni z fotela na werandzie. Ostrożnie, jak gdyby był posągiem sławnego artysty, pieściła jego włosy, miękką skórę szyi, materiał koszuli, silne ramiona i dobre dłonie dziecka, nogę i drewnianą stopę ukrytą w wyglansowanych butach.
Córka Weterana nie była jego dzieckiem. On w 1944 roku był więźniem Niemców, którzy wycofywali się na Wschód. Jego dziewczynka była w rzeczywistości córką partyzanta, który walczył razem z żoną Weterana, i który zginął w jednej z akcji. Weteran kochał swoją córkę i nic więcej nie chciał wiedzieć.

Odpłynął w 1940 roku na krążowniku „Triest”, jego statek został storpedowany dwa albo trzy razy, a sam Weteran dostał się do niewoli w 1943 roku, w Zatoce Marsylskiej. Do 1944 ro- ¬ku przebywał w obozie internowania w Inzert, a nogę stracił zimą z 1944 na 1945; Alianci dotarli do niego, gdy był jeszcze w stanie się czołgać, i amerykański lekarz dokonał amputacji, by uratować mu życie.

Siedzieli na ławce. Babcia wzięła jego głowę w swe ręce i położyła na sercu, które bi¬ło jak oszalałe, rozpięła górne guziki bluzki. On musnął jej piersi uśmiechniętymi ustami. „Pocałujemy nasze uśmiechy?”, spytała babcia i wtedy dali sobie długi, niekończący się pocałunek. Potem Weteran powiedział jej, że tę samą wizję uśmiechów dających sobie pocałunek miał Dante w V pieśni Piek¬ła, opowiadając historię Paola i Franceski, którzy kochali się, choć nie było im wolno.

Także dom babci, tak jak fortepian Weterana, miał odrodzić się z popiołów: było w planach wybudowanie kamienicy na miejscu pozostałym po kościele San Giorgio i Santa Caterina oraz starego domu dziadka. Babcia była pewna, że dom, jej dom, będzie przepiękny, pełny światła, widać będzie z niego statki, pomarańczowe i fioletowe zachody słońca, jaskółki odlatujące do Afryki, na dole będzie salon do przyjmowania gości, ogród zimowy, paradne schody, a na werandzie ozdobna fontanna. Ulica Manno była piękna, najpiękniejsza w Cagliari. W niedzielę dziadek kupował babci ciastka w cukierni Tramera, a w inne dni, gdy chciał jej zrobić przyjemność, kupował na targu Santa Chiara ośmiornicę, którą ona gotowała z oliwą, solą i pietruszką. Natomiast żona Weterana często robiła kotlety i risotto, ale on najbardziej lubił dania genueńskie: trenette, mięso z farszem po genueńsku i tartę pasqualina. Dom Weterana w Genui znajdował się blisko szpitala, miał ogród, w którym rosły drzewa figowe, hortensje, fiołki, był też kurnik.
Weteran mieszkał tam przez całe życie. Teraz sprzedał go zacnym ludziom, u których często bywał w gościnie, a oni dawali mu świeże jajka, a latem także pomidory i bazylię do zawiezienia do Mediolanu. Dom był stary i wilgotny, ale ogród przepiękny, pełen bujnej roślinności. Jedynym cennym przedmiotem był fortepian, należał do jego matki, która pochodziła z bogatej rodziny, ale zakochała się w ojcu Weterana, biednym camallo, tragarzu portowym, dlatego rodzice wypędzili ją i jedyną rzeczą, którą jej przesłali po długim czasie, był ten fortepian. Kiedy Weteran był dzieckiem, po kolacji, zwłaszcza latem, bo w Genui jada się wcześnie i potem często chodzi na spacer, matka prowadziła go pod willę dziadków i pokazywała mu ją z zewnątrz, wysoki mur długi na całą ulicę, aż do wielkiej bramy z domkiem odźwiernego z boku. Za bramą widać było długą aleję, palmy, agawy i trawnik z geometrycznymi klombami, który biegł w górę, aż do wielkiego, lśniącego bielą trzypiętrowego gmachu, z tarasami otoczonymi ozdobną gipsową
balustradą, ze stiukami stalowej barwy wokół oświetlonych okien i z czterema wieżyczkami u góry.
Ale matka Weterana mówiła, że wcale jej na tym wszystkim nie zależy, ona ma swoją miłość, swego męża i swego figeto. Obejmowała go wtedy mocno, w letnie noce w Genui było mnóstwo świetlików, i Weteran zapamiętał swoją matkę właśnie tak.
Umarła, gdy nie miał jeszcze nawet dziesięciu lat. Jego ojciec nie ożenił się ponownie, uczęszczał do Domów Publicznych na ulicy Pre i to mu wystarczało, dopóki nie zginął w czasie bombardowań, podczas gdy pracował w porcie.

