Ostatnia oknożyrafa
Oknożyrafa była to książka z obrazkami, z której uczyliśmy się czytać, kiedy jeszcze czytać nie umieliśmy. Ja już umiałem, ale i tak musiałem się uczyć, no bo w końcu po to jest szkoła. Oknożyrafa w alfabetycznym porządku, w przystępny sposób ukazywała nam otaczający nas świat. Wszystko miało swoje miejsce i sens, symboliczny i codzienny, mogliśmy się z niej dowiedzieć, że słońce wstaje na wschodzie, że serce mamy po lewej stronie, że rewolucja październikowa miała miejsce w listopadzie oraz że przez okno przedostaje się światło – nawet jeśli jest ono zamknięte. W oknożyrafie pełno było siedmiogłowych smoków, rusałek, diabłów i królewiczów i pisano o nich, że nie istnieją. Osobiście pamiętam cztery nieistniejące smoki i trzech królewiczów. Oknożyrafa sylabizując nauczyła nas czytać między wierszami. Była zrozumiała sama przez się, niczym Miś Uszatek przed zaśnięciem – nikomu nie przyszło do głowy pytać o cokolwiek. Oknożyrafa to oknożyrafa. Oknożyrafa to moje dzieciństwo, szatnia, lekcja wf-u, ciągłe
rośnięcie, wiek przed piękniejszym wiekiem, łagodna dyktatura, moje prace domowe, moja niewinność, moje pokolenie. Oknożyrafa to książka, której jednym z bohaterów jestem ja sam. Dwadzieścia lat później ktoś o to zapytał, a do mnie dopiero wtedy dotarło, że to jest pierwsze i ostatnie słowo, alfa i omega, okno i żyrafa, ablak i zsiráf. Tak. Okno to początek, przez okno wpada światło, żyrafa to skończona nieskończoność, surrealizm, płonące żyrafy, nigdy nie umrzemy! Leksykon, w którym jest wszystko to, co zostało pominięte.
Byłem niewinny, ale wcale mi to nie przeszkadzało. Nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy. Świat był czarno-biały, można go było oglądać w telewizorze. Do dziś mam przed oczyma przedłużenie meczu finałowego Holandia – Argentyna, połączenie się Baader-Meinhof z Sojuzem-Apollo, śmierć Elvisa - króla (ja tego nie rozumiałem, ale ojciec był zupełnie załamany), wulkaniczna chmura nad Mount St. Helen, węgierski lot w kosmos, mistrzostwa świata w układaniu kostki Rubika w Budapeszcie. Czarno –biały sport był niezwykle fascynujący, w czasie meczy bokserskich trzeba było uważnie obserwować ilość pasków na skarpetkach zawodników. Z pierwszej randki zapamiętałem, ile pasków miała na nogach moja dziewczyna – co do koloru jej oczu nie mam pewności, do dziś widzę wszystko na czarno-biało. Po pierwszym pocałunku rodzice kupili kolorowy telewizor i okazało się, że Holendrzy są pomarańczowi a Włosi niebiescy, że istnieją zielone i czerwone diabły i tylko Niemcy pozostali biało-czarni, jakby to była jakaś kara, ich kraj też
był rozkrojony na dwoje, nie zazdrościłem im.
