Śmiertelność
Witajcie, kochani, znowu jestem z wami. Wróciłem po tych wszystkich latach, które minęły bezpowrotnie. Wróciłem jak wraca się z dalekich podróży, jak wraca się do życia po stuletniej hibernacji, jak powraca się do ukochanego rodzinnego kraju z bolesnej dalekiej emigracji, powraca się niczym szlachetny mściciel, ostatni sprawiedliwy, archetypowy kowboj, waleczny pątnik z krucjaty, oszukany żołnierz z wojny trzydziestoletniej. Przecież najpiękniejsze są powroty, gdy nie ma po co wracać, gdy spalone domy rozkosznego dzieciństwa straszą czarnymi szkieletami, pamięć jest zatarta, ślady dawnych wzruszeń zostały skutecznie wymazane doskonałymi korektorami zapomnienia, zaś kształty rzeczy ważnych zmieniono nie do poznania. Wtedy się wraca ostatecznie, wysiada z pociągu-widma, schodzi po trapie zatopionego statku, który właśnie zacumował przy zapomnianym nabrzeżu, zeskakuje z czarnego konia o martwych oczach, który bez wysiłku latami niósł na grzbiecie nasz bezgłowy korpus, wychyla z wieżyczki czołgu, patrząc wokół
na cudowność zniszczeń. Gdy wraca się po doskonale upozorowanej śmierci, znów obleczony w wyczuwalną wszystkimi zmysłami realną powłokę. Gdy bardzo powoli, ze skrzypieniem odsuwa się ciężką kamienną płytę. Gdy wstaje się z martwych i głośno, dobitnie mówi: oto jestem. Spójrzcie: mój wielki powrót. Oto jestem, jednak żyję, co się dzieje, popatrzcie tylko, co się wkoło dzieje, można po prostu ze śmiechu umrzeć w straszliwych męczarniach. Ta planeta sprowadzona do śmiesznie małych rozmiarów, godnych breloczka przy kluczykach od samochodu, wciąż istnieje, nie wybuchła, nie rozsypała się jak zmurszały pień, nie pękła na pół pod wpływem wewnętrznych emocji. Jest i nadal zaskakuje niemiłymi zmianami pogody. A mimo to większość żyje i uważa, że jakoś daje się żyć, czasami nie wiedząc jak, mówiąc za to chętnie "jakoś", z pewnością na przekór wpojonym nam przed laty zasadom biologii i zdrowego rozsądku. Czasami, gdy już myśli dadzą się zebrać i pojawia się natychmiast nad nimi nadmyśl ze swoim prostym przesłaniem
sprowadzającym się do tego, że to wszystko powinno wreszcie solidnie pierdolnąć, tak jak co jakiś czas ogłaszają to zmieniające się jak na szczytach list popularności sekty obiecujące podróż na Syriusza, wtedy rozwijają się na bezkresnych równinach ogromne ogniste sztandary. Nie po to jednak powstałem z zimnych czeluści, by spłonąć w kosmicznym ogniu najgorętszych planet, więc Syriusz odpada definitywnie. Jeżeli jednak znajdziecie dla mnie jakąś spokojną, przytulną planetę ze zdrowym klimatem - wyniosę się. Nie będę już wam więcej zawracał rozlicznych głów, usiłował pokątnie i w sposób rzeczywiście dość pokrętny załatwiać swoich małych, nieważnych interesów, nie będę prosił o pracę, drobną przysługę, dobrą radę. Never see you again, powiem na odchodnym, machając chusteczką ze stopni kosmicznego autokaru, nie przechowam w zwojach pamięci waszych zapachów, kształtów, gestów, nic, nic, nic najmniejszego z was we mnie nie zostanie, z ciebie, z ciebie, i z ciebie też.