Katarzyna Butowtt o uzależnionej siostrze. "Czułam, że mnie to zabija"
"Na każdy jej płacz, każdą awanturę, każdą chwilę, kiedy świat jej się walił, a ona mówiła tylko: "Przyjedź". Jeździłam, słuchałam, tuliłam. Czasem po kryjomu myłam po niej łazienkę, wyrzucałam butelki, których niby miało już nie być" - opowiada Katarzyna Butowtt w przejmującej książce "Oddycham, odkąd moi rodzice umarli", wspominając relację ze zmarłą siostrą.
Poniżej przeczytacie fragment książki "Oddycham, odkąd moi rodzice umarli" Katarzyny Butowtt i Wiktora Słojkowskiego. Książka ukazała się 24 września nakładem Wydawnictwa Luna.
Zacznijmy od początku. Warszawa, lata siedemdziesiąte. Masz piętnaście lat. Wracasz do domu, a pod Domami Towarowymi "Centrum" zaczepia cię Tomek Sikora, wtedy już rozpoznawalny fotograf. Jak do tego doszło? Jak wyglądała ta pamiętna scena? Jaki to mógł być dzień?
Nie mam głowy do dat. Nie wyglądałam jak ktoś, kto miałby kiedykolwiek pojawić się na zdjęciach. Szłam z siostrą i nagle zaczepił nas mężczyzna – elegancki, z aparatem przewieszonym przez ramię. Przedstawił się i zapytał, czy kiedykolwiek myślałam o tym, żeby stanąć przed obiektywem. Powiedział, że mam twarz, która łapie światło, jak z gotowego kadru. Wtedy nie wiedziałam, co to znaczy, ale poczułam coś elektryzującego… Po raz pierwszy ktoś mnie zauważył po coś. Kiedy zaprosił mnie na zdjęcia próbne, Anka od razu zesztywniała. Widziałam, jak zaciska pięści, a z oczu wyziera jej żal.
Kultura WPełni: Anna-Maria Sieklucka o wielkim sukcesie i o tym, czy żałuje filmu "365 dni"
Poszłyście obie, choć Ania nie została zaproszona. Czy wtedy, mając piętnaście lat, czułaś, że musisz ją ze sobą zabrać? Że to nie w porządku iść samej?
Długo nie potrafiłam tego nazwać. Nigdy nie byłyśmy sobie bliskie. Nie przytulałyśmy się, nie chodziłyśmy na lody, nie zwierzałyśmy się sobie z chłopaków. Kiedy jednak działo się coś ważnego, zjawiała się jak cień, nieproszony, ale obecny. We mnie z kolei był chyba jakiś rodzaj litości – taki głęboki, cichy smutek, że ona nigdy nie była tą wybraną, zawsze o krok za mną. Tak, poczułam, że nie mogę iść sama; skoro mam stanąć w świetle, to ona nie może zostać w cieniu. To był chyba mój pierwszy akt zdrady wobec siebie.
Jak wyglądały te zdjęcia próbne?
Tomek Sikora, nastoletnia Kasia i nieproszona Anka. Studio miało w sobie coś czarodziejskiego. Światła, scenografie, zapach chemii fotograficznej i kawy. Tomek ustawił mnie przy białej ścianie. Pamiętam, że powiedział: "Nie ruszaj się, oddychaj". Robił zdjęcia w ciszy. Nic nie mówił, tylko pstrykał. Po wszystkim spojrzał na mnie i uśmiechnął się, jakby zobaczył coś, z czym nigdy wcześniej się nie spotkał. Potem poprosił Ankę, żeby stanęła. Zrobił kilka zdjęć i odłożył aparat. "Nie gniewaj się, ale to nie to. Jesteś bardzo fotogeniczna, ale nie w tej estetyce, nie w tej historii". Zbladła, a ja… poczułam coś między wstydem a wyrzutem sumienia; jakby to była moja wina, że nie dostała roli w tym spektaklu.
