Póki rekin śpi

Obraz
Źródło zdjęć: © Inne

Jednego z tych smutnych dni schodzę wynieść śmieci koło konwentu Kapucynek i słyszę, że w pojemniku coś się porusza i piszczy. Przyzwyczaiłam się zbytnio nie wybrzydzać, więc staję na jakiejś starej cegle i zaglądam do środka. Widzę kilka szczeniąt nieokreślonej rasy, wilgotnych, zaropiałych, śmierdzących. Zastanawiam się, czy nie lepiej pozwolić im umrzeć. Jakie będą miały życie? Czysta udręka. Nie uda mi się znaleźć domu dla pięciu psów, a ciotka nie zgodzi się za skarby świata, by je zatrzymać. Jeszcze tylko zwierząt nam brakuje. Tak więc wołam pierwszego przechodnia, który wydaje mi się sympatyczny, żeby poprosić go o radę i opinię.
– Przepraszam!
– O co chodzi?
– Tu w środku jest pięć szczeniaków. Nie wiem, czy lepiej pozwolić im umrzeć, czy je uratować. Ja ich nie mogę zatrzymać.
– Uratować, do cholery! – woła, podbiegając. – Jestem prawie weterynarzem!
– Weterynarzem?
Szybko wyciągamy szczeniaki z pojemnika na śmieci i kładziemy je na kurtce, którą chłopak rozłożył na ziemi.
– Bóg jest dziwny – mówię do samej siebie. – Wydaje się, że wszystko jest mu obojętne, a potem objawia się niespodziewanie, żeby uratować pięcioro szczeniąt. Tak się cieszę ze względu na nie. Weterynarz.
– A niby dlaczego Jezus Chrystus miałby odwrócić się do ciebie plecami? – pyta chłopak, kładąc na kurtce ostatniego szczeniaka.
– Moja mama umarła. Mój ojciec odszedł. Moja ciotka przeżyła straszne rozczarowanie i przez jakiś czas nie wstawała z podłogi. Pewien przyjaciel, jeden z tych, na których możesz zawsze liczyć, wyruszył żaglówką w rejs po Morzu Śródziemnym. Mężczyzna, którego kochałam, jest żonaty. Mój dziadek był wspaniałym człowiekiem i umarł na wrzody, których nabawił się w obozie koncentracyjnym. Mój brat gra ciągle na fortepianie i jest tak, jak gdyby go nie było. A w dodatku zbliża się Boże Narodzenie, będziemy przy stole w trójkę i babcia się rozpłacze, ciotka powie „kopa w dupę całemu światu”, a mój brat przysiądzie się tylko na chwilę, żeby coś przełknąć.
– I w dodatku nie macie zasłon w oknach! – rozjaśnia się, jakby powiedział coś zabawnego.
– Że co?
– Mówię, że dramatyzujesz. Pamiętasz Eleonorę Duse, jak czepiała się zasłon, wyciągając ramiona do góry i strząsając sobie włosy na twarz, tak jak ty teraz?
Wybucham śmiechem. Ale pomysł.
– Ja zaopiekuję się szczeniętami. U mnie w domu są przyzwyczajeni i do gorszych rzeczy. Wymieńmy się numerami telefonów, dam ci znać, czy mają się dobrze.
Wbiegam na schody i zdyszana pukam do drzwi pokoju mojego brata.
– Wyobraź sobie, co się stało. Znalazłam pięć szczeniąt w pojemniku na śmieci i kto akurat tamtędy przechodził? Weterynarz. To święta prawda, że Bóg ma swoje dziwne sposoby, żeby pokazać, że istnieje. Pamiętasz ten fragment Ewangelii, który opowiadał nam tata, kiedy traciliśmy nadzieję, ten, kiedy kobiety myślą, że Jezus umarł: „A oto Jezus stanął przed nimi i rzekł: «Witajcie!»” Weterynarz, wyobrażasz to sobie?
– Tak. Ale zamknij drzwi, z łaski swojej. Nie widzisz, że ćwiczę?
No więc idę do pokoju ciotki.
– Ciociu, zdarzył się cud, znalazłam pięć szczeniąt w pojemniku na śmieci.
– Nie waż się przynosić zwierząt do domu. Wystarczy, że my tu jesteśmy.
