Kolaborant z Betlejem
Skierował się w stronę suku. Był wściekły, a zarazem opanowany. Ci bandyci z Brygad Męczenników zaczęli mu grozić. Nie śmieli jednak stanąć z nim twarzą w twarz. Poszli do syna. Dlaczego wszyscy zawsze knują za jego plecami? Bandyci urabiają Ramiza, Steadman spiskuje z inspektorem oświaty. Trzeba temu położyć kres, ujawnić wszystko. Tylko kto to ma zrobić? Chyba tylko on sam - Omar Jussef - bo nikt mu nie pomoże.
Przepełniał go gniew, ale jednocześnie spłynął na niego spokój. Wynikało to z przekonania, że jest u siebie, że należy do tego miasta bardziej niż ci bandyci. Jego ojciec był znaną osobistością i najznamienitsze rody w Jerozolimie darzyły go szacunkiem, podczas gdy klan Husajna Tamariego koczował w plugawych namiotach na skraju pustyni. W świecie ojca Omara panowało prawo i porządek, a na pustyni rządziły obyczaje równie okrutne i ostre jak palące słońce. Dziś ludzie z klanu Tamariego osiedlili się we wsi Teqoa, na południe od Betlejem. Ale niewiele się różnili od przodków koczujących na pustyni. Byli tak samo brutalni i okrutni jak oni.
- Pokój z tobą, ustaz.
- I z tobą - odpowiedział machinalnie Omar. Rozpoznał jednego z byłych uczniów. Pamiętał, że został architektem, ale nazwisko młodego człowieka, mającego około dwudziestu pięciu lat umknęło mu z pamięci.
- Jak zdrowie?
- Jeszcze dopisuje. A co u ciebie? Jak leci?
- Nie najlepiej. Złe czasy dla architektów. Mało się buduje, choć wiele budynków legło w gruzach. I straciłem pracownię w Jerozolimie. Przejścia zamknięte, a przepustki nie mam.
Zamienili jeszcze parę słów i się rozstali. Dopiero wtedy Omar przypomniał sobie, że młody człowiek nazywa się Chalid Szukri. Jego ojciec zginął przed dwoma laty w strzelaninie, która wybuchła przed jednym ze szpitali. Omar żałował, że nie przypomniał sobie nazwiska wcześniej. Zapytałby go o matkę, słyszał bowiem, że po śmierci ojca popadła w depresję.
Gdy rozmyślał o przypadkowym spotkaniu z dawnym wychowankiem, znów ogarnęła go złość na bandytów, którzy miasto zamienili w piekło. Chalid był bardzo zdolnym uczniem. Zdobył wykształcenie, skończył studia. Marzył o tym, aby coś zrobić dla rodzinnego miasta - w miejsce slumsów wznieść nowe, funkcjonalne domy, a osmańskie kamienice w centrum przebudować na hotele i restauracje. Strzelaniny, godziny policyjne, ograniczenia w poruszaniu się przekreśliły marzenia młodego człowieka, zrujnowały karierę, zabrały życie jego ojcu, a matkę przywiodły na skraj samobójstwa. Miastem rządzą bandyci i nie ma w nim miejsca dla przyzwoitych ludzi. Gdyby jednak przywrócić ład i honor, wtedy dla bandytów nie byłoby miejsca. Tymczasem wydaje się, że miasto należy do bandytów, a tacy jak Omar Jussef są tu wyrzutkami dopuszczającymi się zbrodni przemycania zasad uczciwości i moralności.
Dochodził już do placu Żłóbka. Na uliczkach suku zrobiło się tłoczno. Kobiety wyszły na codzienne zakupy, aby wieczorem przygotować iftar. Po zacienionej stronie ulicy rozłożyły się piersiaste wieśniaczki z plastikowymi koszami pełnymi kolendry i pomidorów. Ubrane były w czarne szaty ze szkarłatnym haftem, charakterystycznym dla okolic Betlejem. Twarze miały ogorzałe od słońca i kurzu, policzki obwisłe jak u buldoga. Należały do tego miasta, stanowiły część jego historii i tradycji, przydawały mu autentyzmu, który Omar tak bardzo lubił i cenił. Przychodziły tu zawsze, by zarobić parę szekli. Potem znanymi sobie ścieżkami wracały do swoich wsi, omijając posterunki. Powodzeniem i dobrobytem w tym mieście mogą cieszyć się ci, którzy lekceważą tradycje, gardzą mozołem i ciężką pracą. Husajn Tamari i jego kompani traktują to miasto jak pustynię, z której się wywodzą. I jak na pustyni rządzą się prawem silniejszego. Oazy należą do tych, którzy je zdobędą, a inni nie mają tam wstępu.