Potem już się potoczyło – zdjęcia, propozycje, katalogi, pokazy – a ona cały czas była obok, nagminnie, mimo że nikt jej nie zapraszał. Jak to wyglądało z twojej perspektywy?
Zawsze szła ze mną. Nie czekała, czy ją zawołam, a ja przez lata to akceptowałam. Uważałam, że tak trzeba – skoro dostałam więcej, to moim obowiązkiem jest się dzielić, nawet jeśli to były rzeczy, których nie dawało się ot tak przełamać na pół. Nawet jeśli mnie to wypalało. Nie miałam odwagi powiedzieć: "To moje, nie twoje". Utkwił mi w głowie obraz z domów Centrum: mnie zauważonej, jej – rozczarowanej.
Czułaś się zobowiązana wobec Ani, chociaż – jak sama mówisz – nigdy nie byłyście sobie bliskie. Jak sądzisz, skąd to się brało – miłość, strach, poczucie winy?
Myślę, że wszystkiego w tym było po trochu, decydujący był jednak lęk przed samotnością. Gdybym powiedziała "nie", zostałabym sama. Kiedy ktoś towarzyszy ci aż tak długo, to nawet jeśli tylko idzie obok, nawet jeśli cię drażni, to jego brak ogłusza. Bałam się ciszy po niej. Zarazem kochałam ją po swojemu – może nie czułą, może nie bliską, ale miłością surową, siostrzaną. Taką, której nie widać, ale która nie znika, nawet jeśli w środku coś pęknie.
I tak całe życie: najpierw ty, potem krok za tobą – ona. W końcu również została modelką; zrobiła karierę, choć innego rodzaju. Jak się z tym czułaś – ulga czy raczej zazdrość?
Ulga i… pustka. Kiedy zaczęła robić swoje, przestała mnie potrzebować, a ja chyba uzależniłam się od bycia dla niej punktem odniesienia. To, o czym przyzwyczaiłam się myśleć jako o ciężarze, nagle okazało się rusztowaniem – kiedy zniknęło, przez chwilę nie wiedziałam, kim bez niego jestem.
Z opowieści, które snujesz, wyłania się obraz relacji bardzo nierównoważnej. Ty ją zapraszasz, ona wchodzi jak do siebie. Ty ustępujesz, ona uzurpuje. Czy kiedykolwiek w dorosłości powiedziałaś: "dość"? Czy przyszedł moment, kiedy postawiłaś granicę?
Nie, i o to chyba mam największy żal wobec tamtej siebie. Byłam grzeczną dziewczynką, z wiekiem zmieniłam kostiumy – z mundurka na Chanel, ale zasady mi zostały: nie odmawia się, nie sprawia kłopotów, nie naraża innych na upokorzenie. Odtrącenie jej – słowa: "To jest moje, nie masz do tego prawa" – oznaczałoby koniec iluzji, że jesteśmy siostrami, a ja bardzo długo żyłam tym złudzeniem. Zdawałam sobie sprawę z tego, że mnie nie kocha, ale paradoksalnie i tak potrzebowałam jej obecności. Nawet jeśli miała być chłodna, zazdrosna, opryskliwa – to była moja rodzina. Czasem człowiek woli mieć trudną relację niż żadnej, a ona doskonale wiedziała, że może mnie tym szantażować – właśnie tą moją potrzebą, by nie zostać samą.
(...)
Wspominałaś, że długo nie potrafiłaś się odciąć, postawić granicy. Ale przecież potem przyszły lata naprawdę trudne. Kiedy Anka zachorowała i już nie była tylko zazdrosną siostrą, ale też osobą pogrążającą się w uzależnieniu, ty mimo wszystko wciąż byłaś obok. Dlaczego?
