Dziewczyny, wyjdźcie z szafy!
Gdyby szczęście się zdarzyło
Wanda (60 lat) od śmierci męża mieszka sama, powtarza co jakiś czas: „I co ja miałam z tego życia?” Kilka miesięcy wcześniej opowiedziałaby mi więcej, ale teraz powroty do przeszłości budzą lęk. Niedawno przeżyła załamanie nerwowe, po którym woli się nie koncentrować na wspomnieniach. Cieszy się jednak z naszego spotkania, bo w jej opustoszałym mieszkaniu gość to rzadkość i święto.
Nigdy nie zaznałam miłości, to mnie najbardziej boli. Ani w domu rodzinnym, ani przy mężu, ani nigdzie. Byłam w życiu szczęśliwa może ze dwa razy, przez chwilę. Dawno temu, nawet nie ma co wspominać.
Miałam przyjaciółkę... było, minęło. Jakieś pocałunki i to wszystko.
W domu rodziców panowała nędza, nieraz się zdarzało, że nie było co do garnka włożyć. U sąsiadów, co mieli ze dwanaścioro dzieci, było jeszcze gorzej. Nas były trzy siostry - jedna wyszła za mąż, jak ja, a druga została sama. Obie starsze ode mnie.
Żyliśmy w małej mieścinie na Śląsku. Matka miała swoje życie, oschła była. Kiedy byłam mała, oddała mnie do takiego zakładu, który prowadziły zakonnice. Tam same takie dziewczyny trafiały - niechciane albo ciężko chore. Osiem lat tam spędziłam.
Fizycznej krzywdy od nikogo nie zaznałam, ale inną tak. Nakazy, zakazy, kary. Ręce na kołdrę, modlitwy w kółko, to grzech, tamto grzech - wszystko grzech. Zakonnice były zimne, oschłe jak matka albo i gorzej. Poza jedną, co ornaty haftowała. Krótko z nami była, bo wszystkie dziewczyny bardzo do niej lgnęły, za bardzo. Dlatego gdzieś ją przenieśli. Tam bliskość była zabroniona - żadnego przytulania, za długich rozmów na osobności. Zimny wychów cieląt.
Jak wróciłam stamtąd do domu, raz jeden usiadłam matce na kolana. Powiedziała: „Spierdalaj, nogi mnie bolą”.
I tak to było. Wszystko bym oddała, żeby się stamtąd wyrwać.
Mój mąż miał piekarnię, chodziłam tam po bułki, i tak się poznaliśmy.
Był miły, zabiegał o mnie, no i starszy prawie o 30 lat. Chociaż wstręt do mężczyzn czułam sakramencki, pomyślałam: czemu nie? Będę miała opiekę, dach nad głową, utrzymanie. Zostałam jego drugą żoną.
Prawie przez całe życie nikomu nie mówiłam, że wolę kobiety. Ale mężowi powiedziałam. Nie awanturował się, po co zresztą miałby się awanturować - i tak wszystko było, jak on chciał. Współżyłam z nim. Jak było, tak było, po wszystkim biegłam do łazienki - zmyć go z siebie, zapomnieć. Jeden raz splunął mi w twarz, kiedy odmówiłam.
Poza tym dobry był człowiek i taki elegancki, umiał się ubrać. W jego rodzinie ciągle opowiadali, że on nic, tylko Wandzia i Wandzia, dlatego tacy pewni, że majątek mi zostawił. Jaki majątek? Wszystko na życie poszło, na chorobę męża, leczenie, a ja zostałam dziadówką. Lata temu mówiłam mężowi: kupmy mieszkanie, będzie nasze, własne, ale moje gadanie nic nie znaczyło.
Teraz kamienica jest prywatna, nie stać mnie na czynsz, więc nie płacę. Może dostanę jakieś mieszkanie zastępcze, a jak nie, to nie wiem, co będzie. Siedemset złotych wdowiej renty mam. Na tamtej ścianie, gdzie biała plama, wisiał obraz. Sprzedałam. Reszta nic jest nie warta, same graty.
Nigdy nie pracowałam. Dbałam o dom i z mężem byłam do końca. Mimo, że miał dzieci i wnuki, zostałam ze wszystkim sama. Goła i wesoła.
Mąż nie zostawił mi żadnego zabezpieczenia, przed śmiercią chyba o tym myślał, bo łzy miał w oczach i powtarzał: „Przepraszam cię, moja dziewczynko, bardzo cię przepraszam”.
Na pogrzeb zapożyczyłam się od sąsiadki. Po jego śmierci miałam załamanie nerwowe, niedawno. Zwaliła się na mnie cała przeszłość, dlatego nie chcę dużo opowiadać, żeby mi nie wróciła ta rozpacz. Bo ja wtedy nawet o śmierci myślałam... i tylko kawa, papierosy, kawa, papierosy.
Teraz żyję na tych 50 metrach bez pieniędzy, bez przyszłości, bez nikogo. Z siostrami tylko się spotykam. Żadna radość, one zgorzkniałe są, a ze starszej kompletna dewotka się zrobiła. My oboje z mężem nie byliśmy specjalnie praktykujący. Raz, jak ksiądz po kolędzie przyszedł, to wszędzie nos wściubiał, wypytywał: „A która żona? A ślub kościelny był?” Mąż nie wytrzymał i się odciął: „A co? Święta inkwizycja wróciła?” I więcej księdza u nas nie było.
Po tym załamaniu, jak już doszłam do siebie, rzuciłam papierosy, kawy też nie piję. Kiedyś zbierałam takie czasopisma, teraz się mówi: gejowskie. Po tym załamaniu wszystko spaliłam, żeby siostry nie znalazły, bo kto wie - gotowe do wariatkowa mnie oddać. Całe życie żebrałam o odrobinę ciepła, żeby się chociaż przytulić. Mąż często mówił: „Tak cię pragnę”, ale jak prosiłam, żeby mnie objął, tak po ludzku, to się opędzał jak od muchy.
Z siostrami to samo, w matkę się wdały. Czasami myślę, że wszystkie jesteśmy przeklęte.
Jakiś czas temu chodziłam do jednego klubu, w Katowicach. Poznałam paru gejów, z jednym się nawet zaprzyjaźniłam. Potem klub zamknęli, straciliśmy ze sobą kontakt. I tyle.
Ja od 15 lat bez seksu żyję, od tego też się może człowiekowi na głowę rzucić.
Czasami myślę, że może jeszcze w moim życiu coś się wydarzy, jakieś uczucie. Choćby na krótko, na tydzień, miesiąc, a potem niech się dzieje, co chce. Tęsknię za tym. Oglądam różne filmy o miłości (na przykład „Aimée i Jaguar” - piękny!), budzą we mnie marzenia. Ale niełatwo kogoś poznać. Internetu już się nie dam rady nauczyć, komputera nie mam, tylko ten stary telewizor. I w ogłoszenia żadne nie wierzę, bo nigdy nie wiadomo, z kim człowiek ma do czynienia, strach zaufać byle komu.
Raz trafiła mi się okazja, z mężatką, ale w końcu nic z tego nie wyszło. Chyba się bałam. Tak zostałam wychowana: tego nie wolno, tamtego nie wolno, strach, poczucie winy. Na nic sobie nie pozwoliłam. A może i szczęścia nie miałam...