Być może dziewczynka Weterana nie była córką partyzanta. Być może była córką Niemca, a jego żona nie chciała mu tego powiedzieć, żeby nie znienawidził dziecka wroga. Może musiała się bronić. Może niemiecki żołnierz w czymś jej pomógł. Pewne było tylko to, że żona Weterana, która pracowała w fabryce i w marcu 1943 roku strajkowała o chleb, pokój i wolność, nigdy nie wybaczyła mężowi wojskowego munduru, choć wszyscy wiedzieli, że Marynarka Królewska jest wierna królowi i faszyzm ledwie toleruje, nie mówiąc już o Niemcach, bo woleliby mieć za sojuszników Anglię, poza tym ci wszyscy, którzy zaciągali się do marynarki, nie podzielali szaleństwa epoki, to byli poważni ludzie, dystyngowani, o wielkim poczuciu honoru i obowiązku.
Córka Weterana miała już akcent mediolański, lalkę, którą bawiła się w mamę, kuchenkę i serwis z porcelany dla lalek, zeszyty z pierwszymi znakami alfabetu łacińskiego i greckiego. Lubiła morze, które wyłaniało się niespodziewanie po przejechaniu tunelu, kiedy wieźli ją do Genui pociągiem, i bardzo płakała, gdy rok wcześniej przenieśli się do Mediolanu. Wybiegała na balkon i wołała do przechodniów: „Genua! Oddajcie mi moją Genuę! Chcę moją Genuę!” Jeśli była dzieckiem Niemca, to musiał to być dobry Niemiec.
Także babcia, mimo iż nie znała się wcale na polityce, uważała, że to niemożliwe, żeby wszyscy Niemcy okupanci byli tacy niedobrzy. Wobec tego co powiedzieć o Amerykanach, którzy zniszczyli Cagliari, dosłownie zrównali je z ziemią? Jej mąż, który był bardzo inteligentny, znał się na polityce, czytał codziennie gazety i był komunistą – zorganizował nawet strajk pracowników Salin – mówił zawsze, że nie istniała potrzeba strategiczna, żeby okaleczyć miasto w ten sposób, a przecież wszyscy ci piloci latających B-17 nie mogli być źli, prawda? Niektórzy z nich też musieli być porządnymi ludźmi.

A teraz pustkę miały wypełnić dom na ulicy Manno oraz fortepian. Weteran objął babcię i szeptał jej do ucha dźwięki kontrabasu, trąby, skrzypiec, fletu. Potrafił odtworzyć całą orkiestrę. Mogło się to wydawać wariactwem, ale w czasie długich marszów w śniegu, albo kiedy w obozie koncentracyjnym musiał walczyć z psami o jedzenie, żeby zabawiać Niemców, właśnie wspomnienie tych dźwięków i przeczytanych wierszy pozwoliły mu przetrwać.
Weteran powiedział też babci na ucho, że niektórzy uczeni uważają, że Paolo i Francesca zostali zamordowani, gdy tylko wykryto ich związek, podczas gdy inni badacze są przekonani, że przed śmiercią mieli jeszcze czas zaznać trochę rozkoszy. W ten dzień jużeśmy nie czytali więcej można różnie interpretować. Powiedział też, że gdyby babcia nie bała się Piekła, oni dwoje również mogliby się kochać w ten sposób. Babcia Piekła nie bała się wcale, też pomysł. A jeśli Bóg był naprawdę Bogiem i wiedział, jak bardzo pragnęła miłości, jak bardzo modliła się, by przynajmniej dowiedzieć się, czym jest, nie mógł przecież posłać jej teraz do Piekła.
Zresztą jakie Piekło, skoro nawet na starość, gdy wspominała dawne czasy, uśmiechała się na myśl o sobie i Weteranie, i o tym ich pocałunku. A kiedy była smutna, pocieszała się tym obrazem samej siebie, który wyrył się jej w pamięci.

8

Ja urodziłam się, gdy babcia miała już ponad sześćdziesiąt lat. Pamiętam, że gdy byłam dzieckiem, wydawała mi się przepiękna i zawsze stałam oczarowana, gdy czesała swe włosy i upinała sa crocchia wedle staroświeckiej maniery, dwa warkocze włosów, które nigdy nie posiwiały ani nie zrobiły się rzadkie, rozdzielone równo na środku, a potem zwinięte w dwa koki po bokach. Byłam dumna, kiedy przychodziła po mnie do szkoły z tym swoim młodzieńczym uśmiechem, w tłumie matek i ojców, bo moi rodzice, jako muzycy, zawsze krążyli gdzieś po świecie. Moja babcia była cała dla mnie, przynajmniej tak, jak mój ojciec cały dla muzyki, a moja matka cała dla mojego ojca.

