WAŻNE
TERAZ

"Byłam sześćdziesioną". Wstrząsające, co zrobiła jej klasa

Lotnik

Obraz
Źródło zdjęć: © Inne

ROZDZIAŁ 1: KSIĘŻNICZKA I PIRAT

Conor Broekhart był niezwykłym chłopcem. Stało się to jasne już na wczesnym etapie jego beztroskiego dzieciństwa. Natura zazwyczaj skąpi swych darów i rozdziela je oszczędnie, jednak Conor cieszył się wszelkimi jej względami. Wydawało się, że odziedziczył wszystkie talenty swych przodków: inteligencję, charakter oraz sprawność fizyczną.

Również jego sytuacja była szczęśliwa. Urodził się w zamożnej społeczności, gdzie zasady równości i sprawiedliwości stosowano w praktyce, przynajmniej z pozoru. Dorastał z mocnym przekonaniem, co jest dobre, a co złe, niezmąconym biedą lub przemocą. Dla młodego chłopaka sprawa nie budziła wątpliwości. Dobra była Wielka Saltee, a Mała Saltee była zła.

Teraz łatwo wyłowić pojedyncze wydarzenia z dzieciństwa Conora i powiedzieć: „O, właśnie. Już widać, kim kiedyś będzie. Powinniśmy byli to dostrzec”. Jednak analizowanie faktów z perspektywy czasu to nieprecyzyjna metoda, a prawdę mówiąc, tylko jedno zdarzenie z dzieciństwa Conora spędzonego w pałacu wskazywało na jego potencjał.

Wydarzyło się to, kiedy dziewięcioletni Conor krążył po korytarzach dla służby, wijących się za murami zamkowej kaplicy oraz głównego budynku. Jego towarzyszką w tych wypadach była księżniczka Izabella, rok starsza i bardziej skora do przygód. Byli niemal nierozłączni, zwykle upaprani błotem, krwią i wszelkim paskudztwem, tak że chłopca ledwie można było odróżnić od księżniczki.

Tego właśnie letniego popołudnia znudziło im się szukanie początku nieużywanego komina i postanowili przypuścić atak piratów na apartamenty króla.

– Ty możesz być kapitanem Crowem – powiedział mały Conor, oblizując sadzę wokół ust – a ja będę chłopcem okrętowym, który wbija ci siekierę w głowę.

Izabella była ślicznotką o drobnej buzi i okrągłych, brązowych oczach, jednak w tej chwili przypominała raczej małego pomocnika kominiarza.

– Nie, Conorze. To ty będziesz kapitanem Crowem, a ja porwaną księżniczką.

– Ale tam nie było porwanej księżniczki! – powiedział chłopak stanowczo, zaniepokojony, że Izabella znów chce nagiąć legendę do swojego widzimisię. Ostatnio dodała do zabawy jednorożca i wróżkę, o których w prawdziwej bajce na pewno nie było mowy. – Oczywiście, że była! – odparła Izabella wojowniczo. – Była, bo ja tak mówię, a ja jestem prawdziwą księżniczką, a ty urodziłeś się w balonie.

W ustach Izabelli miała to być obelga, jednak Conor uważał, że balon to najlepsze miejsce, w którym można przyjść na świat.

– Dziękuję – odparł z szerokim uśmiechem.

– Ale to nic dobrego – pisnęła Izabella. – Doktor John mówi, że od wysokości zgniotły ci się płuca.

– Mam płuca lepsze niż ty. O proszę! – To powiedziawszy, Conor zawył ku niebu, aby pokazać, jakie są zdrowe.

– No dobrze – rzekła Izabella. Była pod wrażeniem. – Ale i tak będę porwaną księżniczką. A ty nie zapominaj, że jak mnie zdenerwujesz, to mogę zarządzić twoją egzekucję.