W trakcie dziennika był czas kąpieli. Matka od czasu do czasu sprawdzała, czy wszystko w porządku. Ojciec siedział w salonie i patrzył w telewizor. Musieli znać szczegóły, żeby móc mnie uchronić przed kłamstwami. Do łazienki dobiegały tylko westchnienia matki – co za zamieszanie robię w tej wannie, zaraz zaleję mieszkanie. Zanurkowałem. Pod wodą przemówił do mnie jakiś głos. Opowiedział mi, co wydarzyło się tego dnia na świecie: w Bangladeszu obsunęła się ziemia i pochowała pod sobą sto pięćdziesiąt osób, gdzieś w Zachodniej Afryce wybuchła rewolucja, otworzyli jedno przedszkole i jakiś basen olimpijski a mecz MTK – Fradi zakończył się wynikiem 2:1. Nie wiedziałem, kto i dlaczego przekazuje mi te wiadomości, ale rzeczą oczywistą było, że ma w stosunku do mnie jakieś plany, gdyż podszepnął mi nawet, jaka będzie jutro pogoda. Następnego dnia w wannie mogłem już rozróżnić kilka głosów z czego wywnioskowałem, że mam do czynienia z jakąś organizacją. Sposób komunikowania się wydał mi się logiczny – ja nie mogłem
przekazywać im informacji, ponieważ, jak wiadomo, pod wodą nie da się mówić, a oni jedynie podczas kąpieli mogli nawiązać ze mną kontakt bez wiedzy rodziców i wychowawców. Ciężko było mi pojąć, dlaczego dla organizacji tak ważne jest, abym dysponował szczegółowymi informacjami na temat ostatnich manewrów wojskowych w Polsce, lub tego, które z Zadunajskich miejscowości podniesione zostały do rangi miast, ale wiedziałem, że jeśli będę uważał, to na pewno dadzą mi jakiś znak. Pod wodą moje istnienie nabrało głębszego sensu. Kiedy podczas pewnego niedzielnego mycia włosów matka, nic nie podejrzewając, wcisnęła mi głowę pod wodę, przyjemny kobiecy głos szepnął mi do ucha, że grad całkowicie zniszczył plony. Zrozumiałem, czego ode mnie chcą i szczerze mówiąc wcale nie miałem nic przeciwko temu: miałem narobić bałaganu. Już wcześniej po położeniu się spać toczyłem w ciemności walki łodziami podwodnymi i myśliwcami, zdarzało mi się lądować na ziemi i tylko swej niewzruszonej wytrwałości zawdzięczam, że ostateczne
zwycięstwo zawsze należało do mnie. Począwszy od tego dnia niczym pracowita pszczółka sabotowałem rozwój ludowej demokracji. Moją drogę znakowały trzęsienia ziemi, braki w dostawie prądu, wybuchy gazu. Na podstawie informacji zdobytych w wannie namierzałem obiekty wojskowe. Kiedy oddawali do użytku jakąś fabrykę, czy elektrownię, ja byłem na miejscu i robiłem swoje.
Wyboista droga mojego dojrzewania płciowego wybrukowana była zgonami komunistycznych dyktatorów. Moje pierwsze doświadczenia seksualne zbiegły się ze śmiercią Mao Tse-Tunga – w przedszkolu ugryzła mnie pewna dziewczynka o imieniu Diana. Kiedy zmarł Tito, zacząłem przechodzić mutację, przy Breżniewie miałem pierwszy wytrysk. Radio przez trzy dni nadawało tylko muzykę poważną, co uznałem za lekką przesadę, w niektórych szkołach zarządzono nawet dni wolne. Potem przez długi czas nie działo się nic, w ramach eksperymentu poszedłem z dziewczyną do kina, ale film był zbyt dobry i zdrętwiała mi ręka. W liceum sprawy przybrały nieco szybszy obrót, pierwszy pocałunek od pierwszej burzliwej nocy dzieliło zaledwie kilka miesięcy. Po Andropowie odmeldował się również Czernienko. Po kilku tygodniach w ich ślady podążył Enver – o tym nie będę pisał. Po egzekucji Ceausescu zapoznałem się z punktem G. Kim Ir Sen przegrupował moją wiedzę według nowych kategorii, na szczęście sąd wycofał oskarżenie. Fidel...
Pierwsze wspomnienie z dzieciństwa, które pamiętam: leżakowanie w przedszkolu – pełzam na czworaka. Przez zasłonięte okna księżyc oświeca białe kołdry. To nie może być księżyc, wieczorem przedszkola są przecież zamknięte. Pełznę na czworaka pod łóżkami, boję się, że jak inni się obudzą, to ja też. Jestem sam, niemal fikcyjne dziecko, balansuję na skrzypiącym parkiecie, w kolana wbijają mi się okruszki. Jestem mały, nikt mnie nie widzi, czołgam się do przodu w ogromnej sali, jakbym szedł od wielu godzin. Omijam zwisające pośród białych prześcieradeł ręce i nogi. Aniołki się wałkonią. Chmurki – baranki rozpływają się równomiernie, niebo dla pedofilów, mięciutkie opuszki, dołeczki, loczki. No! Z naprzeciwka ktoś zbliża się pod łóżkiem, stukamy się głowami, prześcieradło zasłania mi jego twarz. Na swoim karku czuję jego gorący oddech. Przybiegają przedszkolanki, mają białe ubrania, białe skarpetki i białe kapcie, płaszczymy się pod łóżkiem, łapie moją rączkę w swoją, ma spoconą dłoń. Ojej!