Bo… to była moja siostra. Tak sobie tłumaczyłam. Wtedy już nawet nie chodziło o to, że jesteśmy blisko. Nie byłyśmy, od lat. Nie rozumiałyśmy się, nie wspierałyśmy, nie miałyśmy wspólnych rytuałów, wspomnień, nie podzielałyśmy nawet poczucia humoru. Kiedy jednak przyszła choroba, kiedy pojawił się alkohol – taki codzienny, duszny, pełen wstydu – to stanęłam przy niej jak tamta dziewczynka z domów Centrum: gotowa wszystko znieść, byle tylko nie czuć się winna, że odeszła. Byłam na każde skinienie, na telefon o drugiej w nocy. Na każdy jej płacz, każdą awanturę, każdą chwilę, kiedy świat jej się walił, a ona mówiła tylko: "Przyjedź". Jeździłam, słuchałam, tuliłam. Czasem po kryjomu myłam po niej łazienkę, wyrzucałam butelki, których niby miało już nie być. A potem wracałam i… zaciskałam zęby, pięści. Powtarzałam sobie, że tak trzeba. Bo to siostra, rodzina.
A w środku? Co czułaś naprawdę?
Że mnie to zabija, wypala; oddaję wszystko, a nie dostaję nawet wdzięczności, zwykłego "dziękuję". Najgorsze było to, że nie potrafiłam przestać. Wiedziałam, że ona się wyniszcza, i robiłam to samo w inny sposób. Niby nie piłam, ale żyłam jak ktoś, kto codziennie ma kaca po cudzym życiu. Nie dawałam sobie prawa odpocząć, powiedzieć: "Mam dość", bo przecież… to była rodzina, a tej się nie zostawia, prawda? Tyle że nikt nam nie mówi, że czasem ta "rodzina" to tylko więzy krwi, to zaś wcale nie musi oznaczać czułości, bezpieczeństwa, dobra. To może być pusty dźwięk, od którego mamy prawo się uwolnić.
Czyli już wtedy wiedziałaś, że nie jesteście sobie bliskie? Że to, co cię przy niej trzyma, to nie miłość, tylko… lojalność, strach, wstyd?
To, że nie miałyśmy ze sobą nic wspólnego, kompletnie nic, było bardzo wyraźne. Inne światy, inne emocje, języki. Trzymałam się tej relacji z poczucia obowiązku, jak gdyby bycie siostrą znaczyło poświęcanie się aż do ostatniego tchu. Nawet kiedy nie chciała mojej pomocy – a bywało, że mnie odtrącała, wyzywała, kpiła – ja i tak wracałam. Nie potrafiłam inaczej. W głowie miałam tylko: "To moja rodzina, więc muszę być blisko". Dziś już wiem, że to nieprawda: bliskość bez wzajemności, bez szacunku, bez autentyzmu to tylko iluzja, która kosztuje człowieka zdrowie.
Kiedy przyszedł ten moment, że naprawdę to zrozumiałaś i powiedziałaś sobie: "Dość, już nie jestem odpowiedzialna za jej życie i nie będę dźwigać tego sama"?
To nie był jeden moment, raczej pajęczynka drobnych pęknięć. Telefony, po których płakałam przez godzinę. Spotkania, po których miałam ochotę zniknąć z życia. Obietnice, że to już ostatni raz, a potem znowu wszystko od początku. W końcu przyszła myśl – cicha, ale nie do zignorowania – że jeśli dalej będę próbowała ją ratować, to sama się utopię. Przestałam zawsze odbierać i być na każde zawołanie. Nie dlatego, że przestałam ją kochać, tylko dlatego, że musiałam wreszcie pokochać siebie.
Kiedy ostatni raz widziałaś Ankę? Nie chodzi tylko o fizyczną obecność, ale o ostatni moment, kiedy zobaczyłaś ją jako część twojego świata, nawet jeśli pełną napięcia i ran.