Conor nie zawracał sobie zbytnio głowy egzekucją, ponieważ Izabella rozkazywała go powiesić co najmniej dwanaście razy dziennie i jak dotąd nic takiego nie zrobiono. Bardziej martwił go fakt, że Izabella okazywała się gorszą towarzyszką zabaw, niż przypuszczał. Potrzebował kogoś, kto chciałby się bawić w to, co lubił, czyli głównie w puszczanie papierowych szybowców i zjadanie robaków. Niestety ostatnio Izabella zbaczała w stronę przebieranek i buziaków, a na penetrowanie kominów przystawała tylko pod warunkiem, że Conor zgodzi się udawać z nią parę legendarnych kochanków z celtyckiej mitologii, Diarmuida i Gráinne, uciekających z zamku Fionna.

Conor, rzecz jasna, nie miał zamiaru być legendarnym kochankiem. Legendarni kochankowie rzadko latają i prawie w ogóle nie jedzą robaków.

– No dobrze – jęknął. – Będziesz porwaną księżniczką.

– Świetnie, kapitanie – rzekła słodkim głosem Izabella. – Teraz możesz mnie zaciągnąć do komnaty mojego ojca i zażądać okupu.

– Zaciągnąć? – powtórzył Conor z nadzieją.

– Na niby, a nie naprawdę, inaczej każę cię powiesić.

Conor pomyślał sobie – z ogromną błyskotliwością jak na dziewięciolatka – że gdyby wieszano go na każde polecenie Izabelli, szyję miałby już dłuższą niż żyrafa z Serengeti.

– No dobrze, to na niby. Mogę zabić każdego, kogo spotkam?

– Absolutnie każdego. Tylko nie papę, bo najpierw muszę zobaczyć, jak się zmartwi. Absolutnie każdego!

To już coś, pomyślał Conor, machając drewnianym mieczem, który przecinał powietrze jak skrzydło mewy.

Zupełnie jak skrzydło mewy.

Ruszyli przez barbakan. Ona robiła „ooo”, a on robił „grr”. Ściągali czułe, choć jednocześnie czujne spojrzenia mijanych ludzi. Jedyne dzieci mieszkające w pałacu cieszyły się powszechną sympatią. Nie były rozpieszczone, a kiedy w pobliżu przebywali rodzice, wykazywały się nawet niezgorszymi manierami, lecz jednocześnie miały lepkie palce i podczas codziennych eskapad podkradały, co tylko im przyszło do głowy.

Ostatnio pewnemu włoskiemu rzemieślnikowi, zajętemu pozłacaniem aniołka, zniknął pędzel oraz tacka ze złotymi listkami. Złoto znaleziono potem na skrzydłach martwej od tygodnia mewy, którą „ktoś” próbował puścić z Muru jak latawiec.

Izabella i Conor przeszli przez most i dotarli do donżonu, gdzie mieściła się rezydencja króla, gabinet oraz sale audiencyjne. Zwykle w tym miejscu para natrafiłaby na dobroduszny opór ze strony strażnika. Jednak przed chwilą sam król wychylił się przez okno, rozkazując mu wskoczyć na statek do Wexfordu i postawić w jego imieniu dziesięć szylingów na upatrzonego konia w plażowej gonitwie w Curracloe. W pałacu co prawda zainstalowano telefon, ale jeszcze nie pociągnięto linii na główny ląd, a bukmacherzy odmawiali przyjmowania zakładów za pośrednictwem komunikatów chorągiewkami.

Tylko przez dwie minuty, ku uciesze księżniczki i pirata, donżon pozostawał niestrzeżony. Wmaszerowali do środka, jakby to był ich zamek.

– Oczywiście tak naprawdę to jest mój zamek – przyznała Izabella, która nigdy nie przegapiała okazji, by przypomnieć Conorowi o swej wyjątkowej pozycji.

– Grr – odparł Conor z przekonaniem.