– Nie muszę ich tu przynosić. Zgadnij, kto tamtędy przechodził?
– Nie waż się.
Weterynarz dzwoni już po krótkiej chwili. – Mają się dobrze. A ty co robisz, szósty szczeniaczku?
Próbuję wcisnąć się w przytulne fałdy jego głosu. Znajduję wejście i wchodzę. I z tego miejsca patrzę na miasto, które lśni pod moimi oknami. Jest zimno, ale nie czuję tego. Już prawie pora kolacji, lecz mogę z niej zrezygnować bez żalu, nie boję się nocy i nawet nadchodzącego Bożego Narodzenia w towarzystwie wszystkich smutnych z rodziny Sevilla Mendoza.
– Tęsknię za tobą – mówi mi. – Nie znam cię, ale za tobą tęsknię. A może powinienem powiedzieć, że tęskniłem za tobą i znalazłem cię. Mam nadzieję, że nie weźmiesz mnie za wariata, ale cię kocham.
– Ja też cię kocham.
– Więc zacznijmy wszystko od początku: za kwadrans, przed pojemnikami na śmieci.
Jakie brzydkie mam włosy – od kiedy on nie każe mi już zakładać spinki, wyglądają jak brzydka wiecha nasunięta na oczy. I jestem taka gruba, bo opychałam się tymi wszystkimi słodyczami i kanapkami. Kretynka, czemu nie przygotowałam się na możliwość życia? Znam tyle przebrań, żeby udawać miłość, kobieta czarna, biała, poskromicielka, ofiara, kurwa, naiwna dziewczynka, nie została mi nawet jedna przyzwoita kiecka na prawdziwą miłość, tylko te bezkształtne worki, które noszę do szkoły. Poza tym jestem dziwną dziewczyną, zbyt dziwną, żeby ktoś mógł się ze mną czuć dobrze, i smutną, tak smutną, że zasmucam innych. I boję się. O mały włos nie zeszłabym przed śmietnik, gdyby nie ta szalona chęć, żeby go zobaczyć choć na chwilę, kwadrans wydawał mi się wiecznością, więc po prostu nie mogłam nie pójść.
A kiedy widzę go z daleka, biegnę mu na spotkanie, on też biegnie, obejmuje mnie ramionami, ściska i całujemy się aż do braku tchu, a potem rozpina mi wełniany płaszcz i bluzkę, schyla się, by ugryźć mi piersi, w końcu bierze mnie na ręce, niesie do samochodu i tam zaczynamy od nowa.
Od czasu do czasu zatrzymuje się i odsuwa, jak gdyby chciał mnie lepiej dojrzeć.
– Kochanie – mówi. – Mój szósty szczeniaczku. Niech na ciebie popatrzę. Wiesz, że jesteś piękna? Ta buzia, te melancholijne i szczęśliwe oczyska ze spadającymi na nie włosami, przypominasz mi kogoś, chyba dziewczynkę, która strasznie mi się podobała, gdy byłem mały. Ale za dużo gadam, nie możemy siedzieć tak długo bez całowania.
Kiedy, straszliwie spóźniona, siadam do kolacji, placuszki ciotki nic mi nie mówią. Zamilkły na zawsze. Nie obchodzą mnie też ravioli babci ani nawet słodycze, zamknięte na klucz w kredensie, żeby łatwiej mi było schudnąć. – Zjedz chociaż trochę owoców – mówi zaniepokojona ciotka. – Są banany. Co się stało, dlaczego nie jesz?
– Nie mam zamiaru więcej jeść, bo mój weterynarz to jedyna rzecz, którą chcę pożreć – oświadczam, przytulając policzek do stołu. I bełkoczę jak pijana, chociaż nie wypiłam ani kropli: – Mój pierożek, mój placuszek, moja czekoladka, mój cudowny banan! Jak ja mogłam tak żyć: bez Boga, bez miłości, bez historii do opowiadania?

Pewnego dnia mój brat pojawia się na śniadaniu i kładzie na stole stosik podręczników, pije w pośpiechu kawę z mlekiem, patrząc na zegarek, bo bramę szkoły zamykają o ósmej trzydzieści pięć. W porze obiadu wraca i oznajmia z zadowoleniem: – Do diabła z rękami. Do diabła z fortepianem. Do diabła ze wszystkim. Przyłożyłem im i nawet zmusiłem, żeby mnie przeprosili.

