Stacja tranzytowa. Rezerwat goblinów

Obraz
Źródło zdjęć: © Inne
STACJA TRANZYTOWA

1

Ustał zgiełk. Dym unosił się jak wstążki szarej mgły nad umęczoną ziemią, nad strzaskanymi płotami i brzoskwiniowym sadem, rozniesionym w drzazgi przez ogień artylerii. Na moment wszystko ucichło, jakby pokój nastał na paru kilometrach kwadratowych pola, gdzie przed chwilą ludzie rzucali się z wrzaskiem jeden na drugiego w szale zapiekłej nienawiści, w ferworze odwiecznych zmagań, by wreszcie paść z wyczerpania.
Zdawało się, że dudniący grzmot w nieskończoność będzie się przewalał aż po granice horyzontu: tryskające w niebo fontanny ziemi, dzikie rżenie koni przemieszane z ochrypłym rykiem mężczyzn, raz po raz ostry, metaliczny świst, a po nim głuchy wybuch, smalące błyski ognia, blask stali i zuchwałość kolorów miotanych wiatrem bitwy.
Wszystko ustało i zaległa cisza.
Lecz tego dnia cisza, przerywana co chwila jękami bólu, wołaniem o wodę i modlitwą o śmierć, nie miała tu prawa wstępu. Jęki, krzyki, wołania ciągnęły się godzinami w promieniach letniego słońca. Później bezładnie porozrzucane kształty znieruchomiały i ucichły, a w powietrzu zaczął unosić się smród dławiący każdego, kto mijał płytkie groby.
Nikt nie zbierze pszenicy, drzewa nie zakwitną wiosną. Na pochyłej ziemi, obok słów nie wypowiedzianych i nie dokonanych czynów, wilgotne szczątki wznosiły krzyk bezsensu niepotrzebnej śmierci.
Dumnie brzmiące nazwy okryła jeszcze większa chwała, ale przez wieki pozostaną już tylko nazwami: Żelazna Brygada, Piąty New Hampshire, Pierwszy Minnesota, Drugi Massachusetts, Szesnasty Maine.
Był tam Enoch Wallace.
Wciąż ściskał strzaskany muszkiet w rękach pokrytych pęcherzami. Twarz osmalił mu proch. Na butach zaschło błoto i krew.
Nie poległ.

2

Doktor Erwin Hardwicke miał irytujący nawyk: toczył w dłoniach ołówek - w tę i z powrotem. Patrzył na mężczyznę po drugiej stronie biurka z pewną dozą kalkulacji.
- Jednego nie mogę pojąć - rzekł wreszcie. - Dlaczego przyszedł pan do nas?
- Jesteście Akademią Nauk, więc myślałem...
- A pan jest agentem wywiadu.
- Niech pan posłucha, doktorze: jeżeli to panu bardziej odpowiada, potraktujmy tę wizytę jako nieoficjalną. Jestem zdezorientowanym obywatelem, który przyszedł się dowiedzieć, czy może znaleźć tu pomoc.
- Może i chciałbym panu pomóc, tylko nie bardzo wiem jak. Cała ta sprawa jest pełna niejasności i przypuszczeń.
- Do diabła, człowieku! - zirytował się Claude Lewis. - Nie może pan podważać dowodów, nawet tak nikłych jak moje.
- W takim razie zgoda - odparł Hardwicke. - Zacznijmy od początku, po kolei. Mówi pan, że ten człowiek...
- Nazywa się Enoch Wallace - powiedział Lewis. – Zgodnie z chronologią ma sto dwadzieścia cztery lata. Urodził się na farmie, parę kilometrów od Millville w stanie Wisconsin, dwudziestego drugiego kwietnia tysiąc osiemset czterdziestego roku. Jest jedynym dzieckiem Jedediasza i Amandy Wallace’ów. Gdy Abe Lincoln zaczął werbować ochotników, zaciągnął się jako jeden z pierwszych. Walczył w Żelaznej Brygadzie, która została zmieciona pod Gettysburgiem w tysiąc osiemset sześćdziesiątym trzecim. Ale Wallace dostał się jakoś do innej jednostki i walczył dalej w Wirginii pod dowództwem Granta. Brał udział w samej końcówce wojny, pod Appomattox.
- Dokładnie pan go sprawdził.
- Przejrzałem jego akta. Dane o zaciągu są w siedzibie władz stanowych w Madison. Reszta, łącznie z przeniesieniem do rezerwy, tutaj, w Waszyngtonie. - Mówi pan, że on wygląda na trzydzieści lat.
- Na pewno nie ma więcej. Może nawet mniej.
- Ale pan z nim nie rozmawiał.
Lewis potrząsnął przecząco głową.
- Może to nie ten człowiek. Gdyby pan miał odciski palców...
- W czasie wojny secesyjnej nie istniała daktyloskopia - odparł Lewis.
- Ostatni weteran wojny secesyjnej zmarł ładnych kilka lat temu - powiedział Hardwicke. - Zdaje się, że był doboszem, synem pułku Konfederacji. To musi być jakaś pomyłka.
Lewis potrząsnął głową.
- Sam tak myślałem, kiedy mnie tam wysyłali.
- Dlaczego pana wysłali? Czy wywiad zajmuje się takimi sprawami?
- Zgadzam się, to trochę niezwykłe - odrzekł Lewis. - Ale było tyle hipotez...
- Na przykład nieśmiertelność.
- Owszem, przyszło nam i to na myśl. Ale to nie było dla nas najważniejsze. Głównie zajmowaliśmy się tym dziwnym budynkiem.
- Ale wywiad...
Lewis wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Zastanawia się pan, dlaczego nie naukowcy. Logicznie myśląc, tak powinno być. Jeden z naszych ludzi wdepnął w to przypadkiem. Był na urlopie w Wisconsin. Niezupełnie w tym rejonie, jakieś sześćdziesiąt kilometrów dalej. Coś usłyszał, ktoś mu o tym przypadkiem napomknął, więc zaczął węszyć. Dużo się nie dowiedział, ale wystarczyło, żeby zacząć coś podejrzewać.