Kręte schody mijały kolejno trzy piętra, wszystkie pełne sprzątaczek, prawników, naukowców i urzędników, jednak dzięki połączeniu dziecięcego sprytu oraz zwykłego szczęścia Izabelli i Conorowi udało się przejść przez dolne piętra aż do królewskiego wejścia: imponujących podwójnych dębowych drzwi. Na każdym skrzydle widniała połowa flagi Wysp Saltee oraz państwowego motta. Vallo Parietis, głosił napis. „Brońcie Muru”. Flagę zdobił przecięty w pionie herb, z jednej strony złoty, z drugiej karmazynowy, z białą wieżą pośrodku.

Drzwi były lekko uchylone.

– Otwarte – powiedział Conor.

– Otwarte, porwana księżniczko – upomniała go Izabella.

– Przepraszam, porwana księżniczko. Zobaczmy, jaki skarb czeka w środku.

– Conorze, ja nie powinnam.

– Piracki kapitanie Crow – poprawił Conor, przemykając przez szparę w drzwiach.

Apartament Mikołaja jak zwykle zarzucony był pozostałościami kilkunastu różnych eksperymentów. Na dywaniku przed kominkiem leżało zmasakrowane dynamo. Z jego wnętrza zwisały włókna miedzianych przewodów.

– To morski stwór, a to jego bebechy – stwierdził Connor z rozkoszą.

– Och, ty wstrętny piracie! – zakrzyknęła Izabella.

– Skoro jestem wstrętnym piratem, to przestań się uśmiechać. Więźniowie piratów powinni łkać i jęczeć.

W samym kominku stały słoje z rtęcią i eksperymentalnymi paliwami. Mikołaj nie pozwolił służącym przenieść ich na dół. Za duże ryzyko wybuchu. A tutaj ogień poszedłby kominem w górę.

Conor wskazał na słoje.

– Trucizna w butlach. Wyciśnięta ze smoczego zadka. Wystarczy powąchać i po tobie.

Brzmiało to bardzo wiarygodnie, więc Izabella nie była pewna, czy wierzyć, czy nie.

Na szezlongu stały wiadra z nawozem. Niektóre lekko parowały.

– Też ze smoczego zadka – oznajmił Conor z mądrą miną.

Księżniczka spróbowała krzyknąć z zamkniętymi ustami, więc krzyk wystrzelił jej przez nos.

– To nawóz – powiedział chłopak, litując się nad towarzyszką. – Żeby na wyspie rosły rośliny.

Izabella spojrzała na niego spode łba.

– Zostaniesz powieszony o zachodzie słońca. Słowo księżniczki.

Dla dwójki niepilnowanych dzieci apartament był ogromnym skarbcem cudownie intrygujących rzeczy. W rogu stał wielki, wypchany czarny niedźwiedź owinięty w gwiaździsty sztandar. W drewnianej skrzynce, z jednej strony zamkniętej zaślepką, błyszczały pryzmaty i soczewki. Książki stare i nowe piętrzyły się niczym kolumny zrujnowanej świątyni.

Conor krążył pośród tych kolumn wiedzy i z trudem powstrzymywał się przed dotykaniem wszystkiego, podświadomie czując, że nie powinno się zakłócać cudzych marzeń. Nagle zamarł. Było coś, co powinien zrobić. Okazja może się już nie powtórzyć.

– Muszę zdobyć flagę – wyszeptał. – Tak właśnie postąpiłby piracki kapitan. Dostanę się na dach, zdobędę flagę i przyjmę tryumfalną pozę.

– Przyjmiesz kozę?

– Pozę.

Izabella wzięła się pod boki.

– Mówi się: „koooozęęęę”, idioto.

– Ty masz być księżniczką. Obrażanie poddanych jest mało księżniczkowate.

Izabella była niewzruszona.

– Księżniczki robią wszystko, na co mają ochotę. Tak czy inaczej, na naszym dachu nie ma żadnej kozy.