Żeby to uczcić, ciotka zabrała się do remontu domu i maluje na biało malutki balkonik, który nam został, sadzi goździki i geranium w trzech małych wazonach liliowego i czerwonego koloru, udaje jej się nawet ustawić tam żółtą ławkę i malutki stolik barwy lazurowego błękitu, na którym w lecie będzie mogła postawić szklankę, jeśli przyjdzie jej chęć napić się czegoś, patrząc na statki. Potem usprawiedliwia się i mówi, że nie lubi naśladować innych, ale pomysły Maura De Cortes, nawet na pocztówce, są i tak zawsze najlepsze.

Mojemu chłopakowi brakuje tylko kilku egzaminów do skończenia studiów na weterynarii. Studiuje w Sassari i kiedy przyjeżdża, nie lubi włóczyć się po mieście, ale woli trzymać się blisko domu, w Capoterra, które w pogodne dni widzę z moich okien. Skuterem docieram tam w godzinę, bo nie mam ochoty pędzić na zbity łeb i stracić widok jeziora S. Gilla, mieniącego się różowo, fioletowo lub złociście, z ciemnofioletowymi górami odbijającymi się w lustrze wody i flegmatycznymi czerwonakami szukającymi pożywienia na obiad i na kolację. Jak to się stało, że jestem tak szczęśliwa? Plaże są długie, a zimą nikogo na nich nie ma. Mój weterynarz mieszka w domu z wielkim ogrodem, wielką rodziną i mnóstwem zwierząt. Rodziny nie znam, bo czekam zawsze przed furtką, ale zwierzęta tak. Witają mnie radośnie, machając ogonami i miaucząc za żelaznym płotem. Zwłaszcza Biagio, najstarszy pies. Gdyby był człowiekiem, miałby 63 lata. Bardzo mnie polubił. Dlatego mój weterynarz często zabiera go na nasze spacery, pozwala mu biegać po
plaży, daje mi smycz i powierza mojej opiece. I Biagio biegnie, biegnie, podczas gdy fale rozbijają się o wielkie głazy na brzegu i opryskują nas solą. Ja też biegnę razem z psem.
Istniało również takie życie, ale ja o tym nie wiedziałam.
Mój chłopak nazywa mnie imionami różnych zwierząt, zależnie od sytuacji. Jestem jego króliczkiem, gdy się czegoś boję, a lwicą, gdy okazuję silną wolę. Jego suczką z cieczką, gdy rozbieramy się niecierpliwie i gryziemy się, kiedy się kochamy. Albo jego kotką, jego myszką polną, kurką sułtańską. Ale, bez obrazy, przypominam mu przede wszystkim poczciwe i melancholijne krowy, które pozwalają sobie bez protestów ściskać sutki, kiedy mają dać człowiekowi pożyteczne mleko. A także, również bez obrazy, i tylko teraz w zimie, łagodne i użyteczne owieczki, bo ja też mam płaszcze z wełny.
Opowiedziałam mu wszystko o sobie, o historii sadomasochistycznego seksu. On objął mnie i powiedział, że zgodziłam się na te rzeczy, bo byłam rozkosznym żukiem gnojowym, ale teraz jestem już innym zwierzęciem.
Ja w tym zoo czuję się szczęśliwa. Mój weterynarz umie leczyć moje rany i odleżyny, które już prawie się zagoiły. I zawsze umie nakarmić właściwym pożywieniem mój głód miłości, mówiąc na przykład „powolny miś koala”, kiedy się zablokuję. Albo: „moja szlochająca sikorka”, kiedy śmieję się i jednocześnie płaczę. Kiedy kochaliśmy się pierwszy raz i całowaliśmy się, ja powtarzałam cały czas: – Nie umiem się zdecydować, ukochany. Nie umiem się zdecydować, czy zrobić to, czy nie.
A on odpowiadał: – Tymczasem ja zacznę się rozbierać. Jesteś cudowna. Nigdy nie widziałem tak pięknego zwierzęcia.
Nie lubimy nazywać mojej cipki „cipką” a jego fiuta „fiutem”, dlatego moją nazywamy „wyspą jezior”, bo zawsze jestem mokra od pożądania, a jego „wyspą drzew”, z podobnego powodu.