Tatusia nie chciała żadna dziewczyna i babcia cierpiała z tego powodu. Czuła się winna, bo obawiała się, że przekazała synowi tajemniczą chorobę, która odpędzała miłość. W tych czasach istniały kluby, do których chłopcy chodzili tańczyć i przeplatali flirty z piosenkami Beatlesów, ale mojego ojca to nie pociągało. Czasami próbował z dziewczętami utwory do Konserwatorium, akompaniował śpiewaczkom, skrzypaczkom, flecistkom i wszystkie chciały, żeby towarzyszył im na egzaminie, bo był najlepszy, ale na tym koniec.
Potem, pewnego dnia, babcia poszła otworzyć drzwi i zobaczyła na progu mamę z fletem poprzecznym pod pachą, zdyszaną, bo tu, na ulicy Manno, nie ma windy. Mama wyglądała na nieśmiałą, ale stanowczą, dokładnie tak samo, jak wygląda do dzisiaj, była ładna, prosta, świeża. Zadyszała się, wchodząc po schodach i śmiała się beztrosko, tak jak zwykle śmieją się dziewczęta. Babcia zawołała ojca, który ćwiczył zamknięty w pokoju, i krzyknęła: „Przyszła! Osoba, na którą czekałeś, przyszła!”
Także mama pamięta dzień, w którym mieli ćwiczyć utwór na fortepian i flet, a w Konserwatorium nie było wolnych sal, więc ojciec powiedział jej, żeby przyszła na ulicę Manno. Wszystko wydało jej się bardzo dystyngowane, babcia, dziadek, dom. Bo ona mieszkała w brzydkiej dzielnicy na peryferiach, w szarych blokach, z owdowiałą matką, czyli moją babcią Lią, surową, sztywną fanatyczką porządku i higieny, która woskowała podłogi i kazała wkładać filcowe podkładki pod buty. Babcia Lia była zawsze ubrana na czarno i mama musiała stale do niej dzwonić, żeby opowiedzieć się, gdzie jest, ale nigdy się nie żaliła, nigdy. Jedyną radosną rzeczą w życiu mamy była muzyka, której pani Lia nie znosiła, dlatego zamykała wszystkie drzwi, żeby nie słyszeć, jak córka ćwiczy.
Mama kochała się po cichu w ojcu od dłuższego czasu i wszystko w nim się jej podobało, nawet to, że był kompletnie stuknięty, zakładał zawsze swetry na lewą stronę, nie zauważał, jaka jest pora roku, i nosił letnie koszulki, dopóki nie złapał zapalenia oskrzeli. Mówili o nim, że jest wariatem, i dziewczęta, choć był zabójczo przystojny, trzymały się od niego z daleka, przede wszystkim dlatego, że takie szaleństwo nie było wtedy w modzie, właściwie tak samo jak muzyka klasyczna, w której był geniuszem. Za to mama po prostu go uwielbiała.
Na początku specjalnie starała się mieć zawsze wolny czas, i nawet nie szukała pracy, bo tylko w ten sposób mogła być z tatą: odwracać mu kartki nielicznych nut, których nie znał na pamięć, siedząc u jego boku na stołku, wędrując z nim po świecie. Za każdym razem, gdy nie mog¬ła z nim pojechać, na przykład kiedy urodziłam się ja, on był nieobecny. W dzień moich narodzin znajdował się w Nowym Jorku, grając koncert G-dur Ravela. Dziadkowie nawet do niego nie zadzwonili, żeby nie niepokoić go przed występem, bo jeszcze odbiłoby się to na jego grze. Dlatego, gdy tylko odrobinę urosłam, mama kupiła drugi kojec, drugi chodzik, drugi fotelik, drugi zestaw talerzy termicznych i zawiozła to wszystko na ulicę Manno, tak, żeby mogła szybko spakować torbę z rzeczami, zostawić mnie u babci i wskoczyć do samolotu, by dołączyć do ojca.
Za to u mojej babci ze strony matki, pani Lii, nigdy mnie nie zostawiali, bo płakałam wtedy rozpaczliwie, dlatego że cokolwiek zrobiłam, na przykład rysunek, albo zaśpiewałam piosenkę w wymyślonym języku, ta moja druga babcia zaraz się irytowała i mówiła, że są ważniejsze rzeczy, że trzeba myśleć o ważnych rzeczach. Doszłam do wniosku, że ona nienawidzi muzyki moich rodziców i nienawidzi książek, które zawsze ze sobą przynosiłam, dlatego, żeby ją zadowolić, usiłowałam odkryć, co lubi, ale wydawało się, że tak naprawdę nic nie sprawia jej przyjemności. Mama mówiła mi, że pani Lia stała się taka, dlatego że jej mąż umarł, zanim jeszcze urodziła się córka, i dlatego że pokłóciła się ze swoją bogatą rodziną, i że wyjechała ze swojego rodzinnego miasteczka Gavoi, które wydawało jej się brzydkie.