Conor nie tracił czasu na dyskusje. Nie da się wygrać sporu z kimś, kto może kazać cię powiesić. Pobiegł do drzwi prowadzących na dach, wymachując mieczem w kierunku wyimaginowanych przeciwników. One również stały otworem. Co za niezwykłe szczęście. Do tej pory, kiedy Conor wraz z Izabellą ze sto razy napadali na króla Mikołaja, wszystkie drzwi w pałacu były zamknięte, a rodzice bardzo poważnie ostrzegali ich, żeby nigdy sami nie wychodzili na dach. To strasznie wysoko.

Conor zaczął się zastanawiać.

Rodzice? Czy flaga?

Rodzice? Czy flaga?

– Co z ciebie za pirat! – fuknęła Izabella. – Stoisz w miejscu i drapiesz się drewnianym mieczykiem.

A zatem flaga.

– Grr! Idę po flagę, porwana księżniczko. – A następnie już swoim głosem: – Izabello, niczego nie dotykaj. Zwłaszcza butelek. Papa mówi, że któregoś dnia król tymi swoimi miksturami wysadzi nas wszystkich w powietrze, więc muszą być groźne.

Szybko wszedł po schodach, w obawie, że zaraz zabraknie mu odwagi. Nie było daleko; kilkanaście schodków i już był na zewnątrz. Z ciasnych schodów w wieży wyszedł na kamienny dach. Z mroku w światło w ciągu pół sekundy. Efekt zapierał dech w piersiach. Lazurowe niebo i chmury były tak blisko, że Conor niemal mógł ich dotknąć.

W takim miejscu się urodziłem, pomyślał.

„Jesteś wyjątkowym dzieckiem – przynajmniej raz dziennie powtarzała matka. – Urodziłeś się w przestworzach i zawsze będzie tam dla ciebie miejsce”.

Conor wierzył, że to prawda. Zawsze czuł się najszczęśliwszy bardzo wysoko, tam gdzie inni bali się wejść.

Wdrapał się na gzyms i mocno chwycił maszt flagi. Świat wirował wokół niego, a pomarańczowe słońce wisiało nad wioską Kilmore Quay jak latarnia morska. W dole lśniło morze, bardziej srebrne niż niebieskie. Niebo wzywało go, jakby naprawdę był ptakiem. Przez moment był oczarowany tym widokiem, a potem kątem oka zobaczył flagę.

Grr, pomyślał. Tamże jest flaga. Duma Wysp Saltee.

Idealnie prostokątna, złoto-szkarłatna, a wieża tak biała, że aż lśni. Flagę usztywniała bambusowa rama, tak aby symbol wysp dumnie widniał nad zamkiem bez względu na pogodę. Conor zdał sobie sprawę z tego, że stoi na szczycie tej samej wieży, którą przedstawia flaga.

W kimś starszym mogłoby to wzbudzić poczucie patriotycznej dumy, ale dziewięciolatek uznał jedynie, że i on powinien zostać umieszczony na fladze.

Domaluję siebie, gdy już ukradnę flagę, postanowił.

Na dachu pojawiła się Izabella. Oślepiona zamrugała oczami.

– Conor, zejdź z gzymsu. Bawimy się w piratów, a nie w ludzi-ptaki.

Conor osłupiał.

– Miałbym zostawić flagę? Nie rozumiesz? Stanę się słynnym piratem, sławniejszym niż sam Barbarossa.

– Conorze, ten mur jest stary.

– Piracki kapitanie Crow, nie zapominaj.

– Mur jest stary, Conorze. Może się zawalić. Pamiętasz te płyty, które w zeszłym roku podczas burzy spadły z katedry?

– A flaga?

– Zapomnij o fladze i o tej kozie też. Jestem głodna, więc złaź, zanim każę cię powiesić. Conor zszedł z muru nadąsany. Miał zamiar postawić się Izabelli, powiedzieć, że jak chce, to może go powiesić, a poza tym jest do niczego jako jeniec piratów. Kto to słyszał, żeby więzień wydawał polecenia. Powinna się nauczyć łkać i jęczeć, jak Pan Bóg przykazał, zamiast sto razy dziennie grozić mu egzekucją.

