Dwie sztuki (telewizyjne) o śmierci
Rzuciłem wczoraj palenie. Tyle się tego w człowieku zbiera. Wstajesz rano i w gębie jak w trampku. Smoła, ogień, żużel jakiś, produkty spalania bez katalizatora - jednym słowem syf i malaria. Jak sobie pomyślałem, że wszystko krąży mi we krwi, w płucach, podchodzi do serca i w mózgu się kotłuje, to sobie powiedziałem: „Nie, Jasiu! Życie masz jedno i zdrowie najważniejsze”. No i teraz się męczę. Wyjmę czasami jednego, poobracam w palcach, rozerwę i nic tam nie ma. Papier i trochę suchego zielska, wielka mi tajemnica. Ale ciągnie jak diabli. Teraz mam trochę czasu, więc się nad tym wszystkim zastanawiam i wychodzi na to, że ludzie się śmierci nie boją. Niby się boją, ale jak przyjdzie co do czego, to jednak nie bardzo, bo co to jest dla jednego czy drugiego dwie paczki wypalić. Nic. Bułka z masłem. Tak jakby się bali i nie bali, tak jakby było czego i jakby nie było. Różne rzeczy przychodzą do głowy, jak tak się siedzi bez zajęcia.
Wczoraj była matka. Zawsze to samo. Dobrze, że szybko poszła. Robi się coraz starsza. Zauważyłem, że od dawna przestała sobie kupować nowe rzeczy. Wciąż chodzi w tych samych. Wyciąga z szafy sukienki sprzed dziesięciu lat. Czasem chyba nawet starsze, z czasów swojej młodości, tak jakby nie miała pieniędzy. Myślałby kto. Kiedyś była piękna i bogata, teraz zostało jej tylko to drugie. Siedzi na forsie. Nie widać tego, ale siedzi. Jestem pewien. Zawsze była skąpa. Bała się złodziei, bandytów, bała się czarnej wołgi i zakonnic. Wtedy opowiadali, że jeździ po mieście, zakonnice siedzą w środku i porywają małe dzieci, a potem wyciągają z nich krew i gdzieś tam wysyłają. Kurczę... w jakie rzeczy ludzie wtedy wierzyli... Teraz nie muszą w nic wierzyć. Wszystko mają naprawdę. A ona wtedy tak się bała, że kazała ojcu kupić samochód. „Nauczę się jeĄdzić! Nie będę z dzieckiem chodziła po mieście!”. Tak krzyczała. No i kupili. Całe osiedle przychodziło oglądać. Ależ musieli nas nienawidzić. Cmokali, macali, klepali,
kopali w opony, jakby mieli nadzieję, że wszystko zaraz rozpirzy się w drobne chujki. A stary cieszył się jak Murzyn blaszką. Gdyby nie matka, pewnie by w nim spał. Chodził wiecznie usmarowany, z tylnej kieszeni zwisały mu brudne szmaty, śmierdział benzyną i bez przerwy coś dokręcał, smarował, naprawiał, jakby to był jakiś wrak, a nie auto ze sklepu. To był żywy obciach. Leżał na chodniku. Wystawały mu nogi w pantoflach bez sznurówek, w utytłanych gaciach i mruczał do podwozia.Matka się załamała i kupiła automatyczną pralkę, bo nie było sposobu, żeby jego szmaty doprać. Siedzieli przez tydzień i gapili się w szklane drzwiczki jak w telewizor. Zapraszali sąsiadów. Chowałem się w pokoju. Czasami ojciec wyglądał z okna i mówił: „Ładnie się błyszczy”. „Jak psu jajca” - odpowiadałem tak, żeby nie słyszał.
Ale jak gdzieś jechaliśmy, było w porządku. Lubiłem patrzeć, jak ludzie stoją na przystankach, wieje, piździ, żaby z nieba lecą, a tutaj ciepło, tapicerka pachnie, silnik mruczy, siedzę sobie jak król i guzik mnie obchodzi proletariat za oknem. W niedzielę śmigaliśmy za miasto. Marchlewskiego, Buczka, most Gdański, Stalingradzka, a potem nad Zalew Zegrzyński. Stary zjeżdżał nad samą wodę, żeby raz w tygodniu umyć samochód, matka rozkładała koce i jedzenie, a potem kłócili się do upadłego i miałem święty spokój. Ojciec był zły, bo mógł wypić najwyżej ze dwa piwa. Matka w końcu nigdy nie nauczyła się prowadzić. Włóczyłem się po brzegu i rzucałem kamieniami w kaczki. Mogłem sobie na to pozwolić. Nigdy nie trafiałem. Nie przeszkadzały mi zresztą. Po prostu nic tam innego nie było do roboty. Hektary wody, krzaki i pływające kondony, ale lubiłem samą jazdę, więc te parę godzin nudy wpuszczałem w koszta. Z powrotem było jeszcze przyjemniej. Starzy siedzieli cicho, bo przez cały dzień zdążyli sobie wszystko
powiedzieć. Na desce rozdzielczej paliły się różne światełka. Kierunkowskazy na zielono, długie na niebiesko. Chciałem tak jechać i jechać, a to było tylko ze dwadzieścia kilometrów.