Mojego dziadka nie pamiętam, umarł, gdy byłam jeszcze bardzo mała, 10 maja 1978 roku, w dzień, gdy uchwalono Ustawę 180, nakazującą zamknięcie domów dla umysłowo chorych. Mój ojciec powtarzał zawsze, że dziadek był wyjątkowym człowiekiem, wszyscy bardzo go szanowali, a krewni strasznie byli mu wdzięczni, że uratował babcię od tylu rzeczy, że lepiej nawet nie wspominać, tylko że ja muszę przy babci uważać, nie wolno mi jej złościć ani niepokoić. Zawsze otaczała ją aura tajemnicy czy może litości. Dopiero kiedy dorosłam, dowiedziałam się, że zanim spotkała dziadka, pamiętnego maja 1943 roku, rzuciła się raz do studni i siostry, słysząc odgłos upadku, pobiegły na podwórko, zawołały sąsiadów i jakimś cudem, trzymając razem za linę, zdołali wyciągnąć ją na górę. Kiedy indziej znowu oszpeciła się, obcinając sobie włosy, jakby miała świerzb, no i podcinała sobie kilka razy żyły na ramionach. Ja poznałam już inną babcię, która śmiała się z byle czego, i to samo mówi mój ojciec, że przy nim też zawsze była spokojna,
z wyjątkiem jednego razu, a może to też tylko plotki. Ale ja wiem, że to prawda. Zresztą babcia mówiła zawsze, że jej życie dzieli się na dwie części: przed kuracją termalną i po niej, tak jakby woda, która pomogła jej wydalić kamienie, miała także inne cudowne właściwości.

Wybrane dla Ciebie

Austria zrezygnuje z Eurowizji? Stawia konkretny warunek
Austria zrezygnuje z Eurowizji? Stawia konkretny warunek
Znamy laureata Literackiej Nagrody Nobla
Znamy laureata Literackiej Nagrody Nobla
Konkurs Chopinowski łączy miliony Polaków.  "Wchodzi we wszystkie strefy życia kulturalnego"
Konkurs Chopinowski łączy miliony Polaków. "Wchodzi we wszystkie strefy życia kulturalnego"
Koreański pianista świetnie mówi po polsku. "Kocham Chopina i Polskę"
Koreański pianista świetnie mówi po polsku. "Kocham Chopina i Polskę"
Czterech Polaków w II etapie Konkursu Chopinowskiego. Jury wybrało 40 pianistów
Czterech Polaków w II etapie Konkursu Chopinowskiego. Jury wybrało 40 pianistów
Ikona, która nigdy nie chciała być gwiazdą. Dlaczego Dido tak nagle zniknęła
Ikona, która nigdy nie chciała być gwiazdą. Dlaczego Dido tak nagle zniknęła
Na niego patrzyli wszyscy. Adam Kałduński zachwycił publiczność Konkursu Chopinowskiego
Na niego patrzyli wszyscy. Adam Kałduński zachwycił publiczność Konkursu Chopinowskiego
Rodzina ujawnia nieznane historie z życia Osbourne'a. "Ozzy naprawdę cierpiał"
Rodzina ujawnia nieznane historie z życia Osbourne'a. "Ozzy naprawdę cierpiał"
Romantyczny Chopin – światowa premiera immersyjnej wystawy
Romantyczny Chopin – światowa premiera immersyjnej wystawy
Najpiękniejszy jubileusz świata, czyli 50-lecie Alicji Majewskiej i Włodzimierza Korcza [ZDJĘCIA, RELACJA]
Najpiękniejszy jubileusz świata, czyli 50-lecie Alicji Majewskiej i Włodzimierza Korcza [ZDJĘCIA, RELACJA]
Artysta (nie)amerykański. Bad Bunny — Portorykańczyk, który podzielił USA
Artysta (nie)amerykański. Bad Bunny — Portorykańczyk, który podzielił USA
Eric Clapton już w kwietniu wystąpi w Polsce
Eric Clapton już w kwietniu wystąpi w Polsce