Właśnie miał zamiar to wszystko powiedzieć, kiedy z dołu dobiegł ich głuchy huk, od którego zadrżały kamienie pod nogami. Z drzwi buchnęła chmura fioletowego dymu, zupełnie jakby ktoś czyścił tubę.

Conor miał pewne podejrzenie graniczące z pewnością.

– Dotykałaś czegoś? – spytał Izabellę.

Wyniosłość jego towarzyszki nie znikła nawet w obliczu zagrożenia.

– Jestem księżniczką tego pałacu, więc mam pełne prawo dotykać, czego tylko chcę.

Wieża znowu zadrżała. Tym razem dym był zielony i towarzyszył mu paskudny odór.

– Czego dotykałaś?

Twarz księżniczki tego pałacu zrobiła się równie zielona jak dym.

– Chyba zdjęłam zaślepkę z drewnianej skrzynki. Tej z ładnymi soczewkami.

– Oj – powiedział Conor. – Z tego mogą być kłopoty.

Pewnego dnia król Mikołaj, rozradowany tym, że chłopiec jest równie spragniony wiedzy jak on sam, wyjaśnił mu działanie skrzynki.

„Soczewki ułożone są w ściśle określonej kolejności – powiedział, pochylając się nisko, tak że w pierwszej soczewce pojawiło się jego gigantyczne oko. – Więc kiedy zdejmę zaślepkę i z jednej strony wpadnie światło, kolejne soczewki tak silnie je skoncentrują, że będzie w stanie zapalić kartkę papieru po drugiej stronie. Za pomocą tej zabawki będzie można rozpalić ogień z daleka. To perfekcyjny zapalnik”.

Conor pomyślał sobie wtedy, że taką skrzynkę można by postawić na oknie, żeby co rano rozpalała za niego ogień. Nie przepadał za tym zajęciem.

A teraz Izabella zdjęła zaślepkę.

– Czy przesuwałaś skrzynkę?

– Nie tym tonem, plebejuszu!

Plebejuszu? Izabella musiała być naprawdę przerażona.

– Izabello?

– Możliwe, że postawiłam ją na stole przy oknie, żeby zobaczyć w szkiełkach różne kolory.

Urządzenie oczywiście chwyciło promienie popołudniowego słońca, wpuszczając skoncentrowane światło do królewskiego laboratorium pełnego nawozu, słojów z paliwem oraz różnych materiałów wybuchowych. I oczywiście promienie padły na coś łatwopalnego.

– Musimy uciekać – powiedział Conor, natychmiast zapominając o kapitanie Crow.

Moc materiałów wybuchowych nie była mu obca. Ojciec odpowiadał za obronę Muru. Pewnego razu zabrał ze sobą Conora, gdy zasypywali jaskinię przemytników. Był to dla chłopca prezent urodzinowy, lecz przy okazji nauczył się trzymać z dala od wszystkiego, co robi „bum”. Ściany jaskini zapadły się jak budowla z klocków przewrócona przez małe dziecko.

Wieża znowu zadrżała, kilka kamiennych bloków zagrzechotało, po czym runęło do apartamentu poniżej. Przez otwory wzbijały się błękitne i pomarańczowe płomienie. Dzieci przeraził trzask tłuczonego szkła i zgrzyt zgniatanego metalu.

– W górę, na mur! – zarządził Conor. – Podłoga się zapada.

Przynajmniej raz Izabella nie dyskutowała. Chwyciła wyciągniętą rękę chłopca i podążyła za nim na krawędź gzymsu.

– Podłoga ma trzydzieści centymetrów grubości – wyjaśnił, przekrzykując huk płomieni. – A gzyms sto dwadzieścia. Nie pęknie.

