Ostatni król Szkocji
Pierwszego dnia pracy na stanowisku osobistego lekarza Idi Amina nie robiłem prawie nic. Właśnie przybyłem z jednej z zachodnich prowincji, gdzie pracowałem w ośrodku zdrowia w buszu. Teraz Kampala, miasto, wydawała mi się rajem.
Wcześniej, w poprzednim miejscu pobytu, widziałem raz Idiego. Na zwyczajowe zastraszające wizyty składane wodzom plemiennym obutym w kalosze jeździł czerwonym maserati, prowadząc po drogach gruntowych jak szaleniec. Jeśli ktoś przeszedłby wieczorem pod słupami telegrafcznymi, obsiadłymi przez pustułki, odgadłby trasę przejazdu Idiego – zielony pasek trawy biegnący środkiem traktu osmalony był brązem od rozgrzanej miski olejowej nisko zawieszonego samochodu.
Wtedy akurat zderzył się z krową – jakiś biedny małorolny pewnie tuczył ją na rzeź – wpadł w poślizg, a kontrując kierownicą, nadwerężył sobie rękę w nadgarstku. Żołnierze, który podążali za nim w powolnym dżipie pomalowanym w barwy ochronne, przyjechali po mnie. Musiałem udać się tam i udzielić mu pomocy przy drodze. Jęcząc w trawie, Idi był przekonany, że złamał rękę, a kiedy go opatrywałem, przeklął mnie w języku suahili.
Musiałem jednak zrobić coś jak należy, ponieważ kilka miesięcy później otrzymałem od ministra zdrowia, Jonaha Wasswy list z mianowaniem na osobistego lekarza prezydenta Amina – czyli Lekarza Jego Ekscelencji. Miałem się przeprowadzić do State House, jednej z jego rezydencji. Tak właśnie robił Idi, proszę państwa. Albo karał, albo nagradzał. Nie można było odmówić. A przynajmniej wtedy nie sądziłem, że można odmówić. Zresztą może w ogóle nie przyszło mi to do głowy.
Obejrzałem dokładnie swój lśniący czystością gabinet, który przydzielono mi wraz z sąsiadującym bungalowem. Bardzo mi się spodobała czarna kanapa i obrotowe krzesło, zielone szafki na akta, półki wypełnione raportami medycznymi i starymi numerami „Lancetu”, chromowany osprzęt i lampa kreślarska. Moje narzędzia podręczne – stetoskop, zawinięte w chustę narzędzia chirurgiczne, księgę rejestracyjną i tym podobne – ułożono na biurku w nienagannym porządku. Schludność i ogólna nieskazitelność były dziełem Cecilii, pielęgniarki, którą odziedziczyłem po swoim poprzedniku, niejakim Taylorze. Skoro już Amin zniósł moje zabiegi na poboczu, odprawił Taylora w trybie przyspieszonym. Wiedziałem, że powinienem w związku z tą zaszłością odczuwać wyrzuty sumienia, ale szczerze mówiąc, nie czułem. Cecilia nie pozostawiła mi złudzeń co do tego, że mnie nie lubi ani nie aprobuje – pewnie podkochiwała się w starym Taylorze – i że wkrótce powróci do siebie, do Ashford w hrabstwie Kent.
A niech jedzie, pomyślałem, odsuwając artykuł na temat schorzeń ucha wewnętrznego – moje osobiste badania, mój mały problem. I tak się cieszyłem, że wyjechałem z buszu i że będę zarabiał trochę więcej. Słońce świeciło, a ja byłem szczęśliwy. Od wielu miesięcy nie czułem się tak szczęśliwy. Wyjrzałem przez okno na zadbany trawnik, który spływał zboczem nad jezioro, mieniąc się z daleka. Lekki wiatr poruszał liśćmi krzewów bugenwilli, płomienia Afryki i poinsecji.