- Dziwi mnie - powiedział Hardwicke - jak człowiek mógł przeżyć sto dwadzieścia cztery lata w jednej miejscowości i nie stać się legendą, kimś sławnym na cały świat. Czy pan sobie wyobraża, co to za gratka dla dziennikarzy?
- Ciarki mnie przechodzą, jak o tym pomyślę - przyznał Lewis.
- Nie odpowiedział mi pan.
- Dość trudno to wytłumaczyć. Trzeba znać okolicę i jej mieszkańców. Południowo-zachodnia część Wisconsin leży w widłach dwóch rzek: Missisipi od zachodu i Wisconsin od północy. Z dala od brzegów rozciągają się prerie, żyzna ziemia, zamożne farmy i miasta. Ale nieopodal rzek teren jest nierówny i górzysty: wysokie wzniesienia, stromizny, głębokie wąwozy i urwiska. Niektóre zakątki przypominają zatoki otoczone ze wszystkich stron, odgrodzone od świata. Nie ma dobrych dróg, a w małych, prymitywnych farmach mieszkają ludzie, których więcej łączy z pierwszymi osadnikami sprzed stu lat niż z wiekiem dwudziestym. Mają oczywiście samochody, radia, wkrótce może dotrze do nich telewizja. W rzeczywistości jednak są bardzo konserwatywni i niechętni obcym; nie dotyczy to, rzecz jasna, wszystkich ani nawet większości mieszkańców stanu - chodzi mi o ludzi z odizolowanych zakątków. Kiedyś było tam wiele samotnych farm, ale w dzisiejszych czasach trudno byłoby wyżyć z gospodarstwa. Warunki ekonomiczne powoli zmuszają ludzi
do opuszczania tamtych okolic. Farmerzy sprzedają działki i przenoszą się, przeważnie do miast, gdzie łatwiej o pracę.
Hardwicke pokiwał głową.
- A zostają, oczywiście, ci najbardziej konserwatywni i niechętni obcym.
- Właśnie. Większość ziemi pozostaje teraz w rękach właścicieli, którzy nawet nie udają, że ją uprawiają. Trzymają zwykle parę sztuk bydła. Niezły interes, jeśli ktoś chce sobie zmniejszyć podatki.
- Chce pan przez to powiedzieć, że ci leśni ludzie - tak chyba należałoby ich nazywać - uczestniczą w zmowie milczenia?
- To by było zbyt skomplikowane. Oni po prostu tam są. Tyle pozostało im z filozofii nieustraszonych pierwszych osadników. Zawsze pilnowali swego nosa. Nie chcą, żeby ktoś się mieszał w ich sprawy, i sami nie wtrącają się w cudze. Niech facet sobie żyje choćby i tysiąc lat; można się temu dziwić, ale nikomu nic do tego. Chce mieszkać przez ten czas samotnie - to też jego sprawa. Mogą mówić o tym między sobą, ale nigdy z nieznajomymi. Byliby oburzeni, gdyby ktoś obcy próbował ciągnąć ich za język. Sądzę, że po pewnym czasie zaakceptowali fakt, że Wallace cały czas jest młody, podczas gdy oni się starzeją. Przestali się dziwić. Młode pokolenie nie widzi w tym nic nadzwyczajnego, bo starsi nie robią sensacji. Zresztą, nikt nie widuje Wallace’a zbyt często; jest on typem samotnika. Jeżeli ktoś w okolicy w ogóle pomyślał o tym, musiało mu to wyglądać na coś w rodzaju legendy, jeszcze jedną szaloną opowiastkę niewartą sprawdzania. Może ludzie opowiadali to sobie jako anegdotę? Taki Rip van Winkle, w którego
historii nie ma ani słowa prawdy. Można wyjść na stukniętego, kiedy się zacznie za bardzo drążyć temat.
- Ale wasz człowiek usiłował się czegoś dowiedzieć.
- Tak.
- Jednak nie jemu przydzielono tę sprawę.
- Był potrzebny gdzie indziej. Poza tym wszyscy go tam znają.
- A pan?
- Zajęło mi to dwa lata.
- A teraz pan wszystko wie.
- Nie wszystko. Teraz wiem mniej niż na początku.
- Widział pan tego człowieka.
- Tak, wiele razy - przyznał Lewis. - Ale z nim nie rozmawiałem. Chyba nie zwrócił na mnie uwagi. Codziennie wychodzi z domu, aby się przejść, potem odbiera pocztę. Nigdzie się z farmy nie rusza. Listonosz przynosi wszystko, co jest mu niezbędne. Worek mąki, kawałek boczku, tuzin jaj, cygara, czasem alkohol.
- To chyba niezgodne z regulaminem poczty.
- Oczywiście. Ale listonosze na takim zadupiu robią tak od lat. Nikomu to nie przeszkadza, dopóki ktoś nie narobi szumu. A nikt nie ma takiego zamiaru. Listonosze zawsze byli jego jedynymi przyjaciółmi.
- Ten Wallace pewnie nie pracuje na roli.
- Nie. Ma tylko niewielki ogród warzywny. Jego ziemia leży odłogiem.
- Ale musi z czegoś żyć, skądś brać pieniądze.
- Tak - powiedział Lewis. - Raz na pięć czy dziesięć lat posyła garść kamieni szlachetnych pewnej nowojorskiej firmie.
- Legalnie?
- Ma pan na myśli nielegalne pochodzenie? Gdyby ktoś chciał dociekać, może by i coś znalazł. Oczywiście, nie na samym początku, wiele lat temu, kiedy Wallace zaczął posyłać te kamienie. Prawo się jednak zmienia i myślę, że teraz zarówno sprzedający, jak i kupujący dopuszczają się oszustw.