W dole huczała kanonada wybuchów. Każdemu towarzyszyła odmienna woń oraz dym innego koloru. Opary musiały być trujące. Conor przypuszczał, że jego twarz jest równie zielona co Izabelli.

Nie ma znaczenia, czy gzyms wytrzyma, zrozumiał. Dużo wcześniej dopadną nas płomienie.

Izabella i Conor mieli wrażenie, że cały świat się chwieje? Z klatki schodowej buchał ogień i dym, jakby na dole czaił się smok. Odłamki wieży spadały na dziedziniec, skąd dochodziły okrzyki ludzi.

Muszę nas stąd wydostać, myślał Conor. Nikt inny nas nie uratuje, nawet ojciec.

Po schodach zejść się nie dało, nie przez szalejące płomienie. Istniał tylko jeden sposób, by dostać się na dół: polecieć.

Kiedy córka wysadziła mu w powietrze apartament, król Mikołaj przebywał właśnie w wygódce na końcu korytarza. Podziwiał nowy spłukiwany sedes firmy Royal Doulton, który niedawno kazał zamontować w prywatnej toalecie. Rozważał instalację podobnych w całym pałacu, ale mówiono, że na horyzoncie jest już nowy sedes ze spłuczką, a szkoda byłoby pozostać krok w tyle za postępem technologicznym.

„Musimy cenić postęp – mawiał – i stać w pierwszej linii, inaczej Wyspy zostaną zatopione przez nowoczesność.

Gdy wieżą wstrząsnął pierwszy wybuch, Mikołaj pomyślał przez moment, że za hałas odpowiedzialna jest jego własna hydraulika, jednak szybko zrozumiał, że nawet cała butelka piwa domowej roboty, które zeszłego wieczora popijał z Declanem, nie mogłaby wywołać podobnego efektu.

A zatem ktoś ich atakował? Mało prawdopodobne, chyba że jakiś okręt zdołał niezauważony zbliżyć się do brzegów wyspy w bezchmurne, letnie popołudnie.

Nagle uderzyła go pewna myśl.

Czy to możliwe, żeby zostawił skrzynkę z soczewkami bez zaślepki? Gdyby do pomieszczenia dostała się choćby iskra...

Król Mikołaj zakończył królewską czynność, na którą udawał się piechotą, i gwałtownie otworzył drzwi, po czym szybko je zamknął, kiedy chmura gryzącego dymu wtargnęła do łazienki i zaczęła drapać go w płuca. Apartament był zniszczony, bez wątpienia. Na szczęście w królewskich pokojach ani powyżej nikogo nie było, więc inni mieszkańcy wieży powinni bez trudu uciec.

Ale nie król. Król Mikołaj Głupi uwięziony przez własne eksperymenty.

W łazience oczywiście znajdowało się okno. Mikołaj gorąco wierzył w walory prawidłowej wentylacji. Poza tym był entuzjastą medytacji, ale teraz nie miał na nią czasu. Wepchnął ręcznik pod drzwi, żeby przeciąg nie wsysał płomieni do środka, po czym otworzył okno na oścież. Wieżą wstrząsnęła kolejna eksplozja, przed otworem okiennym przeleciały odłamki szkła i cegieł. Mikołaj wystawił głowę na zewnątrz i zerknął w bok – w porę, by zobaczyć, jak z jego salonu bucha wielobarwny dym.

No to po słojach z paliwem.

W dole, na dziedzińcu panował chaos. Trzeba przyznać, że oddział straży ogniowej zdążył już postawić beczkowóz u podstawy wieży. Strażacy pompowali wodę. Jeśli czegoś na Wyspach Saltee było pod dostatkiem, to z pewnością właśnie wody. Każdego innego dnia morska mgiełka ugasiłaby ogień, lecz dziś, pomimo silnej bryzy, morze było płaskie jak balia.