Przez żaluzje widziałem grupę więźniów w białych płóciennych kombinezonach, ścinających trawę sierpami. Pilnował ich przysypiający żołnierz, wsparty na karabinie. Z daleka dobiegał mnie regularny świst. Przyglądałem się najbliższemu aresztantowi, nieco zahipnotyzowany ruchami jego ostrza i kościstego ramienia. Nie sądzę, żeby dobrze ich karmiono: pewnie dostawali trochę gotowanych zielonych bananów albo mączki kukurydzianej, a przy odrobinie szczęścia – jakąś gotowaną szyjkę kurczaka.
Odwróciwszy się od okna, postanowiłem, że skoro po południu nie szykują się żadne konsultacje prezydenta, udam się autobusem od miasta. W buszu zwykle nosiłem szorty i koszulę, a na dzisiejszy wieczór musiałem sobie uszyć lniany garnitur. Uliczni krawcy o zepsutych zębach i posługujący się angielskim dalekim od doskonałości jeden przy drugim siedzieli przy swoich żeliwnych singerach na pedały i tylko czekali na robotę. Potrafli uszyć garnitur w kilka godzin, a klient w tym czasie mógł rozglądać się po targu albo zajść do któregoś z zadziwiająco marnie zaopatrzonych sklepików. Nie była to może Savile Row, ale jak na tutejsze warunki taki strój będzie w każdym razie dobry jak na przyjęcie u Idiego. Chociaż on sam akurat swoje stroje o przesadnie szerokich klapach i wyrazistych obszyciach zamawiał na Savile Row. Zapakowane w foliowe torby, garnitury przylatywały cotygodniowym lotem z londyńskiego Stansted, a z nimi skrzynki szkockiej, kije golfowe, radioodtwarzacze, kartony papierosów, rowery, zgrabniutkie
czajniki oraz lśniące sandwiczarki o mrugających światełkach. A poza tym rzeczy zwyczajne: cukier i herbata – produkty, które mogły pochodzić nawet stąd, tylko że po drodze zmieniły jutowe worki na celofan.
Potrzebowałem garnituru tak nagle, ponieważ tego wieczoru Idi wydawał Obiad Ambasadorski, coroczną biesiadę, na której podejmował korpus dyplomatyczny z Kampali, miejscowych dostojników, urzędników wyższego szczebla, co bogatszych koncesjonariuszy (Lonrho, Cooper Motors, Siemens), ważne fgury z banków (Standard, Commercial, Grin-dlays) i wodzów plemiennych z całego kraju. Minister Was-swa powiedział mi wcześniej, że Jego Ekscelencja specjalnie zaznaczył, że powinienem wziąć udział w uroczystości.
– Jak pan wie – wyjaśnił (czytałem już dokumentację medyczną dotyczącą Amina, o ile na coś mogła się przydać, bo znajdowała się w stanie całkowitego chaosu, Jego Ekscelencja uparł się przy osobistym jej opracowywaniu) – prezydent Amin od czasu do czasu cierpi na lekkie dolegliwości gastryczne.
Kiedy zamknąłem za sobą drzwi gabinetu, poruszone przez przeciąg z korytarza listewki żaluzji brzęknęły jak małe czynele. Ten odgłos przypomniał mi coś, co widziałem w czasie wakacji na Malcie – maleńkie, lśniące noże wiszące jak dzwonki wietrzne przed warsztatem szliferskim.
– Ostrza Eola – zauważył wtedy mój przyjaciel.
Po powrocie z miasta wziąłem prysznic w wylanej betonem kabinie w bungalowie. Wielkie stalowe sitko wyrzuciło pojedynczy strumień letniej cieczy, a ja podniosłem ręce, by rozprysnął go po plecach. Potem, kiedy już pokonałem niewykończone łukowate przejście, oddzielające parną łazienkę od dusznej sypialni, poczułem się, jakbym wkraczał z jednego wymiaru w drugi. Świeży pot wymieszał się ze strumykami wody.
Wtedy stwierdziłem, ku swej wielkiej irytacji, że muszę się wypróżnić, a nie znoszę tego robić tuż po natrysku – to pewien rodzaj świętokradztwa. Jak zwykle obejrzałem dokładnie to, co wydaliłem: to najłatwiejszy sposób wykrycia wczesnego stadium obecności pasożyta, który w tym cuchnącym klimacie mógł dać się we znaki w ciągu kilku godzin.