Papierowy motyl
Lao Gai Wschodni Wiatr – obóz pracy w prowincji Gansu, Chiny Grudzień 1989
I szli śpiewając: „Komunizm to czerwona latarnia naszych serc”, a dźwięk ich głosów unosił się ponad przenikliwym wiatrem. Ich stopy potykały się o martwą trawę i gołą ziemię. Machali rękami rytmicznie, głowy trzymali uniesione wysoko, i każdy miał wzrok utkwiony w łysinie poprzednika. Śpiewali z gorliwością i zapałem. Dwa słowa, lao gai – praca i reforma – wypisane były białymi literami na ich szarych watowanych kurtkach. Za nimi, firmament miał barwę piasku, a słońce kolor bieli. Ta kraina nie dawała niczego prócz ostrych wiatrów i suchej pożółkłej ziemi. Pod sklepieniem nieba, pokryte śniegiem szczyty gór przypominały niechciane brzemię przeszłości. W tej prowincji kończył się Wielki Mur, przez nią także przebiegał Jedwabny Szlak – obydwa zapomniane już od tysiąca lat. Strażnicy otworzyli wrota, aby przepuścić więźniów. Ponad otwartą bramą widniało pięć czerwonych znaków – Obóz Lao Gai Wschodni Wiatr. – Stać! Skazańcy zatrzymali się. Ich pieśń urwała się gwałtownie. – Naprzód patrz! Świerszcz Yao, wysoki
oficer o ramionach rozłożystych jak wieszak, odczytał listę obecności. Na futrze jego czapki połyskiwała niewielka, mocno wypolerowana czerwona gwiazda. – Dwanaście trzydzieści jeden. – Dao – odpowiedział twierdząco więzień. – Pięćdziesiąt sześć trzydzieści cztery. – Dao. Nagły podmuch zawirował zapylonym powietrzem, jakby ciężarówka rozładowywała towar na placu budowy – i numer 3424 przymknął oczy. Był młodym człowiekiem o wciąż chłopięcym profilu, z twarzą, która nie nabrała jeszcze szorstkości, i z nierozwiniętą w pełni muskulaturą. Strażnik machnął pałką i więzień upadł na ziemię, trysnęła krew, a przystojna twarz straciła swój urok. – Odpowiedz Lin, ty antypartyjna, antyrewolucyjna świnio! – To był wiatr, piach – wybełkotał Lin. Między palcami błyszczała mu krew. Nie spojrzał do góry. Próbował odkryć, skąd pochodzi ból. Kiedy dotknął rozcięcia na policzku, wrzasnął. Teraz strażnik kopnął go w żebra. Lin krzyknął i skręcił się na ziemi. – Cisza! Masz się natychmiast zreformować! – ryknął strażnik. –
Pierwsza rzecz, której się tu nauczycie, to szacunek. Kiedy pytają, odpowiadasz. Jeśli ktoś oprze się Ludowi, Lud go zmiażdży. Słyszycie? – Tak jest! – odpowiedziały zgodnie szeregi skazańców. Obóz Lao Gai Wschodni Wiatr składał się z rozlicznych rzędów baraków. Więźniów, zazwyczaj po dwóch, rozlokowywano w niewielkich celach w każdym z bloków. Budynki miały nisko zawieszone sufity, światło dochodziło spod stożkowatych kloszy. Podłogi baraków wyciosano z kamienia, który pochodził z miejscowych kamieniołomów. Każda z cel zawierała dwa posłania, dwie miski, dwa ręczniki i jedno wiadro pełniące funkcję latryny. Lin zakasłał i poczuł w ustach smak krwi. Miał napuchnięte lewe oko ponad raną. Jego kolega z celi, Żołnierzyk, chciał ją oczyścić, ale Lin chwycił za ręcznik. – Ja to zrobię – powiedział. Rozcięcie wciąż było świeże i Lin sapnął, kiedy go dotknął. Żołnierzyk starał się przykucnąć jak najdalej od wiadra z odchodami. – Chce, żebyś zapłacił za wczorajszy dzień. Nie możesz walczyć ze Świerszczem Yao. Lin