Nie wierzy w Boga, ale prosił mnie, żebym odmówiła różaniec przed jego egzaminami, do których przystąpił po głębokim zanurzeniu się w nauce.
Potem zatelefonował do mnie i powiedział: – Wynurzyłem się, możesz odłożyć różaniec, skarbie.
Ja wiem, że się myli, bo czym może być ta piękna miłość, jeśli nie darem mamy z nieba, albo dziadka, albo Boga mojego ojca?
Babcia mówi, że mój chłopak jest dziwny i nie powinnam mu ufać. Zakochał się za szybko. Poza tym jesteśmy za młodzi. I to prawda, że ona i dziadek też byli młodzi, ale potem wojna zmusiła ich, by nauczyli się czekać i myśleć rozsądnie.

W wigilię Bożego Narodzenia babcia do późnej nocy wypieka papassine, candelaus i ciastka migdałowe, żebym zawiozła je rodzinie mojego chłopaka, do której jestem zaproszona na świąteczny obiad.
Stoję na progu. – A wy co zjecie, dlaczego oddajecie mi wszystkie słodycze?
– Idź, idź, już późno – ciotka wypycha mnie z mieszkania. – I kopa w dupę nieszczęśliwemu życiu!
Wszyscy troje stoją przy oknie i czuję, że pieszczą mnie spojrzeniem, dopóki nie zasłoni mnie wysoki mur na ulicy: jestem już teraz szczupła, z długimi, zadbanymi włosami przytrzymanymi opaską.
Rodzina mojego chłopaka jest wielogłosowa. Do drzwi przybiega pięć tryskających zdrowiem szczeniaków: – Życzcie szczęśliwego Bożego Narodzenia waszej siostrze.
– Moja babcia przesyła wam te słodycze, które sama zrobiła, a ja przyniosłam twoim młodszym siostrom Dziennik Anny Frank, w ich wieku ciągle czytałam.
– Wspaniale, skarbie, ale równie dobrze mógłby to być Czy to jest człowiek. Żeby je rozweselić, w tym wieku.
– Nie jest smutny, jest pełen nadziei.
– Jasne, skarbie, nie przejmuj się. I tak nikt nie zwróci na to uwagi. Wszyscy rzucą się na słodycze. Zapoznam cię z pozostałymi zwierzętami: mój starszy brat, moja starsza siostra, moje młodsze siostry. I chłopcy: Ciopper, najszlachetniejszy pies na świecie. Podaj łapę tej ślicznej panience. Izoldy nie ma, bo cierpi na depresję. Koty też zjawią się później. Z Biagiem zdążyłaś się już zaprzyjaźnić.
Biagio patrzy na mnie rozczulająco, macha ogonem, a kiedy siadam na stołku, który ktoś mi podsunął, kładzie łeb na moich kolanach, z opuszczonymi uszami, jak zawsze, gdy jest spokojny i zrelaksowany. Lubi mnie. Być może czuje, że boję się tych nowości, życia. Może on też się niepokoi.
– Wujku! Przed jedzeniem historia o tyranozaurze!
– Zostawcie go w spokoju! – słychać wielogłosowy okrzyk.
– Schowajmy się w jego swetrze, atakują nas tyranozaury – dzieci rozpychają sweter i chowają się do środka. – Nie złapiecie nas!
– Zostawcie go w spokoju! – Wielogłosowe napomnienie.
Wtedy, ponieważ w tym raju wszyscy robią to, co chcą, wstaję ze stołka i ja też chowam się pod swetrem mojego chłopaka, kryję się przed niepokojem, przed strachem i przed tyranozaurami. Psy i koty mają ten sam pomysł, co ja, więc miauczą i szczekają, żeby zdobyć sobie miejsce.
– Nie waż się używać moich butów!
– Masz dużo więcej rzeczy ode mnie.
– Bo dobrze je traktuję, nie wkładam swetra, zanim nie wezmę prysznica, ani nie noszę dobrych butów na deszcz.
– Egoistka, skąpiradło, żmija, wredota!
– Skarbie, oto moje siostrzyczki w akcji, wyjdź spod tego swetra. Moja dziewczyna przyniosła wam Dziennik Anny Frank.
– Ja potem idę do kina – oświadcza młodszy brat.