- Nie przeszkadza to panu?
- Sprawdziłem tę firmę - oświadczył Lewis. - Byli trochę zaniepokojeni. Od dawna naciągali Wallace’a. Poleciłem im dalej kupować. Kazałem im, by odsyłali do mnie każdego, kto zainteresuje się Wallace’em. Mają trzymać język za zębami i niczego nie zmieniać.
- Nie chce pan, żeby ktoś go wystraszył - stwierdził Hardwicke.
- Do diabła, oczywiście. Chcę, by listonosz woził mu prowiant, a nowojorska firma dalej kupowała od niego kamienie. Niech wszystko zostanie po staremu. Zanim zapyta mnie pan, skąd pochodzą te klejnoty, powiem panu, że nie wiem.
- Może ma kopalnię?
- To byłaby unikalna kopalnia: diamenty, rubiny i szmaragdy w jednym miejscu.
- Podejrzewam, że nawet przy kiepskich cenach nieźle na tym wychodzi.
Lewis przytaknął.
- Wygląda na to, że wysyła kamienie, kiedy kończy mu się gotówka. Wiele nie potrzebuje. Żyje raczej skromnie, sądząc po żarciu, jakie kupuje. Ale prenumeruje stosy gazet i tygodników, przy tym z tuzin czasopism naukowych. Kupuje mnóstwo książek.
- Z dziedziny techniki?
- Tak, niektóre, rzeczywiście. Przeważnie dotyczące nowych odkryć w fizyce, chemii i biologii.
- Nie rozu...
- Naturalnie. Ja też nie. On nie jest naukowcem. Przynajmniej nie ma żadnego formalnego wykształcenia. Dawniej, kiedy chodził do szkoły, nie było czegoś takiego jak współczesna edukacja. Jeśli nawet czegoś się nauczył, teraz jest to wiedza zupełnie bezwartościowa. Skończył szkołę powszechną - wiejską szkółkę z jedną salą lekcyjną - i przez jedną zimę był w tak zwanej akademii, która istniała rok czy dwa w Millville. Musi pan wiedzieć, że poziom tej akademii był zdecydowanie powyżej przeciętnej jak na tamte czasy.
Najwyraźniej Wallace był zdolnym uczniem.
Hardwicke potrząsnął głową.
- Nie do wiary. Sprawdził pan absolutnie wszystko?
- Bardzo dokładnie. Musiałem działać niezwykle ostrożnie. Nie chciałem, żeby ktoś się tym zainteresował. O jednym zapomniałem: Wallace bardzo dużo pisze. Kupuje wielkie, oprawne księgi handlowe po dziesięć sztuk naraz. Atrament zużywa litrami.
Hardwicke wstał zza biurka i zaczął chodzić po pokoju tam i z powrotem.
- Wie pan co, Lewis - powiedział - gdyby pan mi się nie wylegitymował i gdybym pana nie sprawdził, potraktowałbym to wszystko jako bardzo głupi kawał. - Wrócił na miejsce i usiadł. Wziął do ręki ołówek i znów zaczął toczyć go w dłoniach. - Prowadził pan tę sprawę przez dwa lata - stwierdził. - Nie ma pan żadnego pomysłu?
- Żadnego. Pojęcia nie mam, co z tym zrobić. Dlatego tu jestem.
- Niech pan mi jeszcze opowie o tym Wallasie. Co się działo z nim po wojnie secesyjnej?
- Umarła mu matka - powiedział Lewis. - Nie było go przy tym. Jego ojciec i sąsiedzi pochowali ją na farmie. Tak wtedy się robiło. Młody Wallace dostał przepustkę, ale nie zdążył na pogrzeb. Wtedy nie balsamowano zwłok, a podróż trwała długo. Potem wrócił na wojnę. O ile wiem, był to jego jedyny urlop. Stary Wallace świetnie dawał sobie radę na farmie. Jak dalece mogłem się zorientować, był dobrym farmerem, wyjątkowo dobrym jak na tamte czasy.
Prenumerował kilka czasopism rolniczych i wprowadzał innowacje.
Przywiązywał wagę do takich rzeczy jak płodozmian i zapobieganie erozji gleby. Jego farma nie przypominała oczywiście dzisiejszych, ale mógł z niej wyżyć i trochę zaoszczędzić. Enoch wrócił z wojny i razem uprawiali ziemię przez rok czy dwa. Stary kupił kosiarkę - taką maszynę, którą ciągnął koń, z podłużnym ostrzem do ścinania trawy i zboża. Bardzo nowoczesna - w porównaniu z sierpem. Pewnego popołudnia poszedł kosić. Konie poniosły. Coś musiało je wystraszyć. Ojciec Enocha spadł z siedzenia i dostał się pod ostrze. Niezbyt przyjemna śmierć.
Hardwicke skrzywił się.
- Okropne - powiedział.
- Enoch przyniósł ciało ojca do domu, potem wziął broń i poszedł szukać koni. Znalazł je na skraju pastwiska, zastrzelił oba i zostawił. Dosłownie. Ich szkielety latami leżały na łące, zaprzężone do kosiarki, dopóki uprząż nie zgniła. Wrócił do domu, umył ciało ojca, ubrał w przyzwoity czarny garnitur i poszedł do szopy zbić trumnę. Potem wykopał mogiłę, obok grobu matki.
Kończył już przy świetle latarni. Wrócił do domu i siedział przy ojcu, czekając na świt. Zawiadomił najbliższego sąsiada, a ten pozostałych. Ktoś poszedł po księdza. Późnym popołudniem odbył się pogrzeb i Enoch wrócił do domu. Od tego czasu tam mieszka, ale nie uprawia już ziemi. Tylko ogródek.
- Powiedział pan, że ci ludzie nie rozmawiają z obcymi. Skąd pan tyle wie?
