Dukla

Obraz
Źródło zdjęć: © Inne

A ona leżała jak zwykle. Drobna, mała, zatopiona w falbanach i śpiąca. Właściwie można by ją wziąć za dziewczynkę, gdyby nie smukły i dorosły kształt pantofelka. Dwa wielkie lustra na ścianach kaplicy odbijały leżącą jakby ktoś kiedyś przestraszył się tak konkretnej kobiecej obecności i postanowił uczynić ją nieco mniej realną, bardziej senną. To zwielokrotnienie jak na świątynię było czymś zdecydowanie zbyt świeckim. Sugerowało błąd, iluzję albo wręcz łagodny obłęd. Pomyślałem sobie, że ten kościół ze swoją patronką, odbiciami, fikcją i Amalią jest bardziej ludzki niż się na pozór mogło wydawać.

Tak. Dotykałem wszystkiego, co budziło moją ciekawość. Byłem sam. Światło z wysokiego okna, migotliwy poblask szklanych tafli i pachnący półcień nawy odbierały moim gestom realność. Czarny marmur sarkofagu był ciepły i gładki.

I wtedy przypomniałem sobie wszystkie kościoły, w których bywałem. Najwyraźniej widziałem najstarsze, te pierwsze, te, w których tajemnicom nadawano widzialne kształty. Matka Boska w błękitach, o różowej i obojętnej twarzy, z kościoła przy Szembeku była pierwszym wizerunkiem kobiety, który zapamiętałem właśnie jako wizerunek. Była też pierwszym wizerunkiem istoty nadprzyrodzonej. W moim sześcioletnim umyśle łączyło się to w jakiś przedziwny sposób, tworząc oszałamiającą miksturę, która znieczulała mnie na czas godzinnej mszalnej nudy. Półnaga alabastrowa figura Chrystusa zwisała zupełnie spokojnie. Kilka subtelnych ran na woskowym i wymodelowanym ciele utwierdzało mnie w przekonaniu, że Jego śmierć była aktem łagodnym i niemal eleganckim.

Grochowską jechały tramwaje. Nad ulicą rdzewiały balkony. Samochody miały karoserię bez połysku. Ten i tamten świat były zrobione z podobnej materii. Różniły się tylko wykonaniem. Duch Święty w postaci gołębicy unosił się w zwielokrotnionej proletariackiej wersji nad ruderami Kawczej, Osieckiej i Zamienieckiej. Na dachach gołębników stali faceci ze szmatami na kijach i przepędzali swoje stada z jednego końca nieba w drugi. Wszystko w tamtych latach wcieliło się raz na zawsze i żadna myśl teraz tego nie rozdzieli ani najcwańsza scholastyka nie nadgryzie, tej krwi z krwi i kości z kości, bo rzeczywistość połknęła symbol, a symbol porósł pierzem realności. I stojąc u grobu Amalii pojąłem w jednej chwili, że wówczas, w tym najpierwotniejszym czasie wszystkie niewidzialne rzeczy zostały wciśnięte w drewniane, kamienne, przestrzenne i barwne formy, a cała reszta potem to były tylko fikcje, nizane na realne rdzenie, tak jak cukrowa wata okręca się wokół drewnianego patyka i koniec końców po wszystkim zostaje tylko
ten drewniany patyk, a w brzuchu jedynie słodka pustka i czczość. I koniec końców wszystko sprowadza się do form najbliższych, do własnego ciała i jego odmian w postaci ciał innych ludzi i żadnego innego wyrazu się nie znajdzie, bo byłby niezrozumiały albo nie do uwierzenia.

No więc kościół na Szembeku był z tego samego co reszta. Wychodziło się z niego w przestrzeń trochę rozrzedzoną, ale tożsamą. Ta bluźniercza jedność była warunkiem powszedniej cudowności. Na dobrą sprawę zmysłowość tamtej religii czyniła ją dostępną dla zwierząt i roślin, z tym przedziwnym rytmem ciepłych i chłodnych stref w nawie świątyni, z powolnym i uroczystym następstwem światła i cienia, w miarę jak niedziela przesuwała się nad Grochowem. Znaki zstępowały z nieba i szukały wejść do ludzkiego ciała. Tak było.

Wracaliśmy piechotą. Zaglądaliśmy do cukierni, gdzie na ścianach namalowani byli brązowi, muskularni mężczyźni. Może murzyńscy niewolnicy z plantacji kakao, a może piaskarze znad Wisły. Ten problem nie daje mi spokoju od trzydziestu lat. Ilekroć jem pączka, powraca obraz siarkowej ściany i czekoladowych sylwetek. Nie dowiem się już nigdy, jak było naprawdę.