U podstawy wieży stał jakiś dziarski mężczyzna w mundurze francuskiego lotnika i kapeluszu z piórkiem. U jego stóp leżała spora, skórzana walizka. Zdawał się dość rozbawiony widokiem eksplodującej wieży.

Mikołaj natychmiast go rozpoznał i zawołał:

– Victor Vigny! Przyjechałeś?

Mężczyzna się rozpromienił. Na opalonej twarzy błysnęły zaskakująco białe zęby.

– Przyjechałem! – wykrzyknął z francuskim akcentem, którego można by się spodziewać po kimś w takim stroju. – I dobrze zrobiłem. Wygląda na to, Nick, że ciągle nie nauczyłeś się dbać o bezpieczeństwo w laboratorium.

Kolejny wybuch. Niebieski dym oraz wstrząs, od którego wieża zadrżała w posadach. Król na chwilę zniknął we wnętrzu, a po chwili znów pojawił się w oknie.

– Dobrze, Victorze. Dość żartów. Pora mnie stąd wydostać. Przewiozłeś przez Atlantyk trochę tego słynnego geniuszu Vigny’ego?

Victor Vigny mruknął pod nosem, a następnie rozejrzał się po dziedzińcu. Do beczkowozu przymocowane były drabina oraz sznur. Jedno i drugie za krótkie, by dosięgnąć okna króla.

– Kto to wymyślił? – mruknął Vigny, zarzucając sobie zwiniętą linę na ramię. – Wysokie wieże, krótkie drabiny. Najwyraźniej idioci są wszędzie.

– Co pan robi? – spytał jeden ze strażaków. – Kto panu pozwolił to wziąć?

Vigny pokazał kciukiem wzwyż.

– On.

Strażak zmarszczył brwi.

– Pan Bóg?

Francuz się skrzywił. Idioci są wszędzie.

– Trochę niżej, mon ami.

Tamten spojrzał wzwyż i dostrzegł w oknie króla.

– Róbcie, co mówi! – ryknął Mikołaj. – Ten człowiek już kiedyś uratował mi życie i wierzę, że zrobi to ponownie.

– Tak jest, Wasza Wysokość. Jestem do waszych... do jego usług.

Victor wskazał drabinę.

– Niech pan to oprze o mur. Pod oknem.

– Nie dosięgnie – orzekł strażak, który bardzo pragnął powiedzieć coś inteligentnego.

– Proszę to zrobić, monsieur. Waszemu królowi robi się gorąco.

Strażak wziął towarzysza i razem postawili drabinę. Victor Vigny wspiął się po niej do połowy, jeszcze zanim dotknęła muru.

Wibracje przenosiły się na szczeble drabiny. Victor wiedział, że wkrótce szczyt wieży wystrzeli jak zator z zatkanej armaty. Po apartamencie króla i wszystkim, co znajdowało się powyżej, wkrótce miało zostać tylko wspomnienie.

Szybko wspiął się na szczyt drabiny. Przełożył nogi przez szczeble, po czym zsunął z ramienia linę.

– Zwinny, no nie? – skomentował strażak, zwracając się do towarzysza. – Ale jak inteligentnie zauważyłem, drabina nie sięgnie.

Z góry leciał deszcz gruzów. Bryłki, odłamki i całe bloki granitu. Trzej mężczyźni nie mogli ich uniknąć. Skulili ramiona i przyjmowali ciosy z stęknięciami.

– Odchylcie drabinę! – zawołał z góry Victor.

Pot ciekł mu po twarzy. Zerwał z głowy kapelusz z piórkiem, który właśnie zaczął się tlić, odsłaniając nastroszoną czuprynę, której zawdzięczał przezwisko La Brosse, czyli Szczotka.

– Mikołaju, jesteś mi winien kapelusz!– krzyknął. – Przywiozłem go z Nowego Orleanu. Strażacy szarpnęli ciężar drabiny i Francuza, odciągając ją na metr od muru. Victor Vigny wziął do ręki kilka zwojów liny i cisnął w górę. Dobrze oszacował długość: koniec wylądował prosto w dłoni króla Mikołaja.