splunął krwią. – Jak długo on tak potrafi? – Aż się poddasz. Po prostu zagryź wargi i nie stawiaj mu się. Wtedy się znudzi i zajmie kimś innym. [...] Przez dwadzieścia lat dziadek przyglądał się, jak Lin dojrzewa. Najpierw podstawówka, walki na pięści, pierwszy rower, pierwsza szkolna nagroda, piłka nożna, łapanie ważek w miejskiej fosie, nocne ślęczenie nad książkami. Teraz schodek był już mocno wytarty i wygięty pośrodku. Opuścił dziadka, żeby udać się na uniwersytet. Lin nigdy nie widział oceanu, ale chciał studiować oceanografię. Podobała mu się myśl o wędrówkach przez bezkres wód. Chciał dowiedzieć się czegoś więcej o morskich zwierzętach, które znał z lektur i telewizyjnych programów przyrodniczych. Kiedy Lin był w szkole średniej, jego sąsiedzi, państwo Chen, kupili telewizor. Zawsze do nich zaglądał, gdy nadawano programy przyrodnicze. Dorastał razem z synem Chenów, którego wszyscy nazywali Grubym, nawet jak już wyrósł na smukłego młodzieńca. – Idź – powiedział dziadek. Siedział na łóżku ze
skrzyżowanymi nogami. Dobry syn wędruje w cztery strony świata. Twój ojciec i matka byliby z ciebie dumni. Nie martw się o mnie. Mam silne kości. Poza tym, są sąsiedzi. Nic mi nie będzie. Lin pisał do dziadka z uniwersytetu. Pisał o morzu, które nareszcie zobaczył, o tym jak połyskuje w świetle brzasku. Powiedział dziadkowi, że nigdy nie widział czegoś równie pięknego. Pamiętał swoje wyznanie: „Dziadku, dźwięk morza jest jak pieśń. Niektórzy ją słyszą. Inni ją czują. Wielu ją pamięta”. To właśnie nad morzem zobaczył ją po raz pierwszy; była jak pieśń, której nie można zapomnieć. Jej jasna skóra, szeroki uśmiech i wielkie piwne oczy wydały mu się równie ponętne jak morze. W dniu, w którym powiedziała mu, że go kocha, był najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Przechadzali się po plaży, a na niebie migotała Wenus, zupełnie jakby chciała przekazać tajną wiadomość spacerującym w dole kochankom. Powietrze miało smak soli, a ich przepełniało pożądanie i miłość. Fale łagodnie uderzały o brzeg. Lin przebudził się.
Po dwunastu godzinach spędzonych w wapienniku bolało go całe ciało. Rana na twarzy sprawiała taki ból, jakby mu cios zadało sto noży, a nie tylko jedna pięść. Jej dotyk gdzieś zniknął. Pod głową miał wilgotne posłanie. Lin zaczął specjalnie rozcierać ranę, żeby ponownie się otworzyła. Zgrzytnął zębami. Nakazał sobie zapamiętać ten ból, tę noc oraz każdy dzień spędzony w lao gai. Zapamiętaj swoich wrogów. Nigdy ich nie zapomnij. [...]
Za dwa tygodnie miał nadejść chiński Nowy Rok, Święto Wiosny, oznaczające zbliżanie się końca zimy. To najważniejsza uroczystość roku, której obchody trwają siedem dni. Na drzwiach każdego domostwa zawieszone były na znak szczęścia czerwone plakaty. Ludzie zamarynowali już mięso i zakupili mocne wino ryżowe Ju. Kalendarze rodzinnych odwiedzin zostały ustalone i przygotowywano się do bankietów. W Pekinie miliony osób tłoczyły się na przyświątynnych jarmarkach, by uzupełnić świąteczne zakupy.
Największy Miaohui zorganizowano w parku Ditan. Hałas był ogłuszający. W zimnym powietrzu rozchodził się odgłos bębnów, brzęk cymbałów i huk trąb. Straganiarze wykrzykiwali nazwy swoich towarów, a klienci nawoływali dzieci, by dotrzymywały im kroku.
Mei, porwana przez tłum, szła obok siostry, która była w coraz bardziej ponurym nastroju.
– Dlaczego musimy tutaj przychodzić co rok? – jęczała Lu. – Wszyscy ci ludzie się przepychają. I gdzie jest mama?
