Fechtmistrz
Jaime Astarloa wyszedł na ulicę z pełnym floretów futerałem pod pachą. Poranek był upalny, Madryt usychał w promieniach niemiłosiernego słońca. W kawiarniach gwarno było od dwóch tematów, od skwaru i od polityki - rozmowy zaczynano od kilku zdań o spiekocie, by po chwili przejść do omówienia kolejnych, zawiązujących się spisków, z których większość stanowiła tajemnicę poliszynela.
Tamtego lata 1868 roku konspirowali wszyscy. W marcu zmarł stary Narvaez; Gonzalezowi Bravo wydawało się, że potrafi rządzić silną ręką. W pałacu Oriente królowa słała płomienne spojrzenia młodym oficerom swojej gwardii, żarliwie odmawiała różaniec i przygotowywała się do bliskich letnich wywczasów na północy kraju. Inni musieli zadowolić się odpoczynkiem na emigracji. Większość wybitnych mężów stanu, jak chociażby Prim, Serrano, Sagasta czy Ruiz Zorrilla, znajdowała się na wygnaniu, w areszcie bądź pod dyskretnym nadzorem.
W szyscy mimo to wytrwale knuli w ramach spisku określanego mianem "O honor Hiszpanii". Uczestnicy kawiarnianych spotkań zgodnie twierdzili, że dni Izabeli II są policzone. Bardziej umiarkowani opowiadali się za jej abdykacją na rzecz syna Alfonsita, radykałom natomiast roiły się mrzonki republikańskie.
Ludzie szeptali, że Juan Prim, hrabia de Reus, przybędzie lada chwila z Londynu, po prawdzie bohater bitwy pod Castillejos, stoczonej w czasie kampanii marokańskiej, zdążył się już kilkakrotnie pojawić, za każdym razem jednak był zmuszony brać nogi za pas. Jak głosiła popularna śpiewka, figa jeszcze nie dojrzała. Inni zauważali z kolei, że figa już dawno zaczęła gnić, wisząc tyle czasu na gałęzi. Cóż, zależało to od punktu widzenia.
Skromne dochody nie pozwalały Jaimemu Astarloi na przesadne zbytki, dlatego ruchem głowy odmówił dorożkarzowi, proponującemu kurs rozklekotaną bryką. Szedł aleją Prado, mijając bezczynnych przechodniów, którzy szukali cienia pod drzewami. Co i raz spostrzegał znajomą twarz i kłaniał się uprzejmie zwyczajowym uchyleniem szarego cylindra. Jednakowo odziane piastunki plotkowały zawzięcie na drewnianych ławeczkach, popatrując z daleka na uganiające się wokół fontann dzieci w marynarskich ubrankach. Damy z obszytymi koronką parasolkami w dłoniach zażywały przejażdżki w odkrytych powozach.
Pomimo lekkiego, letniego surduta don Jaime aż dusił się od gorąca. Miał jeszcze odwiedzić dwóch swoich uczniów, młokosów z dobrych rodzin. Ich ojcowie uważali szermierkę za ćwiczenie dobre dla higieny ciała, jedno z niewielu, jakim młody człowiek mógł się oddać bez uszczerbku na rodowym honorze. Dzięki honorariom otrzymywanym z tego tytułu oraz jeszcze paru klientom odwiedzającym jego galerię popołudniami nauczyciel fechtunku jakoś sobie radził. Ostatecznie wydatki miał nader skromne: czynsz za mieszkanie przy ulicy Bordadores, obiad i kolacja w pobliskiej oberży, kawa i grzanka w Progreso...
Na polecenie markiza de los Alumbres pierwszego każdego miesiąca otrzymywał pewną sumkę, która zapewniała mu drobne dodatkowe przyjemności. Nie chcąc dokonać żywota w przytułku, resztę pieniędzy odkładał z myślą o latach, kiedy starość uniemożliwi mu dalsze uprawianie zawodu. Ta perspektywa, co stwierdzał z niejakim smutkiem, była coraz bliższa.
Hrabia de Sueca, deputowany do Kortezów, ojciec jednego z nielicznych uczniów don Jaimego, jechał konno we wspaniałych angielskich sztylpach.