- Zajęło mi to dwa lata. Kupiłem starego gruchota, pojechałem do Millville i rozpowiedziałem, że jestem poszukiwaczem żeń-szenia.
- Kim?
- Poszukiwaczem żeń-szenia. Żeń-szeń to taka roślina.
- Tak, wiem. Ale od lat nikt tego nie kupuje.
- Kupuje niewielu i to rzadko. Czasem na eksport. Dlatego szukałem też innych leczniczych ziół i udawałem, że mam szeroką wiedzę na temat ich stosowania. „Udawałem” to nie jest właściwe słowo - sporo wkułem.
- Taka prosta dusza, którą tamci potrafią zrozumieć — podsumował Hardwicke. - Powrót do natury. Nieszkodliwy dziwak, trochę niespełna rozumu.
Lewis przytaknął.
- Wyszło lepiej, niż się spodziewałem. Wędrowałem, znalazłem nawet trochę żeń-szenia, a ludzie opowiadali mi różne rzeczy. Szczególnie rodzina Fisherów; mieszka w dole rzeki, za farmą Wallace’a stojącą na wzniesieniu. Oni tam są tak długo jak rodzina Wallace’a, ale to zupełnie inny typ ludzi.
Fisherowie polują, łowią i pędzą bimber. Odkryli we mnie bratnią duszę. Byłem tak samo niezaradny, jak swego czasu oni. Pomagałem im przy bimbrze; pędziliśmy razem, piliśmy, czasem się sprzedawało. Chodziłem z nimi na ryby, na polowania, siadywałem, żeby trochę pogadać; pokazali mi parę miejsc, gdzie mogłem znaleźć żeń-szeń - „ginseng”, jak go nazywają. Sądzę, że dla socjologa i etnografa Fisherowie byliby kopalnią wiedzy. Mają upośledzoną córkę - niemowę. Jest śliczna i potrafi wywabiać czarami kurzajki.
- Znam ten typ ludzi - powiedział Hardwicke. - Urodziłem się i wychowałem na Południu, w górach.
- To Fisherowie opowiedzieli mi o koniach i kosiarce. Kiedyś poszedłem na skraj pastwiska Wallace’a i zacząłem kopać. Znalazłem końską czaszkę i parę kości.
- Ale nie wiadomo czy to był koń Wallace’a.
- Nie - odrzekł Lewis. - Znalazłem też część kosiarki. Niewiele już z niej zostało.
- Wróćmy do rzeczy - powiedział Hardwicke. - Po śmierci ojca Enoch został na farmie. Nigdy jej nie opuszczał?
Lewis pokręcił głową.
- Mieszka w swoim starym domu. Nic w nim nie zmieniał. Dom nie postarzał się bardziej od właściciela.
- Był pan w tym domu?
- Nie w środku. Opowiem panu.

REZERWAT GOBLINÓW

1

Inspektor Drayton siedział rozparty za biurkiem i czekał. Był to kościsty mężczyzna o twarzy przypominającej maskę wystruganą tępym dłutem z dużego sękatego pniaka. Jego oczy niczym krzesiwa zdawały się od czasu do czasu sypać iskrami. Był zły i zdenerwowany, lecz Peter Maxwell wiedział doskonale, że taki człowiek jak on nigdy nie pozwoli, by jego nastrój miał jakikolwiek wpływ na wykonywaną pracę. Poza widoczną jak na dłoni wściekłością było w inspektorze coś, co świadczyło o naturze buldożera, który nieustannie prze do przodu i nie przeszkodzi mu w tym nawet zły humor.
Maxwell uświadomił sobie, że właśnie znalazł się w sytuacji, jakiej nigdy sobie nie wyobrażał. Teraz stało się dla niego całkiem jasne, że spodziewał się zbyt wiele. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że jego niedotarcie do miejsca przeznaczenia, co wydarzyło się jakieś sześć tygodni temu, wywoła tu na Ziemi pewną konsternację, jednakże nadzieja na nie zauważone prześliźnięcie się do domu była płonna. W efekcie znalazł się twarzą w twarz z człowiekiem wpatrującym się w niego zza biurka i musiał trzymać nerwy na wodzy.
— Nie wydaje mi się, bym pojmował do końca, dlaczego mój powrót na Ziemię zainteresował Służbę Bezpieczeństwa — zwrócił się do oficera siedzącego naprzeciwko. — Nazywam się Peter Maxwell i jestem członkiem grona profesorskiego Katedry Zjawisk Nadprzyrodzonych Uniwersytetu Wisconsin. Widział pan moje dokumenty...
— Pańska tożsamość nie budzi moich zastrzeżeń — stwierdził Drayton. — Może jest nieco szokująca, ale zastrzeżeń nie budzi. Niepokoi mnie co innego. Czy mógłby pan, profesorze Maxwell, opowiedzieć mi dokładnie, gdzie pan przebywał?
— Niewiele mogę panu powiedzieć — odparł Peter Maxwell. — Znalazłem się na jakiejś planecie, ale nie potrafię podać ani jej nazwy, ani położenia.
Równie dobrze mogłem być nie dalej niż rok świetlny od Ziemi, jak też gdzieś na krańcach wszechświata.
— W każdym bądź razie nie dotarł pan do miejsca przeznaczenia, które zostało wyszczególnione w pańskiej karcie podróży — podsumował Drayton.
— Nie — przyznał Maxwell.
— Czy może pan wytłumaczyć, co się stało?
— Mogę tylko przedstawić własne przypuszczenia. Wydaje mi się, że mój wzorzec falowy uległ odchyleniu. Możliwe też, że został on przechwycony, a potem skierowany pod inny adres. Początkowo podejrzewałem błąd transmitera, ale to raczej nieprawdopodobne. Transmitery są w użyciu od setek lat. Wszystkie błędy musiały zostać przez ten czas wyeliminowane.
— Czyżby sugerował pan porwanie?