– Mówiła, że chce coś kupić – Mei stanęła na palcach, żeby się rozejrzeć, ale nigdzie nie mogła dostrzec matki. Czerwone latarnie kołysały się pod białym kamiennym łukiem ofiarnego ołtarza, na którym podczas letniego przesilenia cesarz złoży ziemi ofiary. Za ołtarzem było jeszcze więcej straganów i tłumów.
– Sztuczne ognie! Sztuczne ognie na Święto Wiosny!
– Plakaty na szczęście na powitanie wiosny i odpędzanie duchów!
Na końcu alejki pojawili się szczudlarze, tańczący przy akompaniamencie trąbek i bębnów. Kobiety, ubrane w czerwoną satynę, powiewały różowymi wachlarzami. Mężczyźni mieli długie niebieskie szaty i kopulaste czapki, spod których widać było twarze przyozdobione ostrym makijażem – kreskami na powiekach i różem na policzkach. Przed ludźmi na szczudłach biegła dwójka dzieci, przez co kilkoro się zachwiało. I wówczas właśnie Mei zobaczyła matkę. Przepychała się przez tłum, trzymając w ręku niewielkie tykwy.
– Hulu? – Lu zmarszczyła brwi i wyciągnęła rękę po tykwę.
– To na szczęście – i na rychłego wnuka – powiedziała Ling Bai.
– Mama! – zaprotestowała Lu i jej twarz pokrył ujmujący rumieniec wstydu.
– A ciebie – teraz Ling Bai zwróciła się do Mei – uchroni od demonów.
– Nie potrzebuję tego.
Ling Bai spojrzała groźnie na starszą córkę.
– Trzydzieści jeden lat i żadnego narzeczonego? Potrzebna ci maskotka na szczęście.
Lu trąciła Mei łokciem.
– Po prostu to weź – szepnęła jej do ucha.
– Hulu ma wielką moc. Popatrz na zagięcia. To zjednoczenie nieba i ziemi, prawdziwa harmonia. Przynosi szczęście, szczególnie kobietom – zapewniała Ling Bai.
Poszły po kamiennych schodkach w stronę ofiarnego ołtarza, gdzie trwało przedstawienie teatru Jiaozi, a muzycy z wielkim namaszczeniem wygrywali na trąbkach, bębnach, cymbałach i na erhu, chińskim instrumencie smyczkowym. Czterech mężczyzn tańczyło, podrzucając lektykę – Jiaozi – z siedzącą w środku aktorką.
– Dokąd idziesz młoda żono? – wrzeszczeli mężczyźni.
– Wracam do domu mojej mamy – śpiewała aktorka.
– Gdzie jest twój mąż?
– W domu, jak mały chłopiec, ze swoją matką.
Widzowie śmiali się. Lecz Lu stała sztywno i obserwowała przedstawienie. Czuła obrzydzenie do tańców ludowych. Mei popatrzyła na matkę, która uśmiechała się z zadowoleniem.
Miała twarz pokrytą zmarszczkami, a jej siwe włosy powiewały na wietrze. Mei zadrżała – z zimna i poczucia winy. Jak miała kochać, jeśli nie mogła wybaczyć? Poznała prawdę, która oddzieliła ją od matki; jakby zatrzaśnięto pomiędzy nimi jakąś okiennicę.
Potrząsnęła głową, chcąc strząsnąć z niej niewidzialny ciężar. Pragnęła się komuś zwierzyć, podzielić swoim brzemieniem.
– Poszukamy bingtang hulu? – zapytała Ling Bai.
Kandyzowany głóg na patyku był ulubionym zimowym przysmakiem, którym wszyscy delektowali się na Miaohui.
– Ja nie – powiedziała Lu. – Jak można jeść coś, co leżało gdzieś długo i pokrywało się kurzem przez kilka godzin?
Rodzina Wang udała się w kierunku Bramy Północnej, a Ling Bai szukała po drodze stoiska z bingtang hulu.
– Ludzie się na ciebie gapią – mruknęła Mei do siostry.
– Naprawdę? – Lu miała obojętny głos; Mei wiedziała dlaczego. Jej siostra była niezwykle piękna, ale nigdy o tym nie myślała. Ta kwestia była obiektem zainteresowania wyłącznie otoczenia.