– Na co? – wielogłosowe pytanie.
– Najnowszy Hannibal.
– Nie podoba się nam – wielogłosowa ocena.
– To nie wy wybieracie.
– To prawda. Możesz iść. Nie damy ci pieniędzy, ale możesz iść.
To był pierwszy z wielu razy, gdy zostałam zaproszona przez rodzinę mojego weterynarza. Babcia przesyłała zrobione przez siebie słodycze, ja zawoziłam wesołą książeczkę dla sióstr i wszyscy zrywali boki ze śmiechu z powodu moich melodramatycznych upodobań, ciotka posyłała dla starszego brata, pasjonującego się historią, książki z nową interpretacją jakichś nierozwiązanych i żywo dyskutowanych problemów. Starszy brat dzwonił zaraz do ciotki, żeby podziękować i rozmawiał przez telefon tak długo, że my zdążyliśmy już zasiąść do stołu. Rodzice mówili, że przez dziesięć lat, zanim urodził się mój chłopak, był jedynakiem, i jako małe dziecko czytał, czytał i zawsze chciał dostawać w prezencie żołnierzyki, żeby bawić się w wojnę, potem jednak stał się pacyfistą i interesował się konfliktami tylko po to, aby tym bardziej je nienawidzić. Co najdziwniejsze, w tej tak licznej rodzinie było dwóch jedynaków, bo następne dziesięć lat dzieliło mojego weterynarza od młodszego brata i dlatego jako dziecko on też czytał,
czytał i zawsze chciał dostawać w prezencie tylko książki o zwierzętach. Nie tak, jak najmłodszy brat, który spędził dzieciństwo na kłótniach z siostrami, które spierały się między sobą, ale zawsze solidarnie stawały przeciwko niemu.
Izolda zakochała się w psie tej samej rasy, nowym sąsiedzie, który zawsze zostawiał jej kości przy drzwiach wejściowych. Przezwyciężyła swoją depresję, ku gorzkiemu rozczarowaniu Cioppera, który nigdy nie mógł się z nią połączyć, z powodu różnicy rasy. Natomiast Biagio zdawał się kochać tylko mnie.
W czasie tych obiadów i kolacji nigdy nie spuszczał mnie z oczu. Przybiegał do furtki, machając ogonem, wyprzedzał mnie na ścieżce przez ogród i zatrzymywał się, jeśli zostałam w tyle. Czekał z czujnie nastawionymi uszami w czasie ceremonii powitania i spokojnie kładł łeb na moich kolanach, gdy siadałam na krześle, które wszyscy nazywali już moim fotelem. Gdy nadchodziła pora pożegnania, starszy brat mówił: – Dzięki, mamuś, dzięki, tato. Nie skosztowałem ravioli, ale wszyscy mówią, że były pyszne, także deser, nawet go nie widziałem, ale podobno wyśmienity.
– To dlatego, że rozmawiałeś przez telefon o bitwie nad Isonzo, a potem o odpowiedzialności politycznej Marii Antoniny i czy słusznie ją zgilotynowano – usprawiedliwiała go łagodnie żona, ubierając ciepło dzieci przed wyjściem. – I dyskutowałeś o El-Alamejn.

Babcia mówi, że nasza miłość jest za bardzo egzaltowana. Że nie jest realistyczna: ciągle przez telefon, stale podróże do Sassari i z powrotem. Chociaż w tym roku matura, nigdy nie myślę o szkole. Tylko miłość, miłość, miłość. Babcia mówi, że według niej nie należy też ufać za bardzo takiemu, który miesza zwierzęta z istotami ludzkimi. Nie powinnam była jej opowiadać, że gdy mój chłopak wraca do domu, pieści swoje psy i koty: – Dajcie łapę, tatuś was kocha. Co wam mówi tatuś? Że nigdy się nie rozdzielimy. Nigdy.
Postanawiam dać weterynarzowi do przeczytania moje historie. Bardzo mu się podobają, nie rozumie tylko, dlaczego zawsze źle się kończą. Często, gdy oświadczam mu, że przewiduję następną śmierć, złości się.
– Kurde, skarbie, już jednego uśmierciłaś, dwóch to za dużo. Dwa trupy w jednej historii, która nie jest tragedią, to śmieszne.