Któregoś dnia za skrętem w Wierzbicy ojciec przyhamował. Na środku szosy stał pies. Taki zwykły szczeciniasty kundel. Stał i lizał swojego przejechanego kumpla. A może to był brat, bo bardzo podobną miały sierść. Zlizywał mu z pyska krew. Powoli, spokojnie i delikatnie. W ogóle nie zwracał uwagi na jadące samochody. Jakby było mu wszystko jedno. Stał na samym środku i nawet na nas nie spojrzał. Trącał tamtego nosem, jakby chciał mu powiedzieć: „No wstawaj, stary. Nie wygłupiaj się. Przecież nie będziesz tu tak leżał”. To wszystko razem było jakieś takie spokojne, smutne, ale też takie, jakby się właściwie nic nie stało. Pierwszy raz zobaczyłem coś tak dużego i nieżywego. Matka powiedziała: „Że też nie ma komu tego świństwa ściągnąć” i pojechaliśmy dalej. Ale potem sobie pomyślałem, że kumpel kumplem, ale temu żywemu mogła zwyczajnie smakować jego krew, tylko nie bardzo wiedział, jak się do tego zabrać. Nikt go nie nauczył i sam kombinował. Jak wracaliśmy, to nie było ani jednego, ani drugiego. Byłem
cholernie ciekaw, jak się sprawa skończyła. Właściwie to do tej pory jestem ciekaw. W końcu ludzie lubią patrzeć na zwierzęta i robić to samo. Zwłaszcza kobiety. Ale faceci też.
No więc przyszła wczoraj i przyniosła torbę owoców. Pomarańcze, cytryny, jabłka, banany, jakby się do zoo wybrała, do człekokształtnych. Nie wytrzymałem i krzyczę: „Matka! A gdzie fajki?! gdzie są papierosy?!”. A ona, że muszę się zdrowo odżywiać. Tyle to ja wiem, ale mnie wkurzyła. Miałem jeszcze zapas, w dodatku rzuciłem, ale nie mogłem jej przepuścić. Znowu wiedziała lepiej, co mi jest potrzebne. A może ja nie chcę być zdrowy? Może mnie zdrowie wisi jak kilo kitu? Skąd ona wie? Czyta gazety, wycina różne brednie, chowa, zbiera i jeszcze w nie wierzy. Ma tyle lat, że się zdążyła załapać na walkę z analfabetyzmem. Jakby nie umiała czytać, byłby spokój. Jak kiedyś, jak przed wojną. No, ale wziąłem te frukta. Chciałem, żeby sobie poszła. Bałem się, że zapalę.
Coraz więcej mi się przypomina. Wystarczy, że przestanę myśleć i przychodzą te wszystkie rzeczy, które się zdarzyły. Kiedyś tak nie było. Kiedyś było tak, jakbym nie miał wspomnień. Człowiek wstawał rano, mył zęby i życie zaczynało się od początku. To były czasy... A dzisiaj, kurde, się nie daje. Ten pies na przykład. Ciągle go widzę. Może ten żywy odciągnął go gdzieś na bok, gdzieś w krzaki, żeby spokojnie sobie zgnił. A może zeżarł, żeby się nie zmarnował. Nie daje mi to spokoju. Matka zawsze kazała mi kończyć, nie zostawiać, nawet jak to był tłusty, wystygły rosół albo inne świństwo. Nic się nie mogło zmarnować, tak jakby to była jakaś różnica, czy sama wyleje resztki do sracza, czy ja we własnej osobie pozbędę się ich za godzinę albo dwie tym samym mniej więcej sposobem. Z psami jest inaczej. Nie trzeba im nic mówić. Same wiedzą, co mają robić. Dlatego jestem ciekaw, co było z tamtymi. Ten, który stał, wcale dobrze nie wyglądał. Chudy był i taki ogólnie zabidzony, skóra i kości. Mógł tamtego oszamać i
nic by się nie stało. Mięso to mięso. Robaki nie są lepsze od psa, żeby im zostawiać.