To nie był żaden wzniosły moment. Nie było pożegnania ani nawet rozmowy. Zwykły dzień, zwykły sklep, zakupy – i ona, która już nie była "moją siostrą" tylko obcą kobietą w znajomej skórze. Pamiętam to bardzo wyraźnie. Supermarket niedaleko mojego domu, jedno z tych miejsc, gdzie człowiek wpada po rzeczy, o których zapomniał, a nie po odpowiedzi na życiowe pytania. Było szaro, zimno. Miałam na sobie płaszcz, który później długo leżał w szafie, bo pachniał tym dniem. Zobaczyłam ją przy kasie samoobsługowej. Nie radziła sobie z płatnością, coś nie działało – ekran nie reagował, terminal wyświetlał jakiś komunikat, a Anka… Anka zaczęła mówić do tej maszyny. Najpierw pod nosem, po chwili coraz głośniej, nerwowo, z wściekłością. To był ten pozbawiony histerii rodzaj złości, który bierze się z wyczerpania. Jakby całe jej życie – samotność, wstyd, poczucie klęski – zbiegło się w tej pieprzonej kasie, która nie chciała przyjąć od niej płatności.
Stałam schowana kawałek dalej; marzłam na kość, ale nie podeszłam, nie odezwałam się. Wiedziałam już wtedy, że nic z tego nie będzie – nie ma już "nas". Tylko przypadkiem znalazłyśmy się w tej samej przestrzeni. Dwie kobiety z tego samego domu, ale z dwóch kompletnie różnych wszechświatów. I to – ta scena – to jeden z ostatnich widoków żywej Anki, jaki pamiętam. Nie zdjęcie, nie wspólne święta czy gest czułości, tylko ona i maszyna, która ją ignorowała. Symboliczne, prawda? Przez lata próbowałam do niej przemówić, a ona jeśli słuchała, to tylko po to, żeby zyskać przewagę. Wtedy, w tym sklepie, poczułam coś, co zabolało jak dźgnięcie w brzuch – my nigdy nie byłyśmy sobie naprawdę bliskie, co najwyżej chciałyśmy, żeby tak było.
A potem przyszła wiadomość, że zmarła. Możesz powiedzieć, co wtedy czułaś? Czy to była żałoba, czy coś innego?
To był kac, prawdziwy kac emocjonalny. Najpierw przyszło uderzenie – jakby ktoś w środku głowy roztrzaskał mi kieliszek. Ból. Nie teatralny, z rozdzieraniem szat, tylko cichy, palący, jakby serce bezgłośnie pękło. Mimo wszystko to była moja siostra. Moja jedyna. Lustro, w którym przez całe życie próbowałam dojrzeć swoje odbicie. Wraz z nie zniknął też cień, który był częścią mnie. Potem przyszło jednak coś w rodzaju ulgi. Cisza, spokój. Nikt nie wydzwania o drugiej w nocy. Brak niepokoju, że zaraz znowu będzie telefon, że znowu będzie źle, że znowu trzeba będzie się tłumaczyć, ratować, udawać. To była ta chwila po kacu, kiedy człowiek otwiera oczy i czuje, że może już głębiej odetchnąć – z żołądka zniknął ciężar, ciało nie walczy o przetrwanie. Wiem, jak to brzmi. Jakby jej śmierć mnie wyzwoliła. Ale to nie była radość, nie ulga w sensie: "Nareszcie!". To była raczej świadomość, że coś się domknęło, a ja, choć naznaczona przez te lata, mogę wreszcie wstać i pójść w swoją stronę. Bez niej.
Jak się kręci erotyczne sceny w polskim filmie? Marta Nieradkiewicz o "Trzech miłościach", castingu i intymności na planie. A Piotr Domalewski o "Ministrantach", Kościele i hipokryzji. O tym w specjalnym odcinku Clickbaitu z festiwalu filmowego w Gdyni. Znajdź nas na Spotify, Apple Podcasts, YouTube, w Audiotece czy Open FM. Możesz też posłuchać poniżej: