Intymna opowieść o życiu. Mariusz Walter opowiada, jak poznał przyszłą żonę
- Bez Bożeny nie byłbym tu, gdzie jestem, bo roztrwoniłbym swoje życie. Bez imperium "Woronicza" nie doznałbym wielu słodkich i gorzkich smaków telewizji - opowiada Mariusz Walter w autobiograficznej książce "Miłość i telewizja".
Dzięki uprzejmości wydawnictwa Marginesy publikujemy fragment książki "Miłość i telewizja" Mariusza Waltera i Zofii Turowskiej. Premiera książki 15 października 2025 r.
Scena pierwsza. Kraków.
Niedziela, koniec mszy w kościele Mariackim bądź u pijarów. Synowie wyrywają się spod kontroli matki, każdy biegnie w swoją stronę. Ja, świeżo upieczony student politechniki gliwickiej, nie robię tego co zwykle. Nie idę na mecz Wisły, nie włóczę się po Plantach. Puszczam się na Rynek i wypatruję, już raz widzianego, czerwonego porsche. I wcale nie chodzi mi o ten niezwykły jak na owe czasy przebłysk geniuszu motoryzacji, tylko o wysiadającą z niego kobietę.
Sara Dragan jest światowej klasy skrzypaczką. "Rodzice nie chcieli, bym szła w tę stronę"
Jest wiosna. Ona w amarantowym, dobrze dopasowanym do pięknej figury płaszczu przesuwa się jak jakiś obraz z filmu – wzdłuż Rynku, a potem do Szewskiej, gdzie tracę ją z oczu. Niestety z mężczyzną, kierowcą tego porsche. Tym razem mam szczęście. Udaje mi się zobaczyć, jak wsiada do samochodu. Właściwie – jak wsiadają jej nogi, piękniejsze niż u amerykańskich gwiazd z Hollywood.
Nie mogę od niej oczu oderwać, prawdziwy koncentrat urody: idealna figura, piękna twarz z wyrazem pogody ducha i spokoju. Nie mam szans przebić się przez na pewno otaczający ją tłum wielbicieli. Patrzę tylko ze ściśniętym sercem… Krążę wokół niej bardzo długo i zacieśniam kręgi. Zobaczę ją potem na okładce, chyba "Przekroju". Dowiem się, że zjawisko nazywa się Bożena Bukraba i jest pierwszą spikerką telewizji krakowskiej. Od tej pierwszej sceny cały czas jest moja, tylko o tym nie wie.
Scena druga. Katowice. Kilka lat później praktykuję w Polskim Radiu, najpierw, zdaje się, w redakcji "czarnego węgla" czy w literackiej, później w sportowej. Wzywa mnie szef, nawet nie prosi, bym usiadł. – Mam prywatną prośbę do pana. Za pół godziny przyjeżdża do mnie moja bardzo dobra znajoma z Krakowa. Tu robi pauzę, by dać znać, jak mężczyzna mężczyźnie, że znajomość w rzeczy samej jest niezwykle bliska.
– Pan ją może znać, bo to jest pani Bożena Bukraba.
Krew uderza mi do głowy, on coś mówi, ja nic nie słyszę, ale widzę, że skończył ruszać ustami, więc odwracam się na pięcie i zmierzam w stronę drzwi. Uświadamiam sobie dziurę w pamięci. Odwracam się. – Przepraszam, ale co ja mam zrobić? – Odebrać, przeprosić, że nie ja, przyprowadzić. – Szef uznaje widać, że do mnie trafi tylko prosty, żołnierski komunikat. Wciąż w stanie hipnozy kupuję za wszystkie pieniądze bukiet kwiatów. Lecę na peron, z pociągu wysiada piękna panna.
Zdziwiona, że jej znajomy przysyła obcego człowieka, na dodatek z kwiatami. Wręczam kwiaty, nie mówiąc od kogo. Oznajmiam tylko, że jestem posłańcem, a ten, kto mnie posłał, jest bardzo zajęty i oczekuje w swym gabinecie. Idziemy w milczeniu, niosę te kwiaty. Tak jestem spięty, że czuję każdą kość w kręgosłupie. Chcę iść prosto, a nie jak zwykle lekko zgarbiony. Nie wiem, co zrobić z rękoma. Są tak sztywne, że aż bolą. W szatni zdejmuję z niej płaszcz, daję jej po raz drugi kwiaty.
Z przerażeniem widzę, że prosi szatniarza, żeby zatrzymał bukiet. Chyba dostrzega moje przerażenie, bo jednak bierze kwiaty na górę. Odtąd szef traci wobec mnie życzliwość. Uznaje pewnie bukiet za niestosowną fanaberię albo gest zbzikowanego młodziana. Bożena, Lena i ja spotykamy się potem w korytarzu. – To najzdolniejszy chłopak w tym radiu – przedstawia mnie Lena. Spuszczam wzrok, bąkam: – Miło mi. Bożena nie podejmuje rozmowy. A teraz ona przyjeżdża do Warszawy!
Bożena Walter: Scena z przyglądaniem się mi w Krakowie przypuszczalnie miała miejsce, choć wtedy w ogóle Mariusza nie znałam ani o nim nie słyszałam, nie mogłam mieć nawet żadnej wiedzy o tym, że on i jego rodzina mieszkają w kamienicy przy krakowskim Rynku. Na pewno bardziej jego uwagę przykuł ten samochód, tylko nie było to porsche, lecz sportowy NSU, produkowany w RFN.
Spotykałam się z chłopakiem, który miał takie rzucające się w oczy automobilowe czerwone cacko. To był czas moich studiów i mieszkałam wówczas u moich dziadków w Krakowie, gdzie zresztą się urodziłam rok przed wybuchem wojny. Mama chciała w tak ważnej chwili być blisko swoich rodziców, a także rodzić w lepszych warunkach sanitarnych niż w Kielcach, gdzie mieszkała.
Mój ojciec Władysław Bukraba pełnił służbę w randze porucznika w stacjonującym na stałe w tym mieście 2. Pułku Artylerii Lekkiej Legionów. Rodzice zajmowali pokoik wynajmowany w domu kultury. Dopiero po jakimś czasie ojciec dostał przydział w domku oficerskim. Nie nacieszył się nim długo. Wybuchła wojna i razem z wojskiem wyruszył na front. Mama opowiadała, niczym scenę z filmu, jak po raz ostatni żegnała ojca: stała na peronie, on wsiadł do pociągu z innymi żołnierzami. Stanął przy oknie. Nie mogli oderwać od siebie oczu, widzieli tylko siebie… aż pociąg zniknął za zakrętem. Mama wróciła do domu późnym wieczorem, już spałam. Stanęła nade mną i powiedziała: Bożuniu, zostałyśmy same.
Niestety na zawsze – ojciec został wysłany na front wschodni, trafił do niewoli sowieckiej, zginął w Charkowie. Miał trzydzieści pięć lat. Znam go jedynie ze zdjęć i przekazów rodzinnych: radosny, pełen humoru, dowcipny. Odziedziczyłam po nim pogodę ducha, optymistyczne spojrzenie na świat. Dziadkowie ze strony mamy, Piotr i Wilhelmina Chmurowie, wspomagają córkę samotnie wychowującą ich wnuczkę.
Kiedy po wojnie zaczynam naukę w szkole podstawowej, mama, która ciągle pracuje, żeby naszą dwójkę utrzymać, odsyła mnie do dziadków do Krakowa. Ten pobyt u nich wpływa na moją edukację i postrzeganie świata. Dziadek dużo czyta, ma wszechstronne talenty i różnorodne zainteresowania, szczególnie matematyką i filozofią, zwłaszcza Gandhim. Jestem kilkuletnią dziewczynką, a dziadek robi mi wykłady o zasadach etycznych i myśli filozoficznej tej wybitnej postaci.
Kończę szkołę podstawową. Mama ma już odpowiednie warunki, żeby mnie zabrać do siebie do Kielc. Cudowne uczucie być razem z mamą, piękną kobietą, spokojną, sympatyczną, tylko pesymistką, wieszczy ciągle jakieś nieszczęście. Zaczynam naukę w II Żeńskim Liceum Ogólnokształcącym, będącym kontynuacją przedwojennej średniej szkoły imienia Jana Śniadeckiego. Uczy nas tam języka polskiego znakomita przedwojenna polonistka, zachęca do czytania gazet, książek, zwraca uwagę na piękno rodzimego języka.
Choć mamy wolą jest, żebym zdawała na medycynę, absolutnie nie nadaję się do tego rodzaju studiów. Myślę o anglistyce, ale ten kierunek jest tylko w Warszawie, a nas nie stać na opłacenie stancji, pozostają zatem Kraków i wspólne bytowanie z dziadkami mieszkającymi w dzielnicy Bronowice. Pragnę czegoś oryginalnego, stąd pewnie wybór orientalistyki, zupełnej abstrakcji. Chyba nie będzie tam za dużo chętnych – myślę.
Okazuje się, że kandyduje dwadzieścia sześć osób na trzy miejsca. Zostaję przyjęta. Muszę dokonać wyboru: iranistyka czy arabistyka. Jestem zachwycona szachem Iranu, jego urodą i prezencją. Może kiedyś zostanę korespondentką z Iranu? Wszystko wydaje mi się możliwe… Kiedy opowiadam moim kieleckim kolegom, że będę studiować w Krakowie na Uniwersytecie Jagiellońskim, proponują, że jeśli będę miała jakieś ciekawe obserwacje i tematy z tego miasta, chętnie opublikują je w gazecie, w której pracują – w "Słowie Ludu".
