Może zawierać orzeszki
Zawsze byłam bardzo ostrożna. David powiedział, że jestem jedyną znaną mu osobą, która od początku do końca czyta umowę licencyjną Microsoftu, zanim kliknie „Akceptuję”. Za moment miałam jednak dokonać bardzo odważnego czynu w imieniu wszystkich matek na świecie. Od dziesięciu minut kucałam przyczajona za białą furgonetką, czekając na odpowiedni moment, żeby wypchnąć na jezdnię małego chłopczyka wprost pod pędzący samochód. Ktoś to musiał zrobić. Trzeba im wreszcie dać nauczkę! Oczywiście nie było to prawdziwe dziecko – nie jestem aż taką wariatką. To kukła umocowana na długim kiju. Mieszkaliśmy przy długiej, prostej ulicy w południowym Londynie i młodzi mężczyźni, ogłuszeni dudniącymi basami muzyki słuchanej w samochodach, regularnie pruli tędy z prędkością czterystu kilometrów na godzinę. Przynajmniej wydawało mi się, że to młodzi mężczyźni, choć trudno było coś dojrzeć przez przyciemnione szyby. Być może wtedy, gdy wrzeszczałam: „Wolniej!”, jakaś zakonnica w podeszłym wieku wystawiała przez okno środkowy
palec.
Wyobrażałam sobie, że rozciągam na całą szerokość jezdni długą kolczatkę albo że każę Davidowi przebrać się za policjanta, żeby ich zatrzymywał, zabierał kluczyki i pytał, czy muszą jeździć tak szybko tylko z tego powodu, że mają mikroskopijne penisy. Słałam pisma do odpowiednich urzędów, domagając się zainstalowania progów zwalniających, fotoradarów lub innych środków spowal6 niających ruch uliczny, ale nie mogłam już dłużej czekać. Wymyśliłam własne rozwiązanie. Postanowiłam uszyć naturalnej wielkości kukłę udającą dziecko i przymocować ją do kija od szczotki. Kiedy pojawi się mknące BMW, wypchnę ją znienacka spomiędzy zaparkowanych samochodów i kierowca będzie musiał gwałtownie zahamować, a ja wtedy spokojnie wyjdę i powiem: „Widzisz? Widzisz, co się może stać, jak będziesz tak pędził?”. A jemu spadnie kamień z serca, że to nie było żywe dziecko, i pokornie przyrzeknie, że nigdy więcej nie będzie już jeździł tutaj tak szybko.
– Co robisz? – zapytał David, zastawszy mnie w kuchni na wypychaniu starych rajstop Molly zmiętymi gazetami.
– Nic, nic. To ma być, hm... kukła, która będzie udawać dziecko.
– Rozumiem. Nawet nie będę dalej pytał.
– To coś w rodzaju stracha na wróble, tyle że ma straszyć kierowców, którzy za szybko jeżdżą. Jak zauważą dzieciaka wchodzącego na jezdnię, automatycznie przyhamują.
– Co?
– Zamierzam go umieścić między zaparkowanymi autami, tak żeby wystawał na zewnątrz, a wtedy kierowcy, widząc go, będą zwalniać.
Na rajstopy naciągnęłam stare szkolne spodnie Jamiego i przystąpiłam do przymocowywania nóg do wypchanego tułowia. Czułam na sobie przeszywający wzrok męża, nie odwróciłam się jednak.
– I co, chcesz go tak samego zostawić na ulicy? – zabrzmiało to jak wyrzut pod adresem skrajnie nieodpowiedzialnej matki, jakby szmacianemu dziecku groziło porwanie przez szmacianego porywacza.
– Nie, będę w pobliżu – odparłam, pomijając istotny szczegół, że osobiście będę trzymała tę kukłę.
W korpus wsunęłam kręgosłup z bambusowego palika, żeby się bez przerwy nie kiwał na wszystkie strony, tak jak prezenterzy telewizyjnych programów dla dzieci. Nałożyłam mu też szkolną czapkę Jamiego, rękawiczki i buciki, które luźno dyndały na końcach jego cienkich, wiotkich nóżek. Największy kłopot miałam z twarzą. Wśród masek dostępnych w sklepie z zabawnymi gadżetami mogłam wybierać tylko między Myszką Miki, czarownicą, Frankensteinem a Tonym Blairem. Żadna z nich za bardzo nie przypominała wystraszonego dziecka.