Potem wchodziliśmy w nasze podwórko. Zdejmowałem niedzielne ubranie i byłem wolny do obiadu. Śmietnik, zakamarki, smołowane dachy komórek na węgiel, gruz, rupiecie, chwasty, zaduch miejskiego lata pod błękitną pokrywką nieba. To samo słońce świeciło na Szembek, na kościół i na drewniany sracz w kącie podwórka. Przenikało witraże i naszą skórę. To samo słońce ożywia w mojej głowie trupa Amalii, ten sam blask rozciera zdarzenia na szkiełku pamięci, miesza je jak krople kolorowych płynów z dziecięcych zabaw: zielony robiło się z trawy, niebieskiz zeskrobanej ze ściany farby, a żółty z piasku.

No więc byłem sam. Srebrny, rozgrzany blask luster mieszał się z gęstym światłem popołudnia. W fałdach sukni zbierał się ciepły cień. Gdzieś przy wejściu zabrzmiały kroki i zaraz umilkły. Ktoś przykląkł albo usiadł na ławce. Sprężona, miękka przestrzeń przenosiła dźwięki w nienaruszonej postaci. Przypominały przedmioty. Obuta w szary pantofel stopa była tak mała, że niemal całą mogłem zamknąć w dłoni. Pomyślałem sobie, że za parę dni, w maju, gdy rozwiną się liście na drzewach rosnących za oknem kaplicy, każdy podmuch wiatru będzie odmieniał to wnętrze: Szkliste listki światłocienia, drżenie słonecznych żyłek, przeciągające się w cieple cętkowane powietrze zwielokrotnią nierealną aurę światłości i śmierci aż po granicę iluzji, gdzie rodzą się najprawdziwsze pragnienia. Tak, jeszcze tydzień, pomyślałem. W maju wszystko będzie inne. Jeszcze bardziej złudne i pociągające. Zupełnie jak tamte dni sprzed trzydziestu laty, gdy wsiadaliśmy z matką po żelaznej drabince do krytej brezentem ciężarówki gdzieś na
Wileńskiej. Nazywało się to samochód robotniczy. O świcie lubliny i stary zabierały mężczyzn spod Radzymina, Pilawy, Wyszkowa do pracy w FSO, a po południu rozwoziły do ich wsi. Siedziało się w drewnianych ławkachbez oparć. Trzęsło, podrzucało, pachniało benzyną, potem i papierosami. Po godzinie byliśmy na miejscu.

Bardzo długo wydawało mi się, że chodzę nad prawdziwą rzekę. Stawałem na brzegu i patrzyłem na przeciwległy, zarośnięty wikliną. Mój był skrajem ogromnej piaszczystej równiny. Im bliżej wody, tym robiło się pustynniej. Gdzieś w dali pasły się krowy z całej wsi i tam musiała być trawa, lecz na brzegu można było znaleźć jedynie ostre, lancetowate źdźbła, które raniły do krwi. Wieś leżała za wydmowymi wzgórzami. Niektóre domy wspięły się na szczyt grzbietu. Były drewniane, brązowe, niektóre kryte słomą. W upalne dni woda wydzielała bagienną i rybną woń, pomieszaną z cierpkim, garbnikowym zapachem wikliny. Kilka gigantycznych topól na skraju wsi regularnie ściągało na siebie pioruny. Gorący, grząski piach każdy spacer zamieniał w mozolną wyprawę. Od zagród ciągnęło sosnowym i osikowym dymem. Łączył się on z wilgotną aurą rzeki i zalegał na stałe w długich, poziomych pasmach nawet w nocy, gdy wygaszone były wszystkie piece. Trzeba się było wspiąć na pagórek, przejść wśród czarnych patykowych płotów, chroniących
heroiczne warzywniki i wychodziło się na śródmiejską drogę, którą ciągnął gorący cug, wsysający zapachy wszystkich obejść, gnilne, zwierzęce i żywotne aromaty, mieszał je, macerował i nawet w południe, gdy na gościńcu królowała pustka i nieruchomość, nie można było uniknąć obecności tych wszystkich ludzi, bydląt i przedmiotów, zalegających domostwa i podwórka. Rozprzestrzeniała się, przeciskała między niebem, ziemią i nieregularnymi zabudowaniami jak ciężki, syty, niewidzialny wąż.