Przeszedł już plac Żłóbka i mijał właśnie komendę policji, gdzie urzędował Chamis Zejdan, gdy obok przeszła kobieta z dzieckiem na ręku. Przypomniał sobie, że Mariam opowiadała mu ostatnio o Chalidzie Szukrin. Właśnie został ojcem. To dlatego był taki radosny. Omar zastanawiał się tylko, dlaczego były uczeń nie wspomniał o dziecku. Mariam mówiła, że urodziło się przed miesiącem. Może Chalid uznał, że to już nie nowina.
Doszedł do schodów przy Bazylice Narodzenia Pańskiego. Oparł się ręką o kamienny mur - strome schody zawsze przyprawiały go o zawrót głowy. Zaczął schodzić. Postanowił, że odwiedzi Chalida i zapyta o dziecko. Przypuszczał, że zastanie młodego tatusia upapranego tym, co się niemowlęciu ulało, zbyt szczęśliwego z powodu narodzin potomka, aby martwić się, jak wyżywi rodzinę w zrujnowanym mieście, które nie potrzebuje architektów.
Przy krawężniku zobaczył rząd luksusowych samochodów. Należały do ludzi z Brygad Męczenników. Był więc na miejscu.
I znów pomyślał o Chalidzie. Pierwsze dziecko, pełna radość. Tatuś cieszy się, kiedy dziecku się uleje. A dziecko też uśmiecha się błogo, czując ulgę w brzuszku. Właśnie! Może właśnie tak powinniśmy reagować na otaczający nas świat, pomyślał. Bez fałszywych zahamowań, zgodnie z naturą, rzygać, kiedy mamy na to ochotę. Tymczasem hamujemy naturalne odruchy, bo tak nas nauczono. Wpojono nam przekonanie, ze rzyganie jest obrzydliwe. Więc tłumimy je w sobie, miast wydalać, a wtedy toksyny przenikają do krwi, do mózgu i do serca. Stają się częścią naszego organizmu. Najwyższy czas oczyścić się, wydalić z siebie całą nienawiść, frustrację i wstręt. I znów pomyślał o maleństwie Chalida. Dziecko jak dziecko. Wymiotuje i wrzeszczy. Naturalne odruchy, prawdziwe, autentyczne i nietłumione. Właśnie, postanowił - czas, żebym i ja zaczął krzyczeć.
Wszedł do budynku, przed którym stał rząd samochodów. Z półpiętra łypnęło na niego dwóch uzbrojonych wartowników. Szyld na ścianie, z orłem i trójkolorową flagą, informował, że tu mieszczą się biura jednego z ministerstw. Omar wiedział jednak, że właśnie tu gromadzą się bojówkarze z Brygad.
- Do kogo? - spytał obcesowo starszy z dwóch wartowników. Wyglądał na trzydzieści kilka lat, w ręku trzymał kałasznikowa.
- Chcę się widzieć z Abu Walidem.
Młodszy przechylił się przez balustradę i spojrzał ponuro na Omara, który przypomniał sobie jego twarz. Był to ten sam młody człowiek, który poprzedniego dnia zabronił mu parkowania samochodu w pobliżu domu George'a Saby.
- Ach, detektyw! - zawołał młody człowiek. - Masz zamiar przesłuchać Abu Walida?
Pytanie zabrzmiało szyderczo. Omarowi przemknęło przez myśl, że młody człowiek mógł go tymczasem sprawdzić i już wie, że nie ma do czynienia z detektywem, tylko z belfrem. Ale pewności nie miał.
- No cóż - odparł, wskazując plakietkę na ścianie - powiem tylko tyle, że nie interesują mnie żadne papiery Ministerstwa Planowania i Współpracy Międzynarodowej.
Wszedł na schody.
- Pozwoli pan dokumenty - zażądał zaskakująco uprzejmie starszy. Był chyba poruszony grubiaństwem kolegi.
- Czyżbym trafił na izraelski posterunek? - zaśmiał się Omar. - Abu Walid mnie zna.
Wartownicy pozwolili mu przejść.