Ling Bai nabyła dwa bingtang hulu, jeden dla Mei i jeden dla siebie. Szły dalej i jadły. Droga prowadząca do Bramy Północnej zastawiona była kramami. Jakiś człowiek nalewał herbatę z dużego miedzianego dzbanka z niezmiernie długim dziobem. Z piecyków, na których smażono kebaby rozchodził się dym, a w powietrzu unosił się zapach kminku i chili. Na pozbawionych liści gałęziach powiewały kolorowe wiatraki i – jak gigantyczne owoce – kołysały się czerwone latarnie.
Pośrodku placu Bramy Północnej przygotowano lodowisko. Ślizgali się na nim ze śmiechem i piskiem dorośli i dzieci. Wokół budki, gdzie sprzedawano bilety, ustawiła się długa kolejka. Na drzewach, przy których zgromadził się już duży tłum, powiewały transparenty z zagadkami Miyu.
Ling Bai i Mei lubiły Miyu. Kilka lat temu, gdy Mei była jeszcze małą dziewczynką, uczestniczyły w zawodach z okazji Święta Państwowego i nawet wygrały jakieś nagrody.
– O, tam – Mei zaczęła głośno czytać. – DOBRY POCZĄTEK – obca waluta. – Pomyślała przez chwilkę. – Odpowiedź brzmi: dolary amerykańskie – mei yuan. Mei znaczy „piękny”, a yuan może oznaczać „początek” – szepnęła do Ling Bai.
– Tak jest! – krzyknęła matka. – Zapisz to i dostaniemy nagrodę.
– Jedna nic nam nie da. Musimy rozwiązać co najmniej dziesięć, żeby wygrać coś wartościowego.
– Mamy mnóstwo czasu – matka spojrzała na Lu.
– Zmęczyło mnie to stanie na zimnie – powiedziała Lu słodkim głosem. To wcale nie była skarga. – Chodzimy już tyle godzin.
– Może masz rację – przyznała Ling Bai, chwytając torbę z zakupami.
Lu złapała matkę za ramię.
– Co roku to samo.
Dobiegł je dźwięk bębnów dochodzący od strony Ołtarza Ofiarnego i ktoś wykrzyknął:
– Taniec Lwów!
Tłum zafalował. Mei, Lu oraz Ling Bai oddaliły się od Bramy Północnej, gdzie taksówki dowoziły uczestników uroczystości na kiermasz. Lu wypatrzyła pusty pojazd i weszła do środka, za nią matka. Mei usiadła obok kierowcy.
– Dokąd jedziemy? – krzyknął mężczyzna jowialnym głosem.
– Do Grand Hotelu – odpowiedziała Lu.
Zapalił silnik i włączył taksomierz.
– Którędy mam jechać? Bulwar Changan jest zatłoczony.
– Wszystko jedno, najszybszą drogą – zdecydowała Lu z odrobiną zniecierpliwienia w głosie.
W Grand Hotelu, w kawiarni Czerwony Mur, usiadły przy stole przykrytym białym lnianym obrusem. Kelnerka przyniosła w srebrnym dzbanku herbatę. Gdy go stawiała, rozległo się brzęczenie porcelany. Dziewczyna oddaliła się, a po chwili wróciła z cappuccino dla Lu.
Kawiarnia była wysokim pomieszczeniem oświetlonym przez kryształowe lampy. Poręcze spiralnych schodów obrastała winorośl. Rośliny w donicach i panoramiczne okna sprawiały, że sala przypominała wytworną oranżerię. Kelner przywiózł na wózku zachodnie ciasteczka, które wyglądały tak perfekcyjnie, jakby zostały wykonane z plastiku.
– Zbyt piękne, żeby je jeść – powiedziała Ling Bai, patrząc z podziwem. Mei zażyczyła sobie żółte ciasteczko z lukrem. Miała nadzieję, że to sernik, który już kiedyś próbowała i bardzo jej smakował.
Lu zamieszała kawę.
– Mówili, że jutro spadnie śnieg.
– Wcale mnie to nie dziwi. To przecież okres Wielkiego Chłodu, najzimniejsze dwa tygodnie w roku – powiedziała Ling Bai.
