Mariusz Walter nigdy nie mówił o chorobie. Prawda wyszła na jaw po jego śmierci
Mariusz Walter przed śmiercią spisywał swoje wspomnienia, które ujrzały światło dzienne dopiero trzy lata po jego odejściu. Współzałożyciel TVN-u w pamiętnikach zdradził, że kiedyś zachorował na raka, o czym wcześniej nie mówił publicznie. – Kiedy profesor wybudził mnie po sześciu godzinach operacji, jak przez mgłę widziałem, że pokazuje mi palcami liczbę 21 – czytamy w książce pt. "Miłość i telewizja" (Wyd. Marginesy).
Mariusz Walter przez wiele lat współpracował z przedsiębiorcą Janem Wejchertem, który zmarł w 2009 roku, a wcześniej długo chorował na białaczkę. Współtwórca TVN-u w swojej pośmiertnie wydanej autobiografii opisał moment, w którym dowiedział się o chorobie przyjaciela. Przy okazji ujawnił czytelnikom, że sam na początku lat 90. chorował na raka, ale dzięki operacji wyzdrowiał.
Polskie geny w Hollywood. Nie wszystkie gwiazdy to pielęgnują
Mariusz Walter, Zofia Turowska; "Miłość i telewizja" [FRAGMENT KSIĄŻKI]
(...)
Pewnego listopadowego dnia dzwonię do Jana do szpitala. Nie odbiera. Dzwonię do jego żony Aldony – nie odbiera. Z Jankiem musi być bardzo źle.
Bożena zawsze powtarza, że Janek nigdy nie mówi o chorobie, nie wspomina o niej ani słowem, a na pytanie o zdrowie odpowiada: świetnie, wyniki doskonałe, wszystko w porządku. Jest niezwykle twardy, a przecież choruje na coś, co innych załamuje. Nieliczenie się ze swoją chorobą to jego specjalna metoda leczenia. W jego przypadku bardzo skuteczna.
Kiedy dzwonię do niego z pytaniem, jak się czuje, mówi o przyszłości ITI. Pracuje nawet między etapami operacji, dzieli się nowymi koncepcjami.
Kiedy choroba się zaczęła? Był chyba rok 1993, Lila Wejchert, ówczesna żona Janka, przyszła na Cypryjską do naszego ogródka cztery metry na sześć i tam, wśród wysokich brązowych desek, na których wiły się różne pnącza i zielone leśne rośliny, podlewane przeze mnie z pasją po powrocie z pracy, wybuchnęła płaczem:
– Janek ma zaawansowaną białaczkę.
Przez 10 lat, między pierwszą a drugą próbą zachowania życia, Janek dużo myślał o chorobie. Dbał bardzo o kondycję fizyczną, regularnie się badał. I tym razem jechał do szpitala w dobrym stanie, ale ze złymi przeczuciami. Spotkaliśmy się w restauracji w hotelu Baur au Lac w Zurychu na początku listopada, dwa dni przed szpitalem. Gdzieś zniknął jego ekstremalny optymizm. Bał się. Jak nigdy.
Zawsze to ja snułem dość depresyjne wizje, z czego byśmy żyli, gdyby bankructwo zapukało do drzwi naszej firmy, a mój przyjaciel ze spokojem planował wtedy rozwój ITI. W szwajcarskiej restauracji Jan powiedział wprost:
– Mam złe przeczucie. Tym razem może się nie udać. Nie mogę sobie dać rady z lękiem. Co się stanie, jeśli zostawię dwuletniego synka, żonę, bliskich? – pytał.
Wizja ich świata bez niego przerażała go.
– Nie możesz nam tego zrobić. Musisz przeżyć tę operację. Nie tak przecież się umawialiśmy – z całym przekonaniem dodaję mu otuchy.
Na szczęście Jan żegna się jak zwykle: przypomina, punkt po punkcie, co jest do zrobienia w firmie, kiedy go nie będzie.
I tak jestem zdruzgotany. Na kilka dni rzucam palenie jako zadatek przyszłej podzięki Temu, co na Górze.
Dzwoni do mnie Aldona Wejchert.
– Mery, za tydzień Janek wychodzi ze szpitala!
Mariusz Walter miał raka. Lekarz gwarantował mu siedem lat życia
Przypominam sobie ten szpital w Bernie. Kilka lat wcześniej byłem jego pacjentem. Profesor, który miał mnie operować, przyszedł do mnie dzień przed operacją.
– Panie Walter, muszę panu powiedzieć, jak wielkie ryzyko pan podejmuje. Ma pan niewielką szansę na przeżycie.
Po czym wymienił listę usterek starego samochodu, w tym dwie największe: wiek i nadciśnienie.
– Nie musi pan przechodzić tej operacji. Może pan cieszyć się życiem jeszcze… – tu się zawahał – siedem lat. Daję panu na to gwarancję.
– Potrzebuję co najmniej trzy razy więcej…
– No dobrze, pana decyzja – odrzekł. – Ma pan jakieś środki na sen? Musi się pan wyspać.
Podziękowałem. Nie chciałem przespać tej nocy nieświadomie. Zasnąłem bez trudu zaraz po napisaniu osobnych listów do moich najbliższych.
Kiedy profesor wybudził mnie po sześciu godzinach operacji, jak przez mgłę widziałem, że pokazuje mi palcami liczbę 21. Trzy razy siedem – tyle chciałem. Teraz chcę więcej.
Gdy doszedłem do siebie, profesor diagnozował:
– Za trzy dni będzie pan chodził.
Nie znał mojej woli życia. Pierwszego dnia po zabójstwie mojego raka, okablowany kilkoma torebkami z płynami wzmacniającymi, wyszedłem na spacer do ogrodu. "Znów nam się, kurde, udało", myślałem. "Nawet jak dostajemy pałą w łeb przez los, złych ludzi, nieprzewidziane zdarzenia, nikt nie jest w stanie wyliczyć nas do dziesięciu". Może wymodliły to matki – Janka i moja? A może mieliśmy jakieś świńskie szczęście?
Właśnie wtedy pod klinikę podjechał pięknym audi A5 profesor.
– Panie Walter, skoro tak, to może pan sobie zapalić papierosa – stwierdził na mój widok.
Pewnie, miałem paczkę w szlafroku. Zapaliłem od razu kilka. Dlatego teraz mogę powiedzieć Aldonie:
– Za tydzień? Założę się, że Jan będzie w domu najdalej za trzy dni.
Był za dwa. Trzeciego zadzwonił do Warszawy z propozycją:
– Może byście tak wpadli…
Razem z Kostrzewą wsiadamy do firmowego jeta.
Drzwi otwiera nie ten człowiek, którego znaliśmy. Z twarzą pooraną głębokimi bruzdami, z lekko zapadłymi oczyma, w narciarskiej czapce. Z dłońmi chudymi i bladymi, a nie pełnymi siły jak zwykle.
Mieliśmy zostać na chwilę, a rozmawiamy kilka godzin. Z tego o chorobie trzy minuty. Janek mówi tylko, że uciekł spod kosy, i zamyka sprawę. Resztę czasu zajmują nam nowe projekty.
Gdy spotykamy się miesiąc później, Jan zdejmuje czapkę i demonstruje kiełkujące na łysej czaszce włosy. A pod koniec roku, na spotkaniu Execomu, to jest rady właścicieli, na Maderze, bierze już udział w wielogodzinnych naradach, snuje plany. Jest już między nami.