Opowieści galicyjskie
Sierżant z Kościejnym przeszli przez rynek ramię w ramię i pierwszy miał uczucie, że jest pod konwojem, a drugi czuł się jak konwojent. Policjant w drzwiach kościoła puścił ducha przodem. Pod mundurem miał białą koszulę i wyglądał nieco bardziej okazale niż na co dzień. Kościejny za to był nieco mniej widzialny - zupełnie tak, jakby rozcieńczyło go zmęczenie albo jakby się postarzał. Stanęli w małym przedsionku i spojrzeli w głąb świątyni. Babka klęczała w ławce blisko ołtarza. Trzy inne kobiety tkwiły daleko od siebie, nieruchome i osamotnione jak porzucone figury. Drzwi od zakrystii były uchylone, ksiądz pewnie przebierał się, cztery świece już płonęły, chociaż ich płomyki gasiła fala blasku lejąca się z zachodnich okien.
- A muzyka? - zapytał Kościejny.
- Skąd ja ci wezmę muzykę - szepnął Sierżant. - Tu nie ma organów. Może baby zaśpiewają.
- I ludzie. Chcę, żeby byli ludzie.
- Kościejny, przecież nie niedziela, zwykły dzień, a tobie się odpustu zachciewa... - policjant szeptał półgębkiem, sztywny jak pień, wpatrzony dla niepoznaki prosto przed siebie i spocony.
- Chcę porządnej mszy, bo jak nie...
Malutka postać Gawlickiego wynurzyła się z zakrystii. Biała komża nadawała mu wygląd dzieciaka w koszulinie. Z trudem przyklęknął i z jeszcze większym trudem wstał i umieścił wielką księgę na ołtarzu.
- Rany boskie, Kościejny, bądĄże człowiekiem...
Sierżant rozejrzał się niepewnie na boki, spojrzał bezradnie w górę, chciał jeszcze coś powiedzieć, ale Kościejny poszedł w głąb kościoła. - Znikąd pomocy - pomyślał - znikąd. - I wtedy przyszła mu do głowy myśl. Zakręcił się na pięcie, wybiegł na zewnątrz i pognał prosto do knajpy.
A tam była sobota po południu i od dymu nie domykały się drzwi. Rozgarniał rękami gorące firanki, a pod nogi zataczały się mu podchmielone stoliki. Poczuł, jak w oczach kręcą mu się łzy, lecz nim oślepł, zdążył wypatrzyć Lewandowskiego. Podszedł. Lewandowskiemu śmiech spełzł z twarzy tak szybko i gładko jak rękawiczka zsuwa się z dłoni.
- Ty grasz, Lewandowski, nie?
- Władzo, ja nic, ja nie biorę kart do rąk.
- Chodzi mi, że na harmonii...
- Dawno...
- No to wstawaj, idź i zaczekaj przy drzwiach i nie próbuj wiać.
Sala patrzyła i nic nie rozumiała. Sierżant trzymał czapkę w ręku. Przeciskał się przez znieruchomiałą ciżbę i wybierał co przytomniejszych.