O godzinie dziesiątej zajęłam pozycję za furgonetką ekipy remontowej, zaparkowaną tuż przy naszym domu. Przykucnęłam przy przedniej masce i czekałam, aż nadjedzie pierwszy szaleniec. W jednym z okien poruszyła się firanka. Po dziesięciu minutach od tego kucania zaczęło mi się robić słabo. Ludzie jak na złość jechali wyjątkowo ostrożnie, co było raczej wkurzające.
W tym starym mundurku Jamiego kukła wyglądała trochę przerażająco. Przyszło mi do głowy, że gdybym wpadła na ten pomysł kilka lat wcześniej, zabrałabym ją zamiast syna, kiedy szłam z nim pierwszy raz do przedszkola. Wówczas przynajmniej nie bałabym się, że go staranują na placu zabaw. Miałam wtedy ochotę powiedzieć tym wielkim, groźnym czterolatkom: „Przestańcie tak gonić, nie widzicie, że on się boi?”. I powiedziałam, tyle że oni nie za bardzo zwracali na mnie uwagę.
Wreszcie pojawił się samochód. Było to czarne BMW z przyciemnionymi szybami i ostentacyjnie grubą rurą wydechową, pędzące z tak ogłuszającym rykiem, że ledwo było słychać przelatujące na niebie jumbo jety. Kiedy ten bezczelny idiota zaczął się zbliżać w moją stronę, poczułam przypływ adrenaliny. Jak on śmie tak otwarcie nas lekcewa8 żyć? – pomyślałam. Jakim prawem naraża życie moich dzieci? Gdy natężenie samczego ryku silnika nadjeżdżającej maszyny osiągnęło szczyt, wpadłam w szał. Kiedy dwie tony stali zrównały się ze mną, energicznie wypchnęłam kukłę wprost pod koła, żeby zmusić kierowcę do naciśnięcia hamulca. Wiele rzeczy nastąpiło teraz jednocześnie, choć ja postrzegałam każdą z nich oddzielnie, niczym pojedyncze nutki, które układają się w akord. Rozległ się przeraźliwy pisk opon na asfalcie i zaskakująco głośny dźwięk klaksonu, a zaraz potem huk uderzenia metalu o metal, powtórzony dwukrotnie w krótkim odstępie czasu, a towarzyszył mu charakterystyczny brzęk tłuczonego szkła. W jednym z samochodów
włączył się alarm, który przypadkiem zgrał się z rytmem pulsujących uderzeń basu dobiegających nieprzerwanie z wnętrza BMW. I wtedy wybuchnęłam płaczem.
Od długotrwałego kucania odpłynęła mi z nóg cała krew, usiłowałam więc wydzierać się na kierowcę, stojąc na skraju jezdni w czymś w rodzaju półprzysiadu.
Cztery godziny później David odebrał mnie z komisariatu. Na mocy artykułu 1 ustawy o przestępstwach przeciw mieniu (z 1971 roku) zostałam oskarżona o umyślne spowodowanie szkody. Poinformowano mnie, że będę musiała stanąć przed sądem i grozi mi nawet więzienie. Samochód sąsiada nadawał się do kasacji, naprawa innego pochłonęła tysiące funtów – i to za samą blacharkę. A winny wszystkiemu kierowca BMW nawet nie został ukarany za jazdę z nadmierną prędkością, widać więc wyraźnie, jaką mamy sprawiedliwość na świecie. David później żartował, że zeznanie, jakie ten facet złożył na policji, było całkiem zabawną lekturą. Udało mu się zdobyć kopię, która wisi teraz u nas, oprawiona w ramki, w ubikacji na parterze.
Zeznanie Franka Penna, kierowcy samochodu marki BMW w kolorze czarnym, o numerze rejestracyjnym X418 HGH, w sprawie zdarzenia przy Oaken Avenue, Londyn SW4 Dnia 27 marca br. około godziny 10:00 rano jechałem Oaken Avenue w kierunku południowym z prędkością około 50 km/h. Nagle tuż przed maską zauważyłem sterczącą na ponadmetrowej długości kiju kukłę Tony’ego Blaira w szkolnym mundurku. Odruchowo odbiłem w bok, uderzając w zaparkowany samochód, nie udało mi się jednak uniknąć zahaczenia kukły lewym błotnikiem, co pozbawiło szmacianego premiera głowy, która wylądowała na mojej przedniej szybie. Uderzyłem w następny samochód, zatrzymałem się i właśnie wtedy zobaczyłem panią Alice Chaplin, która trzymała bezgłowy korpus na drewnianym kiju. Kucała przy krawężniku i płacząc zaczęła do mnie krzyczeć: Widzisz? Widzisz, co się może stać?! Zdałem sobie sprawę, że poważnie uszkodziłem dwa zaparkowane pojazdy, i natychmiast zadzwoniłem na policję.