- Dzień dobry, mistrzu - sam de Sueca też był jego uczniem jakieś sześć, siedem lat wcześniej. Został wówczas wyzwany na pojedynek, co zmusiło go do skorzystania z usług Jaimego Astarloi, by podnieść własne umiejętnoŚci szermiercze na dzień przed walką. Wynik był zadowalający, stal uczyniła w piersi rywala dziurę długości cala, a hrabia od tamtej pory utrzymywał z profesorem fechtunku serdeczne stosunki, do których teraz dopuszczony został także jego syn. - Jak widzę, zawsze ze sprzętem pod pachą... Pewnie poranny obchód?
Don J aime z uśmiechem pogładził czule pokrowiec z floretami. Rozmówca, nie zsiadając z wierzchowca, dotknął z szacunkiem ronda kapelusza w gescie powitania. Fechtmistrz stwierdził w duchu, że wyjąwszy Luisa de Ayala wszyscy klienci traktowali go podobnie: uprzejmie, ale z zachowaniem lekkiego dystansu. Cóż, płacili mu za usługi. Z drugiej strony profesor był już w takim wieku, że właściwie go to nie bolało.
- Ano tak, don Manuelu... Zaskoczył mnie pan podczas codziennych zajęć, w samym środku madryckiego żaru. Ale praca to praca.
Hrabia, który sam nigdy w życiu nie pracował, starał się miną wyrazić zrozumienie, poskramiając jednocześnie niecierpliwe ruchy swej pięknej klaczy rasy izabelińskiej. Poskrobawszy małym palcem brodę rozejrzał się w zamyśleniu i chwilę spoglądał na grupkę dam, przechadzających się koło ogrodzenia Ogrodu Botanicznego.
- A jak tam mój Manolito? Ufam, że robi postępy.
- A jakże, a jakże. Chłopak ma talent. Jest jeszcze nazbyt zapalczywy, ale przy jego siedemnastu wiosnach można to uznać za zaletę. Czas i dyscyplina go ostudzą.
- Jest w pańskich rękach, mistrzu.
- Z całym uszanowaniem, ekscelencjo.
- Życzę panu miłego dnia.
- Ja panu również, ekscelencjo. Ukłony dla pani hrabiny.
- Z pewnością je odwzajemni.
Oddalili się w swoje strony. Don Jaime skręcił w ulicę las Huertas, na chwilę przystanął przed witryną księgarni. Kupowanie książek było jego pasją, ale też stanowiło pewien zbytek. Mógł sobie na taki luksus pozwolić tylko raz na jakiś czas. Pieszczotliwie musnął wzrokiem złocenia na grzbietach oprawnych w skórę tomów i westchnął, wspominając z melancholią czasy, kiedy lepiej radził sobie z domowymi finansami. Po chwili ocknął się, wyjął z kieszonki zegarek na długim, złotym łańcuszku, pamiątkę z lepszych lat. Miał kwadrans, żeby stawić się w domu Matiasa Soldevilli - Bracia Soldevilla, Kupcy Bławatni, Dostawcy Dworu Królewskiego i Wojsk Zamorskich - i przez godzinę wbijać do tępej głowy jego syna Salvadorina pojęcia z zakresu szermierki: "Zasłona, związanie, wyzwolenie, skracanie głowni przeciwnika...
Raz-dwa, Salvadorin, raz-dwa, tak, z umiarem, uwaga na zwód, dobrze, umkamy zbędnych ruchów, do tyłu, tak, zasłona źle bardzo źle, tragicznie, jeszcze raz, obrona, raz-dwa, zasłona, związanie, wyzwolenie, skracanie głowni. Młokos robi postępy, don Matiasie, ani chybi. Jest jeszcze zielony, ale intuicję i talent to ma. Potrzebujemy tylko czasu i dyscypliny..."
W szystko to za sześćdziesiąt reali miesięcznie.
Słońce raziło z wysoka, obrazy w oddali zaczynały falować od gorąca. Ulicą przejechał woziwoda, głośno zachwalając swój orzeźwiający towar. W cieniu sapała ciężko sprzedawczyni warzyw, machinalnym gestem odganiając chmary much znad koszyków pełnych zieleniny i owoców. Don JaIme zdjął cylinder i otarł pot starą chustką wyciągmętą spod mankietu. Chwilę popatrywał na herb wyszyty niebieską nicią na zużytym jedwabiu - wyblakły już po tylu latach i tylu praniach - po czym ruszył w dalszą drogę, zgarbiony pod brzemieniem bezlitosnego skwaru. Jego cien przybrał postać niewielkiej plamy wokół stóp.
(Opublikowano za zgodą Wydawnictwa Muza S.A.)