Siedząc tak, Mei nie mogła uwierzyć w to, co się dzieje. Były tu zupełnie odizolowane od świata zewnętrznego.
Lu wyciągnęła telefon komórkowy.
– Lining je obiad w Chińskim Klubie. Może mógłby się do nas przysiąść, jeśli już skończyli.
Mei oraz Ling Bai nadal sączyły herbatę. Obie poczuły się zakłopotane teraz, gdy Lu skierowała uwagę na jakieś inne sprawy. Mei wyjrzała przez okno – jej mocno zarysowany nos i zdecydowane usta sprawiały, że rysy miała z profilu dość ostre. Niebo pociemniało, chmury wydawały się coraz gęstsze, a na bulwarze Changan było tłoczno nie do opisania. Wyciągnęła szyję, żeby dojrzeć pobliski plac Tiananmen, ale okazało się to niemożliwe.
– Nie możesz przyjść na kilka minut? – mówiła Lu do słuchawki. Wydawała się zdenerwowana.
– Kiedy wyjeżdżasz do Kanady? – Mei zapytała matkę, choć znała dokładnie odpowiedź. Była skrępowana, widząc, że Ling Bai podsłuchuje rozmowę Lu.
– Sądzę, że za tydzień – odpowiedziała ponuro Ling Bai. – Zobaczę cię jeszcze przed wyjazdem?
– Wiesz, że Gupin, mój asystent, jedzie do domu na Święto Wiosny. Obawiam się, że będę zbyt zajęta – powiedziała Mei bardziej do swojej herbaty niż do matki.
Ling Bai westchnęła.
– Powinnaś pomyśleć o nowym asystencie. Sądziłam, że wiedzie ci się dobrze – po co trzymać w biurze pracownika z prowincji, zwłaszcza mężczyznę? Ludzie zaczną plotkować.
– Nie dbam o to, co gadają. Gupin jest dobry w tym, co robi. W przeciwieństwie do innych, ma świadectwo szkoły średniej i uczęszcza na wieczorowe kursy na uniwersytecie.
Nagle ujrzała przed sobą wyrzeźbioną twarz i muskularne ramiona Gupina. Zaczęła się zastanawiać, co też robi w ten weekend. Może nadal zajmuje się sprawą chłopca, który umarł w szpitalu podczas rutynowej operacji. Może kończy zakupy dla chorej matki – może nawet jest na Miaohui i nabywa dla domowników poczęstunki z Pekinu. Uśmiechnęła się na tę myśl.
Lu wyłączyła telefon.
– Przepraszam. Lining nie będzie mógł przyjść, chociaż bardzo chce. Idą z Wielkim Szefem Dongiem na tor wyścigowy.
– On jest zawsze zajęty – Mei przypomniała sobie ostatnią kolację, na którą Lining także nie przyszedł.
– Każdy chce współpracować z nim przy swoich projektach albo nakłonić go do inwestowania. Ciężko być potentatem finansowym.
– Jasne.
– Mnie to nie przeszkadza. Wiem, co oznacza sukces. Trzeba włożyć wiele czasu i wysiłku w nawiązywanie kontaktów, a z tym wiążą się rozmaite wyrzeczenia w życiu prywatnym. Ja też to robię dla swojego programu – powiedziała Lu. Prowadziła program w pekińskiej telewizji. Zapraszała do niego ludzi z problemami, takimi jak zdrada małżeńska, trudna teściowa; przeprowadzała z nimi rozmowy, udzielała porad. Program zyskał sporą popularność i od pewnego czasu mówiło się o tym, żeby nadawać go na cały kraj.
– Obie pracujecie tak ciężko, że prawie was nie oglądam – powiedziała Ling Bai, przypatrując się Lu, a następnie Mei. – Zwłaszcza ciebie.
– Mamo, wiesz, że każdy chce, żeby załatwić jego sprawę na wczoraj.
– Możliwości! Dzisiaj są wszędzie. Jeśli ich nie wykorzystasz, zrobi to ktoś inny. – Lu uniosła rękę, żeby uciszyć Mei, która właśnie zamierzała się wtrącić. – Nie wiem, Mei, ile zarabiasz, tropiąc niewiernych mężów, ale dla nas stracona okazja może oznaczać milionowe straty. Więc pracujemy bez przerwy, żeby nie pozostać z tyłu.