— Może pan to potraktować i w ten sposób.
— I nadal nic mi pan nie powie?
— Wyjaśniłem już, że niewiele mam do powiedzenia.
— Czy ta planeta może mieć coś wspólnego z Kołowcami?
Maxwell pokręcił głową.
— Nie mogę stwierdzić z całą pewnością, ale nie wydaje mi się to prawdopodobne. Na pewno nie spotkałem tam żadnego z nich i nic nie wskazywało na to, żeby mieli z tą planetą coś wspólnego.
— A czy kiedykolwiek widział pan Kołowca, profesorze Maxwell?
— Tylko raz, kilka lat temu. Jeden z nich spędził miesiąc czy dwa w Instytucie Czasu. Widziałem go przelotnie.
— Zatem poznałby pan Kołowca, gdyby go pan zobaczył?
— Tak, z pewnością — odparł Maxwell.
— Mam zapisane, że wybierał się pan na jedną z planet Systemu Jenociej Skóry.
— Zrobił się tam szum wokół sprawy smoka — wyjaśnił Maxwell. — Niczym zresztą nie uzasadniony. Właściwie otrzymaliśmy bardzo skąpe informacje, zdecydowałem się więc sprawdzić to osobiście...
— Smoka? — spytał Drayton, unosząc wysoko brwi.
— Rozumiem, że komuś nie związanemu z moją dziedziną trudno jest pojąć doniosłość problemu smoka — powiedział Maxwell. — Rzecz w tym, że nie dysponujemy żadnymi zapisami, na podstawie których można by przeprowadzić dowód na istnienie takiego stworzenia. A przecież legendarna postać smoka jest niezwykle głęboko zakorzeniona w folklorze Ziemi i kilku innych planet. Czarodziejki, gobliny, trolle, a nawet banshee — wszystkie te istoty są nam dzisiaj dobrze znane, ale nie możemy tego powiedzieć o smoku. Najzabawniejsze jest to, że korzenie owej legendy na Ziemi nie są związane bezpośrednio z ludźmi. Smok występuje również w podaniach niziołków. Czasem wydaje mi się, że to właśnie oni przekazali nam tę legendę. Ale tylko legendę. Nie ma żadnych dowodów...
Maxwell urwał nieco zmieszany. Cóż tego tępego policjanta po drugiej stronie biurka mogła obchodzić legenda o smoku?
— Przepraszam, inspektorze — rzekł. — To moja pasja. Dałem się ponieść entuzjazmowi.
— Słyszałem, że legenda smoka mogła narodzić się z odziedziczonych po przodkach wspomnień o dinozaurach.
— Znam tę opinię, choć przyznam, że wydaje mi się z gruntu błędna. Dinozaury wyginęły na długo przed pojawieniem się człowieka.
— Zatem niziołki...
— Możliwe, ale mało prawdopodobne — wtrącił profesor. — Znam niziołki i rozmawiałem z nimi na ten temat wiele razy. To stara kultura, z pewnością dużo starsza od naszej, ale nic nie wskazuje, żeby mogła powstać w tak bardzo odległej przeszłości. A jeżeli nawet, to pamięć o tamtych czasach zaginęła bezpowrotnie. Wydaje mi się, że ich legendy i podania mogły bez trudu przetrwać parę milionów lat. Oni są wyjątkowo długowieczni, niemal nieśmiertelni. Tradycja przekazywana z ust do ust powinna być u nich najtrwalsza.
Drayton machnął ręką, jakby chciał uwolnić się od widm smoków i niziołków.
— Wybierał się pan do Systemu Jenociej Skóry, lecz nie dotarł pan tam — zmienił temat..
— Zgadza się. Znalazłem się na planecie, o której już wspominałem. Na przykrytej sklepieniem, krystalicznej planecie.
— Krystalicznej?
— Jej grunt był krystaliczny. Może to był kwarc, trudno mi powiedzieć. To mógł być równie dobrze jakiś metal.
— Wyruszając, nie wiedział pan, oczywiście, że znajdzie się na owej planecie? — zapytał Drayton łagodnym tonem.
— Jeżeli podejrzewa pan jakąś zmowę, to jest pan w błędzie — rzekł Maxwell. — Byłem zupełnie zaskoczony. Ale pan chyba nie jest? Czekał pan przecież na mnie.
— Trudno mówić o zaskoczeniu — odparł Drayton. — Coś podobnego zdarzyło się już wcześniej dwukrotnie.
— Przypuszczam zatem, że wie pan coś niecoś o tej planecie.
— Absolutnie nic — stwierdził Drayton. — Wiem tylko, że istnieje gdzieś planeta posługująca się niezarejestrowanym transmiterem i odbiornikiem, używająca pozakatalogowego sygnału. Kiedy operator na stacji Wisconsin odebrał sygnał poprzedzający transmisję, kazał im czekać pod pretekstem przeciążenia wszystkich odbiorników. W tym czasie skontaktował się ze mną.
— A tamte dwa przypadki?
— Oba miały miejsce właśnie tutaj, na stacji Wisconsin.
— Lecz jeśli tamci wrócili...
— Chodzi o to, że nie wrócili — rzekł Drayton. — To znaczy, w zasadzie wrócili, ale nie było żadnej możliwości porozumienia się z nimi. Ich wzorce falowe napłynęły zdeformowane, nie udało się ich prawidłowo zmaterializować. Poza tym wzorce były wysłane pod niewłaściwy adres. Obaj byli nieziemcami, na dodatek tak bardzo zniekształconymi, iż upłynęło wiele czasu, zanim udało się ustalić, skąd pochodzą. Do dziś nie jesteśmy tego pewni.
— Byli martwi?
— Martwi? Oczywiście. Przeżyliśmy wstrząs. Pan miał szczęście.
Maxwell z pewnym trudem powstrzymał drżenie ramion.
— Tak. Chyba tak — powiedział.