Przyznaję mu rację. Pewnie: dwa trupy to za dużo. Ale mój chłopiec nie wie, że w tej historii ja mogłabym umrzeć jak nic i nie czułabym się śmieszna. Wystarczy, że pomyślę, że pewnego dnia mógłby nie pragnąć mnie już tak bardzo, znudzić się mną i odwiedzać mnie tylko z obowiązku, żeby nie skrzywdzić szóstego szczeniaczka, i zaczynam modlić się do Boga, żeby uśmiercił mnie od razu, zanim historia mojej postaci się skończy.
Nieoczekiwanie ogarnia mnie wielki lęk, że mój pobyt w zoo Wyspy Jezior i Drzew to tylko wakacje. Zaczynam liczyć, ile razy do mnie dzwoni, i pilnuję, żeby w zoo zawsze wszystko było takie samo we wszystkich szczegółach. Pożywienia już mi nie wystarcza i znowu ciągle jestem głodna. Krążę zatroskana po Wyspie, która coraz mniej przypomina Ziemski Raj, a coraz bardziej Piekło.
Powtarzam sobie, że niektórzy umieją utrzymać miłość na dłużej: na przykład babcia i dziadek, starszy brat weterynarza i szwagierka, jego rodzice. Ale jakim cudem są tacy spokojni, uważają się za godnych takiego cudu?
Moje serce jest niepewne, wątpiące i każdego dnia dziwię się, że to właśnie ja jestem kochana. O ile łatwiej było być po prostu narzędziem seksualnego zaspokojenia kogoś, kto kochał inną, kto nie jest częścią twojej historii, o ile prościej zamknąć się w murach i patrzyć na świat na pocztówce.
Teraz, kiedy ja też jestem na zewnątrz, tam, gdzie słońce, morze, pod dostatkiem pożywienia i mogłabym się tym wszystkim rozkoszować... Może gdyby Jezus Chrystus spotkał mnie niespodziewanie na drodze i powiedział mi „Witaj!”, może wtedy poczułabym się spokojna. Zrobił to dla szczeniaków, ale nie dla mnie. Pozwala mi działać. Pozwala mi wszystko zniszczyć.
Jestem coraz bardziej przekonana, że mój pobyt tutaj się kończy, i wiem, że to, że potrafiłam wytrzymać bat, japońską pałeczkę i gówno, nie przyda mi się na nic, bo do wypędzenia z Edenu żadna istota ludzka jeszcze się nie przyzwyczaiła. I tak, za każdym razem, gdy się żegnamy, robię się płaczliwa jak mama jako dziecko i żądam dalszych pieszczot, a potem jeszcze i jeszcze, i żeby mówił mi „dobranoc” kojącym tonem, a on sto razy powtarza „dobranoc, malutka” i pieści mnie w drzwiach, ale nie wie, biedaczek, że to mi nie wystarcza. Nic z tego wszystkiego nie jest w stanie ukoić mojej duszy. Także gry seksualne, do których prowokuję go moimi opowiadaniami z przeszłości, kiedy proszę go, by sprawiał mi cierpienie, aby ukarać mój nienasycony głód miłości. Tak naprawdę chciałabym tego, co mówi do swoich psów i kotów: „Dajcie łapkę, nigdy się nie rozdzielimy. Nigdy”. Więc ociągam się i proszę o pożywienie, i znowu, i znowu, i tak samo ja mu je daję znowu, i jeszcze, aż dostaje niestrawności, ma już dosyć i klepie
mnie po ramieniu, jak zrobiłby ze swoim rodzeństwem.
– Spokojnie, spokojnie... – i wydaje mi się, że nie może się doczekać, żebym sobie poszła, i zmieniam się w kłębek rozpaczy.
Niedługo opuszczę Wyspę i kiedy weterynarz wróci, nie znajdzie swojego szóstego szczeniaczka, ani krowy, ani królika, ani suczki z cieczką, i będzie się zastanawiał dlaczego, co zrobił źle, w czym nas zawiódł. My też będziemy go szukać i to zoo będzie jedynym miejscem, do którego będziemy chciały wrócić. A to wszystko dlatego, że zawsze jesteśmy głodne i nie ma pożywienia, które by nam wystarczyło.