Skończyło się na tym, że ukarano mnie grzywną i musieliśmy zapłacić za naprawę BMW i dwóch uszkodzonych samochodów oraz pokryć koszty wynajęcia pojazdów zastępczych. David nigdy nie zdradził mi całej kwoty, chociaż miał taki pomysł, żebym wystawiła jedną z nerek na sprzedaż na stronie eBay. Młody kierowca, który zaraz po wypadku zachowywał się wobec mnie bardzo niegrzecznie i agresywnie, klnąc, krzycząc i wyzywając mnie od „psychicznych”, kupił sobie inny czarny samochód. David chyba mówił, że to był lexus. Nigdy więcej nie pojawił się jednak na naszej ulicy. I założę się, że nie jeździ już tak szybko. Kto wie, może jest gdzieś jakieś dziecko, którego życie zostało uratowane tylko dlatego, że mój metrowego wzrostu Tony Blair poświęcił swoje. Chyba jednak było warto. Jeden z policjantów był przekonany, że mój wyczyn to jakaś polityczno- anarchistyczna manifestacja i ciągle się dopytywał, czy brałam kiedykolwiek udział w demonstracji przeciw kapitalizmowi. Odpowiedziałam, że nie, że głosuję na liberałów, a
moje dzieci uczą się w prywatnej szkole Spencer House. Sprawa w sądzie uczyniła ze mnie w oczach innych rodziców w szkole swego rodzaju bohaterkę, co przyjęłam z dużą wdzięcznością, ponieważ zawsze czułam się wśród nich trochę wyobcowana.
– Nie bałaś się? – zapytała moja przyjaciółka Sarah, kiedy pewnego sobotniego ranka siedzieliśmy w naszym salonie i wszyscy goście podawali sobie z rąk do rąk oprawione w ramki zeznanie.
– Prawdę mówiąc, ani przez chwilę nie pomyślałam o konsekwencjach. A w ogóle to nic takiego, każda normalna matka zrobiłaby to samo... – wzruszyłam ramionami, stawiając na stoliku tacę z kawą i ciastkami.
– Nie, żadna normalna matka by tego nie zrobiła. W tym cała rzecz, jak mi się wydaje – powiedział mój mąż.
– A ja uważam, że należą ci się brawa – oświadczyła Ffion. – Na ulicach zrobiło się teraz tak niebezpiecznie, że strach wypuszczać dziecko za drzwi. A później każą nam się czuć winnymi, że je wszędzie wozimy samochodem...
– A co się stało z kukłą? – dopytywała się Sarah.
– Dostała się do gimnazjum Battersea – zażartował Philip. – I podobno jest najlepsza w klasie.
Philip, mąż Ffiony, nigdy nie był w stanie w pełni uczestniczyć w naszych spotkaniach towarzyskich, ponieważ silna potrzeba zapalenia papierosa z reguły wyganiała go na drugą stronę drzwi tarasowych, skąd od czasu do czasu starał się wtrącać swoje komentarze, w przerwach między jednym sztachnięciem a drugim.
– Kochanie, nie mów w stronę salonu. Wpuszczasz dym – powiedziała Ffion, gdy śmiech już ucichł.
Podawałam filiżanki z kawą w jedną stronę, a zeznanie wędrowało w drugą. Zebrani rodzice usiłowali prowadzić uprzejmą konwersację, jednocześnie całkowicie koncentrując się na tym, co robią ich dzieci. Sarah ostrzegła swoje najmłodsze, żeby uważało na kredki woskowe, a mój synek Alfie bawił się spokojnie klockami Lego. Każde z nas obserwowało własne dziecko w taki sam sposób, w jaki aktor drugoplanowy ogląda film, w którym gra – na ekranie istnieje tylko on i nikt poza nim. David stwierdził, że skoro Alfie tak świetnie radzi sobie z klockami, to może być wskazówka, że w przyszłości zostanie architektem.