— Pewnie myśli pan, że nie uczyniliśmy wszystkiego, co w naszej mocy, żeby zaalarmować nadawcę o wystąpieniu błędów. Znamy tylko te dwa przypadki, a przecież mogły mieć miejsce przechwycenia wzorców, w wyniku których z ich odbiornika wyszły istoty zniekształcone.
— Powinniście o tym wiedzieć — stwierdził Maxwell. — Zostalibyście powiadomieni o jakichkolwiek stratach. Każda stacja jest zobowiązana zgłosić natychmiast fakt nieprzybycia podróżnego na miejsce przeznaczenia.
— I w tym właśnie cały szkopuł — powiedział Drayton. — Nie zgłoszono żadnych strat. Jesteśmy zupełnie pewni, że obaj nieziemcy, których odebrano na Ziemi martwych, dotarli również do miejsc swojego przeznaczenia. Absolutnie nikt nie zaginął.
— Ale ja przecież wyruszyłem do Systemu Jenociej Skóry. Na pewno zgłoszono...
Maxwell urwał w pół zdania, jak gdyby otrzymał cios pięścią między oczy. Drayton przytaknął ruchem głowy.
— Spodziewałem się, że pan się domyśli. Peter Maxwell dotarł do Jenociej Skóry i prawie miesiąc temu powrócił na Ziemię.
— To musi być jakaś pomyłka — niepewnie zaprotestował Maxwell.
Nie mieściło mu się w głowie, że może ich być dwóch, że drugi Peter Maxwell, identyczny w każdym szczególe, przebywa gdzieś na Ziemi.
— Nie może być mowy o pomyłce — rzekł Drayton. — W każdym razie nie takiej, o jakiej myślimy. Owa planeta nie przechwyciła wzorca, ona go po prostu skopiowała.
— Więc musi być nas dwóch! Możliwe...
— Już nie — przerwał Drayton. — Jest pan tylko jeden. Mniej więcej w tydzień po powrocie na Ziemię, Peter Maxwell uległ śmiertelnemu wypadkowi.

2

Kiedy Maxwell wyszedł z małego pokoiku, w którym rozmawiał z Draytonem, znalazł za rogiem korytarza rząd wolnych krzeseł. Ostrożnie usiadł na jednym z nich, stawiając swój skromny bagaż na podłodze.
Stała się rzecz niewiarygodna, pomyślał. Niewiarygodny był fakt istnienia dwóch Peterów Maxwellów, z których w dodatku jeden nie żył. Niewiarygodny był fakt obecności na krystalicznej planecie aparatury zdolnej do przechwycenia i skopiowania fali wzorcowej, poruszającej się z prędkością większą od prędkości światła — o wiele większą, jako że w żadnym, choćby najodleglejszym punkcie Galaktyki, oplecionej siecią transmiterów materii, nie obserwowało się różnicy czasu pomiędzy transmisją i materializacją. Tak, odchylenie i przechwycenie fali wzorca było technicznie wykonalne, ale skopiowanie takiego wzorca to zupełnie inna sprawa.
Dwie niewiarygodne rzeczy. Dwa wydarzenia, które nie powinny mieć miejsca. Chociaż, na dobrą sprawę, drugie z nich było jedynie konsekwencją pierwszego. Oczywistym następstwem skopiowania wzorca falowego było istnienie dwóch Maxwellów — tego, który odbył wyprawę do Systemu Jenociej Skóry, oraz tego, który został zmaterializowany na krystalicznej planecie. Ale jeśli tamten Peter Maxwell rzeczywiście znalazł się w Systemie Jenociej Skóry, powinien przebywać tam do dziś lub co najwyżej szykować się dopiero do powrotu. Planował przecież pobyt sześciotygodniowy, a nawet dłuższy, gdyby okazało się, że sprawie smoka trzeba poświęcić więcej czasu.
Stwierdził, że drżą mu dłonie. Zawstydzony ścisnął je mocno i schował między kolanami. Nie wolno poddać się panice, stwierdził w duchu. Niezależnie od tego, co go jeszcze czekało, musiał zachować spokój. Właściwie nie miał żadnych dowodów. Żadnych. Wiedział tylko tyle, ile powiedziano mu w Wydziale Bezpieczeństwa, a nie było to jeszcze nic pewnego. Może zastosowano zwykłą policyjną sztuczkę, mającą na celu zmuszenie go do mówienia. Niewykluczone jednak, że wszystko wydarzyło się naprawdę. Nie było to przecież nierealne!
Nawet jeżeli Drayton nie kłamał, musiał zachować zimną krew. Miał przecież przed sobą niezwykle ważną misję — zadanie, którego nie wolno mu było spartaczyć.
Należało spodziewać się teraz pewnych kłopotów, na przykład z powodu ciągłej inwigilacji, chociaż nic nie wskazywało na to, by zamierzali go śledzić. Możliwe także, że nie będzie to miało większego znaczenia. Najtrudniejszą częścią jego planu było z pewnością zaaranżowanie spotkania z Andrew Arnoldem. Rektor Uniwersytetu Planetarnego nie należał do osób, z którymi można było po prostu umówić się na spotkanie. Miał, oczywiście, o wiele ważniejsze zajęcia od wysłuchiwania wyjaśnień jakiegoś tam profesora nadzwyczajnego. Tym bardziej, że ów profesor nie mógł wcześniej wyjawić szczegółów swojej sprawy.
Dłonie przestały mu już drżeć, lecz nadal trzymał je mocno zaciśnięte. Potrzebował jeszcze chwili, zanim będzie mógł wynieść się stąd, dojść do pasa komunikacyjnego i znaleźć wolne miejsce na jednym z wewnętrznych pasów pośpiesznych. Tylko godzina drogi dzieliła go od przytulnego mieszkania w starym miasteczku uniwersyteckim. Tam przekona się, czy Drayton mówił prawdę. Znajdzie się znów wśród przyjaciół — Alleya Oopa, Ducha, Harlowa Sharpa, Allena Prestona oraz całej reszty. Znów czekały go hałaśliwe nocne popijawy „Pod Świnią i Świstakiem”, długie spacery cienistymi alejkami starego parku, pływanie czółnem po jeziorze. Powrócą niekończące się dyskusje, powtarzane stare opowieści i nudna akademicka rutyna, stanowiąca przecież treść jego życia.