Lining i ja zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy nie fair wobec naszych rodzin i naszych przyjaciół – z czułością położyła dłoń na dłoni matki. – I dlatego w najbliższe Święto Wiosny zabieramy Mamę ze sobą do Vancouveru na spotkanie z rodziną Lininga. – Odwróciła się do Mei. – Mama powiedziała mi, że przestałaś ją odwiedzać od czasu, kiedy wyszła ze szpitala.
– Ty wcale nie byłaś lepsza – Mei dostrzegła zakłopotane spojrzenie Ling Bai.
– Jestem zajęta. Mam swój program, prowadzę wykłady i czasami wyjeżdżam z mężem za granicę. I yichuo – wyobraź sobie! Kolacje, obiady, przyjęcia, wyjścia do teatru i do opery z ludźmi, z którymi prowadzimy interesy. Gdybyśmy nigdy nie odmawiali, pracowalibyśmy dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ale Mama była u nas na obiedzie. Poszłyśmy razem na zakupy. – Lu zerknęła na Ling Bai. – Zbliżyłyśmy się do siebie po tym udarze. Wydarzenia ostatniej wiosny uprzytomniły mi, że nic nie powinno być oczywiste. Pewnego dnia stracimy matkę i wtedy będzie nam żal, że nie opiekowałyśmy się nią dostatecznie.
Mei nie mogła się temu sprzeciwić, ale nie mogła też niczego wyjaśnić. Nie odzywała się, mieszała tylko herbatę na dnie filiżanki.
– Słyszałyście – odezwała się Ling Bai, żeby rozładować napięcie. – Uwolnili Hu Bina.
– Czy nie był jednym z przywódców studenckich na placu Tiananmen?
Ling Bai kiwnęła głową.
– Mei znała go z uniwersytetu, prawda?
– Widziałam go parę razy na kampusie – odpowiedziała Mei. Czytała informację podaną drobnym drukiem na dwudziestej pierwszej stronie dzisiejszego wydania „Dziennika Pekińskiego”. Hu Bin został skazany na dwanaście lat za przewodzenie studenckim protestom w 1989 roku. To, że wypuścili go trzy lata przed czasem mogło oznaczać, że jest chory.
Zwolnienie Hu Bina wywołało wiele przykrych wspomnień. Pracowała w centrali policji – w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego – kiedy wiosną 1989 roku studenci wyszli na ulice. Codziennie wczytywała się w teksty o protestach na placu, lecz w przeciwieństwie do tego, co zrobiło kilka milionów innych pracowników biur i fabryk w mieście, nie wyszła, żeby się do nich przyłączyć. Pozostała przy swoim biurku w ministerstwie, ukryta po przeciwnej stronie. Po tej stronie, która ostatecznie wystąpiła przeciwko studentom. Wyrzucała to sobie po dzień dzisiejszy. Poczucie winy z powodu nieprzyłączenia się do tych, którzy byli jej bliscy, ciążyło na sercu jak kamień. Ale skąd mogła wiedzieć, że wszystko skończy się rozlewem krwi? Że będą ginąć ludzie, a przyjaciele tacy jak Hu Bin zostaną skazani na kary wieloletniego więzienia? Miała sobie wiele do zarzucenia. Myśląc tak, zrozumiała, że w rzeczywistości to ona sama odebrała życie własnemu ojcu. Matka zadenuncjowała go za to, że krytykował politykę Mao podczas
Rewolucji Kulturalnej; uciekła się do jedynego sposobu uratowania dzieci przed obozem pracy. Jej oświadczenie sprawiło, że zabrano go do więzienia, w którym umarł młodo. W ubiegłym roku, poszukując starego jadeitu zaginionego w czasach Rewolucji Kulturalnej, Mei dowiedziała się prawdy; najpierw czuła złość, a potem ogarnął ją smutek. Nienawiść omal nie przesłoniła jej miłości do matki. Mei chciała umieć wybaczyć kobiecie, która poświęciła tak wiele, aby dwukrotnie podarować jej życie. [...]