– Albo murarzem – rzucił William. Mąż Sarah miał zwyczaj stawać przed regałami i lustrować mój księgozbiór; zawsze się obawiałam, że zauważy brak zagięć na grzbietach klasyki i co ambitniejszych powieści, które stały na półkach wetknięte między babskie czytadła i poradniki psychologiczne. Zobaczyłam, że David wkłada płytę do odtwarzacza.
– Kochanie, tylko nie Piotruś i wilk – jęknęłam.
– Ale Alfie chciał tego posłuchać.
– Chcesz powiedzieć, że nasz czteroletni syn poprosił o Prokofiewa?
– Nie, kiedy robiłaś kawę, zapytałem, czy chce bajkę o wilkach, i się zgodził.
– W każdym razie... – kontynuowała Ffion – póki co pozwalamy Gwilymowi malować i rysować do woli, ale przyjdzie taki moment, że trzeba to będzie jakoś ograniczyć, bo inaczej się okaże, że pchnęliśmy go w stronę szkoły artystycznej zamiast uniwersytetu.
– Skarbie, on ma dopiero cztery latka...
– Zamknij drzwi, wdmuchujesz dym.
– Ciii, proszę wszystkich o ciszę – przerwał David.
– Zaraz zacznie się partia smyczków. Kogo reprezentują smyczki, Alfie?
– Piotrusia! – odpowiedział posłusznie Alfie i wśród zebranych rozległ się szmer podziwu, po czym wrócili do przerwanej rozmowy. Sarah właśnie zgadzała się ze stwierdzeniem, że trudno wyczuć moment, w którym należy zacząć kształtować zabawy dziecka z myślą o konkretnym celu, gdy David znowu przerwał:
– Ciii, teraz flet. Alfie, jaką postać ilustruje flet?
– Ptaszka!
– Wspaniale, Alfie – powiedziała Ffion. – Nigdy nie jest za wcześnie na zapoznawanie ich z muzyką. Kiedy byłam w ciąży z Bronwyn, rozciągnęłam sobie parę słuchawek, żeby obejmowały mój brzuch, i ilekroć szłam się położyć, przykładałam je i puszczałam jej Szostakowicza.
– Och, cudownie. I co, lubi teraz Szostakowicza?
– Hm... Mniej więcej tak samo jak innych klasyków. Miałam zamiar puścić jej po kolei wszystkie piętnaście symfonii, a następnie przejść do koncertów, ale, niestety, urodziła się miesiąc przed terminem.
– Nic dziwnego, na pewno nie mogła się doczekać, kiedy stamtąd wyjdzie – parsknął William. Ffion się zaśmiała, ale nawet nie starała się, żeby to wypadło przekonująco. Od dłuższego czasu usiłowałam we wszystkim dotrzymywać kroku Ffion i Sarah. Zaczęło się wtedy, gdy pewnego dnia zgłosiłam się na ochotnika, żeby przyjść na lekcję czytania do klasy mojej córki. Pamiętam, że byłam trochę oburzona, kiedy posadzili mnie obok cudzego dziecka i gdy ono grzecznie mi czytało, cały czas wyciągałam szyję, żeby dojrzeć, jak w drugim kącie sali radzi sobie Molly. Siedziała przy niej inna ochotniczka. Prawdę mówiąc, tyle matek przyszło tam wtedy, żeby szpiegować nauczycieli, że dla dzieci zostało już niewiele miejsca.
– D...obry. P...p...piesek. Po-wie-dział. Tata. – dukała Molly. – Dobry. Piesek. Powiedziała. M...m...m...
– „Mama”! Molly, kochanie, tam jest napisane „mama” – zawołałam. – Znasz przecież to słowo, prawda?
Towarzysząca jej kobieta trochę się zirytowała, że jej przeszkadzam, ale ja nie mogłam tak bezczynnie się temu przyglądać. Molly znała wyraz „mama”, to było pierwsze słowo, jakie w życiu wypowiedziała, trzeba jej było tylko troszkę podpowiedzieć. Niestety, odkryłam, że nawet wówczas, gdy przebywam z moją córką w szkole, nie przestaję się o nią martwić.