Na zajęciach praktycznych zajmowaliśmy się ciosaniem drewnianych mieczy i dzid, zagrzewała nas do tego zimna wojna. Zostałem z rozdziawioną buzią, kiedy napadli nas Indianie i strzała stanęła mi w gardle. Raz w życiu byłem jankesem. W szpitalu już na mnie czekali, i skarżyli się, że coś ich ostatnio zaniedbałem. Po ’56 zabawki militarne zostały zakazane, żebyśmy się czasem za bardzo nie wczuwali. Produkowaną domowymi sposobami bronią można się było pozabijać. Zazwyczaj Ruscy byli Indianami, Amerykanie kowbojami ale po jakimś czasie każdy walczył z każdym. Nemes dostał odlewaną maczetę, jego ojciec był w Wietnamie. Przydawała się w walkach w dżungli, ale brakowało nam broni palnej. Męczyłem ojca dopóty, dopóki nie przywiózł mi z zachodu plastikowego rewolweru. I to był przełom. Nie mogę narzekać, mieliśmy wszystko: zegarki kwarcowe, południowe owoce, match-boxy... Ojciec nie awansował, bo nie wstąpił do partii, ale jako fachowiec był niezbędny, dostawał więc wysokie premie. Rodzice nie zajmowali się
politykowaniem. Narzekali na ustrój, ale z nim nie walczyli. Na mnie też narzekali i też ze mną nie walczyli, zorientowali się, że byłaby to walka beznadziejna.
W 1956 roku, w pięćsetną rocznicę zwycięstwa pod Nándorfehérvár (dzisiejszy Belgrad – przyp. tłum.) rozstrzeliwują Budapeszt na kawałki. Armia sowiecka, poprzez zaangażowanie nowych miejsc wznawia tradycje z 1944 roku. Całe miasto pełne dziur, dziury w ścianach domów, dziury między domami, nowe dziury mieszają się ze starymi i stałym tematem rozmów staje się to, czy dany dom stał się takim przez oblężenie czy przez rewolucję, teraz w ’56 czy w ’44, w ’44 na pewno nie, to nowy budynek, a skąd, to bauhaus, nie widzisz tego łukowatego tarasu. A potem spadł śnieg i przykrył dziury i znowu spadł śnieg i świeży śnieg wymieszał się ze starym i nikt już nie był w stanie powiedzieć, który śnieg przykrył dziury i ludzie czekali na odwilż bo wieczny śnieg opanował kraj. Czterdzieści tysięcy większych i kilka milionów małych dziur. Budapeszt miastem dziur. W tym dziurawym mieście się urodziłem, dziury od kul w ścianie szpitala, dziurawe groby na cmentarzu. Pod moim nosem dwumetrowa żmija pełzała po grobie barona
Kruchina Manó ze Schwanbergu (i jego żony Marianne). Baron zmarł w ’56, Marianne w ’44. Walka klas czy pijany kamieniarz? Potem nagrobek zniknął a na jego miejscu powstała dziura. A potem na miejscu dziury nowy grób. Cyrkulacja dziur dawała się śledzić. Dom, w którym mieszkaliśmy, wybudowany został na dziurze znajdującej się w miejscu po domu mojego dziadka, w dzieciństwie ojciec bawił się w znajdujących się w ogródku lejach po bombach. W miejscu większych dziur wybudowano domy, mniejszych używano jako śmietniska: stosy powyrzucanych telewizorów i lamp elektronowych piętrzyły się w końcu ogrodu – nieformalne złomowisko na górze Wolności (węg. Szabadság hegy, przyp. tłum.). W jednej z dziur znaleźliśmy bombę, ona też była dziurawa. Ktoś odkręcił jej głowicę. Wdrapaliśmy się na mur, wsadziliśmy palce w dziury i z zamkniętymi oczami wyobrażaliśmy sobie kule. Najnowsza historia Budapesztu pisana alfabetem Braille’a. Budapesztu nie da się zobaczyć oczami, można go tylko wyczuć dotykiem, widać go tylko przez jego
dziury. Czytać pomiędzy wierszami, hieroglify wielkości ścian domów, epickie i poetyckie wariacje, wojenne graffiti, wiadomości erotyczne na szeroką skalę, wywrócone archiwum.