Mój dziadek był strażakiem. Miał złoty, zabytkowy kask z grzebieniem. Był też sołtysem. Na domu wisiała czerwona tabliczka. Za wzorowe pełnienie obowiązków dostał grubą księgę pod tytułem „Komuna Paryska”. Pełno w niej było rycin. Nadjadła je pleśń. Podobnie jak płócienną malinową oprawę. Księga leżała w drewutni. Nigdy nie widziałem, by dziadek ją czytał. Tylko ja ją oglądałem. Niewykluczone, że nigdy nie dostąpiła zaszczytu etażerki, na której stały inne książki. Było ich bardzo niewiele i żadnej nie mogę sobie przypomnieć. Pamiętam właściwie wszystko, a przynajmniej wszystko mogę sobie wyobrazić. Ale nie książki, chociaż na pewno tam były. Widocznie nie wydzielały dość wyraźnego zapachu.

Mój dziadek był bardzo religijny. W jego domu odbywało się coś na kształt nabożeństw majowych. W pokoju na komodzie ustawiony był mały ołtarz: Pelargonie w doniczkach owiniętych białą bibułą, kwiaty z krepiny, metalowe masywne lichtarze z żółtymi świecami i ciemny, przydymiony obraz Częstochowskiej. Schodziły się kobiety. Nigdy nie widziałem mężczyzn. Przychodziły w chustkach, w rozdeptanych męskich pantoflach na bose stopy albo w czarnych paskowych sandałach. To nie była duża wieś, więc mieściły się jakoś w pokoju. Poza tym nie przychodziły przecież wszystkie, a już na pewno nie te młodsze. Dziadek zapalał świecę, żegnał się, odmawiał pacierz, a potem rozpoczynał litanię. Był surowym, pracowitym człowiekiem. Bez przerwy w ruchu, zawsze w granatowym cajgu, nieustannie pochłonięty zajęciami, które nigdy nie miały końca ani początku, bo zapewne jego pamięć nie zarejestrowała niczego takiego jak bezczynność. Miał suchą, pociągłą twarz i szczupłe ciało. Lubiłem go i bałem się wybuchów jego gniewu. Wydawało mi
się, że szorstkość jest cechą wszystkich starszych mężczyzn. Podobnie jak chropawa, patriarchalna czułość, na którą pozwalał sobie niekiedy wieczorem, gdy nie było już innych zajęć. Brał mnie na kolana i śmiał się. Bardzo możliwe, że bawił go fakt, iż może istnieć stworzenie tak małe, kruche i do niczego nieprzydatne.

Wybrane dla Ciebie
Spektakl "Cnoty niewieście albo dziwki w majonezie" w Teatrze Stu w Krakowie: Wyprasowana Polska i niewyżyta "inteligencja" [RECENZJA]
Spektakl "Cnoty niewieście albo dziwki w majonezie" w Teatrze Stu w Krakowie: Wyprasowana Polska i niewyżyta "inteligencja" [RECENZJA]
Warszawa stolicą kina. Rusza 41. Warszawski Festiwal Filmowy
Warszawa stolicą kina. Rusza 41. Warszawski Festiwal Filmowy
Polacy nadal w grze! Wiemy, kto awansował do III etapu Konkursu Chopinowskiego
Polacy nadal w grze! Wiemy, kto awansował do III etapu Konkursu Chopinowskiego
Michał Sikorski dołączył do akcji "Ostatni dzwonek". Mówi, czego żałuje do dziś
Michał Sikorski dołączył do akcji "Ostatni dzwonek". Mówi, czego żałuje do dziś
Zmiany w T.Love. Hirek Wrona: to może być dla nich artystycznie ożywcze
Zmiany w T.Love. Hirek Wrona: to może być dla nich artystycznie ożywcze
Intymna opowieść o życiu. Mariusz Walter opowiada, jak poznał przyszłą żonę
Intymna opowieść o życiu. Mariusz Walter opowiada, jak poznał przyszłą żonę
Halestorm w Polsce już 30 października w COS Torwar
Halestorm w Polsce już 30 października w COS Torwar
Nie żyje Barbara Szczepuła. Kronikarka i reportażystka miała 79 lat
Nie żyje Barbara Szczepuła. Kronikarka i reportażystka miała 79 lat
T.Love rozstaje się z Janem Benedekiem. Muniek Staszczyk: To trudne małżeństwo, które się rozpadło. Znów
T.Love rozstaje się z Janem Benedekiem. Muniek Staszczyk: To trudne małżeństwo, które się rozpadło. Znów
Austria zrezygnuje z Eurowizji? Stawia konkretny warunek
Austria zrezygnuje z Eurowizji? Stawia konkretny warunek
Znamy laureata Literackiej Nagrody Nobla
Znamy laureata Literackiej Nagrody Nobla
Konkurs Chopinowski łączy miliony Polaków.  "Wchodzi we wszystkie strefy życia kulturalnego"
Konkurs Chopinowski łączy miliony Polaków. "Wchodzi we wszystkie strefy życia kulturalnego"