Po chwili zrozumiał, że ogarnia go tęsknota na myśl o czekającej podróży, której trasa wiodła wzdłuż linii wzgórz Rezerwatu Goblinów. Nie były to tereny zamieszkane jedynie przez gobliny; można tam było spotkać wielu innych przedstawicieli niziołków, a wszystkich ich zaliczał do grona swoich przyjaciół. W każdym bądź razie większość z nich była jego przyjaciółmi, jako że czasem trudno było znaleźć wspólny język z trollami, a nawiązanie prawdziwej przyjaźni z takim indywiduum jak banshee wydawało się wręcz niewykonalne.
Pomyślał, że o tej porze roku wzgórza w rezerwacie muszą wyglądać prześlicznie. Kiedy wyruszał do Jenociej Skóry, było późne lato i wzgórza ciągle jeszcze stały w swej ciemnozielonej szacie. Ale teraz, w połowie października, musiały już płonąć pełną gamą kolorów jesieni. Winna czerwień dębów, połyskliwy amarant i żółć klonów, rozsiana z rzadka ognista purpura dzikiego wina — powinny przeplatać się z innymi kolorami. Powietrze musiało być przepełnione tą dziwną, odurzającą jak zapach jabłecznika wonią, która emanuje z lasów tylko wówczas, gdy zaczynają opadać liście.
Siedział, wspominając jak dwa lata temu, wraz z panem 0’Toole, wybrali się czółnem w górę rzeki, w północne ostępy, mając nadzieję, że gdzieś na szlaku uda im się nawiązać jakiś rodzaj kontaktu z duchami opisanymi w starych legendach Odżibwejów. Płynęli po kryształowo czystej wodzie, wieczorami rozpalali ogniska na skraju mrocznych borów sosnowych, szykowali kolacje ze złowionych ryb, poszukiwali dzikich kwiatów kryjących się na leśnych polankach i tropili różne zwierzęta oraz ptaki. Jednym słowem mieli wspaniałe wakacje, chociaż nie spotkali żadnych duchów, czego zresztą należało się spodziewać. Rzadko komu udawało się nawiązać kontakt z przedstawicielami niziołków, zamieszkującymi Amerykę Północną, gdyż byli to autentyczni mieszkańcy dzikich ostępów i w niczym nie przypominali na poły cywilizowanych, zaprzyjaźnionych z ludźmi duszków z Europy.
Siedział zwrócony twarzą na zachód i przez wysokie, całościenne okno mógł podziwiać rzekę oraz rozciągające się za nią urwiska, wzdłuż których biegła niegdyś granica historycznego stanu Iowa — potężne, zabarwione ciemną purpurą skalne ściany stały zwieńczone niczym aureolą jasnym błękitem jesiennego nieba. Na skraju jednego z urwisk dostrzegł nieco jaśniejszą plamę Instytutu Magii, którego personel w dużej części stanowiły ośmiornicopodobne istoty z Centaura. Spoglądając na niewyraźne zarysy budynków, Maxwell przypomniał sobie, ile to razy zamierzał wziąć udział w jednym z letnich seminariów instytutu, co mu się — oczywiście — nigdy nie udało.
Sięgnął po walizkę i przysunął ją bliżej, chcąc podnieść się z krzesła, lecz pozostał na miejscu. Wciąż brakowało mu oddechu i czuł dziwną słabość w nogach. To, co usłyszał od Draytona, wstrząsnęło nim o wiele bardziej niż początkowo przypuszczał, a strach nie opuszczał go, wywołując takie właśnie, spóźnione reakcje. Stwierdził, że przede wszystkim musi się opanować, nie mógł dać się ponieść panice. To wszystko nie mogło być prawdą — z pewnością nie było. Nie powinien się tak bardzo przejmować, dopóki jeszcze istniała szansa odkrycia prawdy na własną rękę.
Powoli wstał, schylił się i dźwignął walizkę, lecz zawahał się jeszcze przez chwilę przed wkroczeniem w sam środek rozgardiaszu i hałasu wypełniającego poczekalnię. Podróżni — tak ludzie jak i nieziemcy — biegali tam i z powrotem w gorączkowym pośpiechu, bądź też stali w mniejszych czy większych grupkach. Jakiś starszy jegomość z siwą brodą, w eleganckim, czarnym ubraniu — profesor, sądząc po wyglądzie — stał otoczony przez grupę odprowadzających go studentów. Na kilku dywanach, przeznaczonych dla stworzeń niezdolnych do zajęcia pozycji siedzącej, rozłożyła się cała rodzina gadów. Dwoje dorosłych spoczywało nieruchomo, twarzą przy twarzy i rozmawiało cicho tak charakterystycznym dla gadów, pełnym syczących zgłosek językiem, podczas gdy dzieciaki pełzały po dywanach i po podłodze pod nimi, kręcąc się w jakiejś sobie tylko znanej zabawie. W rogu niewielkiej niszy spoczywał na boku osobnik o wyglądzie beczki z piwem, powoli przetaczając się od ściany do ściany. Owo przetaczanie się miało prawdopodobnie ten sam
charakter i służyło tym samym celom, co nerwowe przechadzanie się ludzi. Opodal spoczywały naprzeciwko siebie dwa pająkokształtne stworzenia, których ciała przypominały bardziej groteskowe patykowate rusztowania niż solidne organizmy z krwi i kości. Na podłodze między sobą wyrysowały kawałkiem kredy coś, co musiało być swego rodzaju planszą do gry, stało bowiem na niej wiele przedmiotów o dziwnych kształtach, które istoty przesuwały szybko we wszystkie strony, popiskując z podniecenia w miarę rozwoju sytuacji.