Dwanaście punktów pioniera w przeciwieństwie do normatywnego dekalogu było odzwierciedleniem aspektu opisowego. Roztaczało przed nami wizję spełnionej przyszłości. Pionier jest ukształtowaną, doskonałą istotą, robi to i to, na przykład zawsze mówi prawdę i punkt szósty. To już wolę Nowy Testament. Rzuć w niego chlebem, nieźle, rzucać żarciem, to dobry chwyt, kiedy twórcy brakuje pomysłów. Wtedy nadciąga burleska. A co, kiedy jeden z pionierów powie, że wszyscy pionierzy kłamią? Bo niech cały świat się dowie, że Sohár nie mówi prawdy, chociaż ma krawat i gwizdek też. Fajny ten gwizdek, ale Sohár na niego nie zasługuje. Trzeba przyznać – pionier też człowiek. To mógłby być trzynasty. Jest to tak oczywiste, że nawet nie potrzeba oddzielnego punktu. Trzynastka to niewypowiedziany punkt. Każdy ma swój słaby punkt. Ja na przykład wyniosłem ze sklepu w skarpetce grę logiczną. Co prawda wtedy byłem jeszcze tylko zuchem a rodzice i tak kazali mi ją odnieść z powrotem do sklepu, ale było po nich widać, że są bardzo
dumni, bo w świecących kolorowych kółkach i trójkątach dostrzegali niezaspokojony głód wiedzy swego syna a o kradzieży żaden punkt nic nie mówił, to było wbudowane w system.
Historyczny budynek na Sas-hegy [dosł. Orla Góra, jedna z dzielnic Budapesztu, przyp. tłum.], gdzie chodziłem do szkoły, zanim awansował do rangi instytucji oświaty był klasztorem. Kiedy Niemcy wkroczyli do Budapesztu w auli urządzili sobie kwaterę główną, tutaj przetrzymywano dowódcę wojsk Budapeszteńskich. W auli odbywały się nasze lekcje wf-u, biegaliśmy w tę i z powrotem, od jednej historycznej ściany do drugiej, krajoznawstwo w pozycji klęku podpartego. Węgrzy przybyli szosą ludów, powiedział sumiasty, dobrze to brzmiało. Łapią stopa na stepie wymachując wielką kością, na której pismem runicznym napisane jest: Węgry, ale nikt nie potrafi tego przeczytać. Według pana profesora od Oceanu Spokojnego po Nizinę Węgierską, tak mniej więcej pomiędzy Amurem a Dunajem, ciągnie się puszta. Na jednym końcu Węgrzy, na drugim Gułag, więc lepiej, żebyśmy się zachowywali. Policzkował nas dwoma rękami, żebyśmy się nie poprzewracali – to miał być złoty środek. To już wolę wisieć na drążku, albo przebiec dwa okrążenia,
powiedział, że umywa ręce, on chce tylko wystrugać uczciwego Węgra. Wiedziałem, że coś jest nie tak, bo zważywszy, że język jest największym skarbem, jaki nam pozostał, mnie chcieli skłonić do tego, żebym się zamknął, krajoznawstwo zmieszali z anatomią, patriotyzm z gramatyką a solidarność ze struganiem. No więc Węgrzy przybyli tysiąc lat temu i wciąż przybywają, jeśli jeszcze nie wymarli. Nikt nie wie skąd i dokąd. A ten, kto wie, myli się. Albo nie jest Węgrem. Albo nie jest uczciwy. Węgrzy otoczeni są mgłą. Albo gdzieś znikają. Węgier nie rzuca się w oczy, wygląda tak, jak ktokolwiek inny, wszędzie łatwo się asymiluje, z wyjątkiem Węgier, tam nie jest w stanie zmieszać się z tłumem, przeszkadza mu w tym wspólny język. Węgier jest trochę Serbo-Chorwatem. I trochę człowiekiem bez ojczyzny.