Debiutuję artykułem o Bronowicach, o słynnym dworku z Wesela, piszę też o jego dawnym właścicielu, malarzu Włodzimierzu Tetmajerze, relacjonuję ważne bieżące krakowskie wydarzenia. Mam dobry start do zawodu dziennikarza, tym bardziej że moje studia kończą się znajomością pisma arabskiego i umiejętnością czytania, mówienia po persku nie uczą. Żadnej pracy po tych studiach nie mogę dostać. Natrafiam w prasie na artykuł o nowo powstałym w Krakowie oddziale Komitetu do spraw Radia i Telewizji.
Pokonując brak pewności siebie, odwiedzam jego dyrektora. Moje wykształcenie i tytuł magistra filologa orientalnego robią na nim wrażenie i bez wahania przyjmuje mnie do pracy. – Proszę próbować – zachęca. Jest 1962 rok. Zostaję spikerką jednozadaniową – jeżdżę pociągiem z planszą "Telewizja Kraków" do telewizyjnego ośrodka katowickiego, zasiadam przed kamerą i po pokazaniu na wizji tej planszy zapowiadam jednym zdaniem przygotowane do emisji programy: teatr, reportaż lub wywiad. Czasem mówię na koniec: "Dziękuję państwu za uwagę".
Kraków ma redakcję, administrację, produkcję, ale nie ma studia, skąd można nadawać na żywo choćby zapowiedzi spikerów. Dyrektor po pewnym czasie daje mi wskazówkę: – Skoro piszesz już do gazety kieleckiej, spróbuj konsekwentnie iść w stronę dziennikarstwa, samo zapowiadanie to za mało na przyszłość.
Zaczynam współpracę z katowickim radiem jako początkujący reporter w "Śląskim Magazynie Informacyjnym". Dają mi pięciokilogramowy magnetofon EMI i do kolejarzy, zrób materiał. Nie mam pojęcia, jak się do tego zabrać. Podsuwam mikrofon przypadkowemu kolejarzowi i nagrywam. Szef po odsłuchaniu wyrywa taśmę ze szpuli i wyrzuca do kosza. Przez trzy miesiące mam nic więcej nie robić – decyduje.
Po tym chudym czasie, bo nie wypłacali mi tak zwanej wierszówki, proponują, żebym pojechała do Bytomia, otwierają tam muzeum etnograficzne. Znowu biorę pięciokilogramowy magnetofon, ale tym razem wymyślam nitkę Ariadny, która prowadzi mnie po całej ekspozycji muzealnej. Szef przesłuchuje nagranie i stwierdza: – Możesz już pracować. Dostaję etat. Rozstaję się z Krakowem, przenoszę na stałe do Katowic.
Pewnego dnia w wejściu do katowickiego radia pierwszy raz spotykam Mariusza – jest roześmiany, zagaduje mnie sympatycznie, niemal flirtuje ze mną. Pracuje w redakcji sportowej. Nie jest w moim typie urody, rozmawia jednak z niespotykaną lekkością, z wdziękiem. Dzieli się wiadomością, że wyjeżdża do Warszawy. Zazdroszczę mu stolicy. Po raz drugi widzę go z kwiatami na dworcu.
Oczarowuje mnie, ale wyjeżdża do Warszawy, a ja o nim zapominam. Ciągle marzy mi się praca w radiu w Warszawie. Po dwóch latach w radiu katowickim, wciąż w magazynie informacyjnym, w końcu wysyłają mnie do stolicy na staż do rozgłośni na Madalińskiego. Zaprzyjaźniam się z wieloma ludźmi, znajduję na przyszłość punkt zahaczenia. Zaczynam współpracę z audycją Radio z młodością i umawiam się na pierwszą randkę z Mariuszem…
Mariusz Walter: Widzę w jej oczach mieszankę zdziwienia, strachu i rozbawienia. Po latach powiedziała mi, że to z powodu pomarańczowej koszulki polo, którą miałem na sobie. Spotkanie trwa godzinę, ale nie zbliżam się nawet o krok. Bożena niewiele mówi, wpatruje się w pomarańczową koszulkę, jakby nie mogła uwierzyć w taki gust. Wyprułem ostatnie pieniądze na tę modną polówkę, specjalnie na to spotkanie.
Do dziś, gdy Bożena zobaczy ten kolor na ulicy, reaguje żywiołowo: – Patrz, to twoja koszulka! Później widujemy się od czasu do czasu, ale w towarzystwie. Do - chodzą mnie niepokojące głosy, że ktoś zabiega o jej względy. Za - proponowano jej czytanie pierwszego wydania dziennika, nie jest anonimowa, ale ta audycja nie zakochała się w niej ani ona w tej audycji. Podobnie jak we mnie… Aż pewnego dnia widzi mnie z papierosem. Daje mi go do potrzymania kolega, sprawozdawca sportowy Zbyszek Smarzewski. – O, teraz to pan wygląda jak mężczyzna – mówi, a ja natychmiast nabywam karton waweli, bo wydawały mi się najbardziej eleganckimi papierosami. Z początku się nie zaciągam, dmucham na pusto, ale z czasem wpędzam się w nałóg. Bożena do dziś żałuje tej uwagi o prawdziwym mężczyźnie…