Siedzę na swoim stołku. Biagio czuwa nade mną z opuszczonymi spokojnie uszami. W drugim pokoju są mój weterynarz i jego koleżanka, która wpadła do strumienia w czasie naszej wycieczki na Monte Arcosu. Oczywiście zmoczyła sobie ubranie i on daje jej teraz swoje suche rzeczy, żeby się przebrała. Drzwi od pokoju są pewnie zamknięte dlatego, żeby nie uciekało ciepło. Na pewno właśnie dlatego. Weterynarz nie chciał, żebyśmy byli zawsze sami w naszym odosobnionym świecie zoo, dlatego zaprosił swoich przyjaciół na wspólny spacer. Pech chciał, że na spotkanie przyszła tylko ta dziewczyna, i że nie można było jej powiedzieć: – No to zrezygnujemy. – No więc poszliśmy i ja przekonywałam samą siebie, że nie ma się czego bać, że mój weterynarz nie może chodzić z przepaską na oczach, żeby nie widzieć innych dziewczyn. Poza tym wszystko szło doskonale, niebo miało barwę zimowego jeszcze błękitu, a woda w rzece była tak idealnym zwierciadłem, że wyglądało, jakby las się podwoił. W miarę jak wdrapywaliśmy się na górę,
przedzierając się przez krzaki jeżyn, rzeka zmieniała się w strumyk: kiedy nie można było otworzyć sobie przejścia, trzeba było siłą rzeczy przeskakiwać na drugi brzeg. Weterynarz szedł przodem i robił z kamieni mostki dla nas, dziewczyn. Ja, chociaż jestem grubawa, nie upadłam, a ta druga dziewczyna, która tańczy w balecie i jest lekka i delikatna jak piórko, przewróciła się. Wpadła do lodowatej lutowej wody i musiała się rozebrać do naga, bo wszystko było mokre. Wyciągnęła się goła na płaskiej skale i przypominała jedną z tych księżniczek z baśni. Weterynarz rozwiesił ubrania na drzewach, żeby podeschły, i oboje śmiali się jak szaleni. Potem on, któremu chyba przyszło do głowy to samo skojarzenie z baśniami, ukląkł u jej stóp, kłaniając się niczym romantyczny książę. Ja próbowałam zdjąć kilka rzeczy, na przykład wiatrówkę oraz podwójny sweter, i przez chwilę stałam w staniku podtrzymującym moje wielkie cycki. To nie było podyktowane tylko altruizmem, ale też chęcią odciągnięcia uwagi mojego chłopaka od
baletnicy. Ale w tej zaczarowanej ramie oni byli tylko we dwoje, a moje cycki zdawały się mięsem do rzeźni, które nikogo nie interesuje i nadaje się tylko na steki, tak samo jak mój tyłek. Kiedy baletnica się ogrzała, co trwało strasznie długo, a jej ubrania troszkę podeschły, ruszyliśmy w drogę powrotną, podczas gdy wieczór rozświetlał strumień i las pięknymi złocistymi odcieniami. Ja jednak właśnie wtedy, zamiast uznać całe to piękno za dowód, że Bóg istnieje, zrozumiałam, że go nie ma. Bo jeśli Bóg jest Bogiem i ma tak wielką moc, że potrafił stworzyć tę górę, las, strumyk i niebo, nie może być zarazem tak głupi, żeby dać wpaść w strumień jej, a nie mnie, albo żadnej z nas. A teraz oni siedzą tam zamknięci w pokoju, żeby nie uciekało ciepło, z całej wielkiej rodziny nie ma tu dzisiaj nikogo i pod tym względem Bóg też nie wykazał się inteligencją.
Dlatego decyduję, że mnie tu nie będzie. Biagio zauważa, że płaczę, i stawia do góry uszy, podnosi łeb i kładzie mi dwie przednie łapy na kolanach.
– Biagio – mówię ze łzami – chociaż nigdy nie interesowały mnie zwierzęta, chociaż jako dziecko skrzywiłabym się z obrzydzeniem, gdyby podarowano mi książkę o zwierzętach zamiast romansu, bardzo się do ciebie przywiązałam, tak samo jak do innych zwierząt rodziny. Biagio, widzimy się po raz ostatni. Żegnaj. Nie biegnij za mną do furtki, proszę, nie utrudniaj mi wszystkiego.