– Przywiąż ją do czegoś mocnego, tylko szybko.

Victor zawiązał swój koniec na górnym szczeblu, po czym zsunął się w dół, jak najszybciej się dało, nie zdzierając sobie skóry z dłoni.

– Drabina nie sięga – zwrócił uwagę strażak, podczas gdy Victor wetknął ręce do najbliższego wiadra z wodą.

– Wiem o tym, monsieur. Ale drabina sięga liny, a lina sięga króla.

– Ach – rzekł strażak.

– A teraz proszę się cofnąć. Jak znam waszego króla, to w wieży jest więcej materiałów wybuchowych niż w armacie tej samej wielkości. Istnieje szansa, że zestrzelimy księżyc.

Tymczasem brygada ogniowa dała za wygraną. Nie była w stanie zapewnić wystarczającego ciśnienia, by sięgnąć płomieni, a nawet gdyby się to udało, ogień był różnokolorowy i woda może by go tylko rozsierdziła.

Strażacy stanęli zatem w bezpiecznej odległości od plującego kamieniami zamku i postanowili zobaczyć, czy ostatni męski potomek rodu Trudeau zdoła uniknąć śmierci w płomieniach lub na skutek upadku z wysokości.

Wybrane dla Ciebie
Spektakl "Cnoty niewieście albo dziwki w majonezie" w Teatrze Stu w Krakowie: Wyprasowana Polska i niewyżyta "inteligencja" [RECENZJA]
Spektakl "Cnoty niewieście albo dziwki w majonezie" w Teatrze Stu w Krakowie: Wyprasowana Polska i niewyżyta "inteligencja" [RECENZJA]
Warszawa stolicą kina. Rusza 41. Warszawski Festiwal Filmowy
Warszawa stolicą kina. Rusza 41. Warszawski Festiwal Filmowy
Polacy nadal w grze! Wiemy, kto awansował do III etapu Konkursu Chopinowskiego
Polacy nadal w grze! Wiemy, kto awansował do III etapu Konkursu Chopinowskiego
Michał Sikorski dołączył do akcji "Ostatni dzwonek". Mówi, czego żałuje do dziś
Michał Sikorski dołączył do akcji "Ostatni dzwonek". Mówi, czego żałuje do dziś
Zmiany w T.Love. Hirek Wrona: to może być dla nich artystycznie ożywcze
Zmiany w T.Love. Hirek Wrona: to może być dla nich artystycznie ożywcze
Intymna opowieść o życiu. Mariusz Walter opowiada, jak poznał przyszłą żonę
Intymna opowieść o życiu. Mariusz Walter opowiada, jak poznał przyszłą żonę
Halestorm w Polsce już 30 października w COS Torwar
Halestorm w Polsce już 30 października w COS Torwar
Nie żyje Barbara Szczepuła. Kronikarka i reportażystka miała 79 lat
Nie żyje Barbara Szczepuła. Kronikarka i reportażystka miała 79 lat
T.Love rozstaje się z Janem Benedekiem. Muniek Staszczyk: To trudne małżeństwo, które się rozpadło. Znów
T.Love rozstaje się z Janem Benedekiem. Muniek Staszczyk: To trudne małżeństwo, które się rozpadło. Znów
Austria zrezygnuje z Eurowizji? Stawia konkretny warunek
Austria zrezygnuje z Eurowizji? Stawia konkretny warunek
Znamy laureata Literackiej Nagrody Nobla
Znamy laureata Literackiej Nagrody Nobla
Konkurs Chopinowski łączy miliony Polaków.  "Wchodzi we wszystkie strefy życia kulturalnego"
Konkurs Chopinowski łączy miliony Polaków. "Wchodzi we wszystkie strefy życia kulturalnego"