Kiedyś u nas na podwórku leżał gołąb. Do góry nogami i całkiem zdechły. Leżał, a reszta jego kolesi w ogóle się nim nie przejmowała. Chodziły obok, podfruwały, tłukły się o jakieś śmieci, pióra leciały, ale żeby który spojrzał i się zastanowił, to nie. Stałem nabalkonie i patrzyłem. Przez cały dzień wychodziłem, żeby sprawdzać, czy go dziobną, napoczną, cokolwiek. A te skubańce nic. Jakby się drzemnął chwilę i nie chciały mu przeszkadzać. Tyle że na plecach, że jak zesztywniał, to od razu zmienił się w chodnik, kamyk, coś całkiem nieruchomego od zawsze. Może one go rzeczywiście nie widziały. Może widać tylko żywe i ruchome, a reszta to jest nic, fatamorgana - może być, może nie być. Leżał i leżał. Cieć go też chyba nie widział. Łaził po podwórku z miotłą i szuflą, zmiatał jakiś fajans, a jego nie tknął. Nie wiem. Może był obrzydliwy, ale przecież te swoje szpeje miał na długich kijach. To z tydzień chyba trwało i w końcu tam poszedłem. Pusto było, wziąłem patyk i go ruszyłem. W środku był całkiem żywy. Aż
się kłębiło. Właściwie cały chodził, ruszał się, przelewał. A po wierzchu nic nie było widać. Leżał sobie spokojnie ze złożonymi skrzydłami, łapki podwinięte, oczy zamknięte, wieczny odpoczynek racz mu dać Panie. Wziąłem go za ogon, zaniosłem w kąt za śmietnikiem i przykryłem dziurawym wiadrem. Byłem ciekaw, jak to się skończy. Chodziłem tam każdego dnia i sprawdzałem. Robaków robiło się coraz mniej i w końcu zniknęły. Zrobił się całkiem lekki, pusty w środku, nic nie ważył. Cały gdzieś się zapodział. Zostało samo pierze i powietrze. To było bardzo dziwne. Wpieprzyły go zupełnie, a z wierzchu wciąż nie było nic widać. Trochę tylko się przykurzył. I może trochę skurczył.
Jak wracałem, to stary wyjrzał spod maski i zawołał: „Gdzie cię po śmietnikach nosi?!”. „Byłem się odlać” - odpowiedziałem. Mało go szlag nie trafił. Zaczął się drzeć. „Matka się zamknęła w łazience i nie mogłem wytrzymać” - krzyknąłem z daleka. Mógł we mnie czymś rzucić. Nie wiedział biedak, że jak kibel był zajęty, to lałem do zlewu w kuchni. Oni w ogóle mało wiedzieli. Nie byli ciekawi, nie pytali, to im nie mówiłem. Jak nie chciało mi się wychodzić z pokoju, bo nie miałem ochoty ich oglądać, to szczałem do słoika po ogórkach. Jak się robił wieczór, wylewałem to za okno. Bardzo to lubiłem - siedzieć i nie wychodzić. Wszystko mieć na miejscu: komiksy, coś do picia, herbatniki, muzykę i jak coś chcieli, to krzyczałem „uczę się”. Książki, zeszyty miałem porozkładane i nic mi nie mogli zrobić. To były czasy. Sąsiedni dom stał niedaleko i wieczorem gasiłem światło, żeby sobie popatrzeć. Nie wszyscy zasłaniali okna. Jak się mieszka na drugim, trzecim piętrze, to czujność słabnie. Wyglądali jak ryby w akwarium.
Ruszali się, ale nie było widać, po co, i dĄwięk mieli wyłączony, więc ludzi przypominali tylko z wyglądu. Niby nic, ale coś w tym było. Mogłem gapić się godzinami, chociaż właściwie nic nie widziałem. Raz czy dwa trochę gołego, ale raczej stare egzemplarze i niewyraźnie, bo jak się rozbierały, to jednak zaciągały firanki. Zresztą nie obchodziło mnie, co robią. Kręciło mnie to, że oni są tam, a ja tu i nic o mnie nie wiedzą, a ja wiem wszystko, no, prawie wszystko. Co zresztą można było o nich wiedzieć? Kolacja, chleb z kiełbasą, herbata, dziennik, „Daleko od szosy”, piżama w niebieskie pasy, pościel, wersalka, chrapanie, pobudka wpół do szóstej, środkowoeuropejska norma, zero zaskoku, i nie wiadomo, czy się śmiać czy płakać. Ale oderwać się nie mogłem. To było trochę tak, jakbym podglądał samego siebie i nic nie czuł. Chodziłem przez to niewyspany i przymulony. Snułem się jak jakiś zombi, gil z nosa, oczy zaropiałe i blady, jakbym dzień i noc trzepał kapucyna. A nie trzepałem. To znaczy trzepałem, ale nie
więcej niż trzeba.