Ani Biagio, ani mój weterynarz nie idą za mną. Ani do furtki, ani gdzie indziej.
Uciekam do domu i jestem tak zziębnięta, że nie starczają mi wszystkie kołdry i ciotka daje mi swoje szlafroki, a także stary szlafrok mamy z szafy oraz domową bonżurkę dziadka, z której wciąż jeszcze promieniuje trochę jego siły. Babcia mówi, że ona to przepowiedziała. Rzuciłam się na oślep w tę miłość po kwadransie, nawet go nie znając. Obżarłam się tak jak wtedy, gdy ona robi ravioli czy pulpety, i pochłonęłam wszystko w pośpiechu, jednym kęsem. Bez elegancji. Bez logiki. Bez głowy. A teraz rzygam z bólu. Także miłość potrzebuje czasu, by dobrze ją trawić.
Za szybami widzę Śmierć w czarnym, źle skrojonym kapturze z szorstkiego lnu. Stuka zakrzywionymi szponami i patrzy na mnie bez wyrazu. Uśmiecham się do niej.
– Chodź – mówię. – Pożryj moje ciało, bo i tak na nic mi się nie przyda.
Śmierć wchodzi, chwyta moje cycki i tyłek, ściska je, pożera, a potem pochłania obojętnie także całą resztę. Uderza mnie, że poza nią pogodny horyzont lśni przejrzyście, a szum portu kołysze cię, tak jak kołysanie statku uspokaja dzieci, gdy podróżują pod opieką rodziców. Śmierć pożera to, co jest do pożarcia, ale nie chce wszystkiego i odlatuje w niebieską noc, poza goździki i geranium w liliowych i czerwonych donicach, poza statki i samochody przejeżdżające niczym robaczki świętojańskie przez most Scaffa.

Wtedy, po miesiącach milczenia, dzwonię do niego.
– Mówiłeś, że największym dowodem miłości, jaki można dać istocie ludzkiej, jest zabić ją.

Wybrane dla Ciebie

Michał Sikorski dołączył do akcji "Ostatni dzwonek". Mówi, czego żałuje do dziś
Michał Sikorski dołączył do akcji "Ostatni dzwonek". Mówi, czego żałuje do dziś
Zmiany w T.Love. Hirek Wrona: to może być dla nich artystycznie ożywcze
Zmiany w T.Love. Hirek Wrona: to może być dla nich artystycznie ożywcze
Intymna opowieść o życiu. Mariusz Walter opowiada, jak poznał przyszłą żonę
Intymna opowieść o życiu. Mariusz Walter opowiada, jak poznał przyszłą żonę
Halestorm w Polsce już 30 października w COS Torwar
Halestorm w Polsce już 30 października w COS Torwar
Nie żyje Barbara Szczepuła. Kronikarka i reportażystka miała 79 lat
Nie żyje Barbara Szczepuła. Kronikarka i reportażystka miała 79 lat
T.Love rozstaje się z Janem Benedekiem. Muniek Staszczyk: To trudne małżeństwo, które się rozpadło. Znów
T.Love rozstaje się z Janem Benedekiem. Muniek Staszczyk: To trudne małżeństwo, które się rozpadło. Znów
Austria zrezygnuje z Eurowizji? Stawia konkretny warunek
Austria zrezygnuje z Eurowizji? Stawia konkretny warunek
Znamy laureata Literackiej Nagrody Nobla
Znamy laureata Literackiej Nagrody Nobla
Konkurs Chopinowski łączy miliony Polaków.  "Wchodzi we wszystkie strefy życia kulturalnego"
Konkurs Chopinowski łączy miliony Polaków. "Wchodzi we wszystkie strefy życia kulturalnego"
Koreański pianista świetnie mówi po polsku. "Kocham Chopina i Polskę"
Koreański pianista świetnie mówi po polsku. "Kocham Chopina i Polskę"
Czterech Polaków w II etapie Konkursu Chopinowskiego. Jury wybrało 40 pianistów
Czterech Polaków w II etapie Konkursu Chopinowskiego. Jury wybrało 40 pianistów
Ikona, która nigdy nie chciała być gwiazdą. Dlaczego Dido tak nagle zniknęła
Ikona, która nigdy nie chciała być gwiazdą. Dlaczego Dido tak nagle zniknęła