Maxwell przypomniał sobie nagle, iż Drayton pytał go o Kołowców. Czyżby istniał jakiś związek między Kołowcami i krystaliczną planetą? Zawsze zwala się wszystko na Kołowców, pomyślał. Stało się to już obsesją. Może faktycznie należało się ich obawiać, brak jednak było konkretnych powodów. Poznano ich w niewielkim stopniu. Pochodzili z niezbadanych, odległych rejonów przestrzeni, gdzie stworzyli potężną cywilizację, rozprzestrzeniającą się szybko po całej Galaktyce, od czasu do czasu wchodząc w kontakt z najdalej wysuniętymi przyczółkami ekspandującej kultury ziemskiej.
Przypomniał sobie swoje pierwsze i jedyne spotkanie z Kołowcem — studentem, który przyjechał z Instytutu Anatomii Porównawczej w Rio de Janeiro na dwutygodniowe seminarium w Instytucie Czasu. Pamiętał, że wydarzenie to całkowicie zelektryzowało miasteczko uniwersyteckie Wisconsin. Kołowiec stanowił jedyny temat rozmów, chociaż mało kto miał okazję nawet przelotnie rzucić okiem na to legendarne stworzenie, jako że niemal nie opuszczało ono pomieszczeń seminaryjnych. Maxwell dostrzegł je przez chwilę, jak toczyło się wzdłuż korytarza, kiedy szli wraz z Harlowem Sharpem na lunch. Przypomniał sobie, że przeżył wówczas prawdziwy szok.
A wszystko przez te koła, pomyślał. Żadna inna istota w poznanej części Galaktyki nie posiadała kół. Było to pękate stworzenie, coś w rodzaju pulchnej bryły ciasta zawieszonej pomiędzy dwoma kołami, których piasty sterczały mniej więcej w połowie wysokości korpusu. Koła były pokryte futrem, a ich brzegi zrogowaciałe. Dolna, kulista część pulchnego ciała, wisiała poniżej osi kół jak wypchany worek. Z bliska wyglądało to jeszcze gorzej. Zwisająca część ciała była całkowicie przezroczysta, a wypełniała ją wijąca się bezustannie masa, przypominająca ni mniej, ni więcej cebrzyk różnobarwnych robaków.
Maxwell wiedział, że pełzające wewnątrz tego obleśnego, pękatego brzuszyska obiekty są — jeśli już nie robakami, to w każdym razie jakimś rodzajem insektów, a przynajmniej stworzeniami, stanowiącymi w pewnym stopniu ekwiwalent tej formy życia na Ziemi. Kołowcy byli w gruncie rzeczy ulami, ich cywilizacja została stworzona przez społeczeństwo uli, a populacja składała się z oddzielnych kolonii owadów lub też zwierząt równoważnych insektom.
Po spotkaniu z tego typu stworzeniem nietrudno było uwierzyć w budzące grozę opowieści, które docierały z dalekich i niespokojnych rejonów przygranicznych. Jeśli opowieści te miały okazać się prawdziwe, to można było wysnuć wniosek, iż oto, po raz pierwszy od czasu wyjścia w przestrzeń kosmiczną, człowiek stanął twarzą w twarz z owym hipotetycznym wrogiem, którego istnienie przepowiadano już od wielu lat.
W całej Galaktyce człowiek stykał się z różnymi dziwnymi, a czasami nawet przerażającymi stworzeniami, ale żadne z nich nie mogło chyba dorównać owemu zawieszonemu na kołach ulowi pełnemu insektów. Już sama myśl o takiej budowie ciała przyprawiała wszystkich o mdłości.
W tych czasach mieszkańcy różnych zakątków Galaktyki zjeżdżali na Ziemię tysiącami, aby wstępować do któregoś z instytutów i brać udział w pracach nad takim czy innym problemem, jako że cała planeta przemieniła się w wielki galaktyczny uniwersytet. Po jakimś czasie, myślał Maxwell, być może wśród tego różnorodnego tłumu, zapełniającego sale instytutów pojawią się również Kołowcy. Przedtem jednak musiał zostać nawiązany z nimi kontakt, prowadzący do przynajmniej częściowego, wzajemnego zrozumienia, gdyż jak do tej pory taki kontakt nie istniał.
Maxwell nie mógł się nadziwić, dlaczego sama myśl o Kołowcach drażniła ludzi. Przecież wszystkie nacje zamieszkujące Galaktykę, z którymi Ziemianie do tej pory nawiązali kontakty, nauczyły się znakomicie współżyć i współpracować ze sobą.
Tutaj, w poczekalni, można było ujrzeć wszelkie formy życia galaktycznego — istoty skaczące, pełzające, pływające, wijące się i toczące, pochodzące z wielu różnych planet krążących dokoła tysięcy różnych słońc. Ziemia stała się galaktycznym tyglem, miejscem, gdzie stykały się i mieszały ze sobą doświadczenia i dokonania tysięcy odmiennych kultur.
— Numer pięć-sześć-dziewięć-dwa — rozległ się przenikliwy głos z megafonu. — Pasażer numer pięć-sześć-dziewięć-dwa, pozostało zaledwie pięć minut do odjazdu. Kabina numer trzydzieści siedem. Pasażer pięć-sześć-dziewięć-dwa proszony jest o natychmiastowe zajęcie miejsca w kabinie trzydziestej siódmej.
Ciekawe, dokąd udaje się numer pięć-sześć-dziewięć-dwa? pomyślał Maxwell. Do dżungli Planety Bólu Głowy nr 2? Do ponurych, smaganych wiatrami lodowych miast planety Nędza IV? A może na jedną z pustynnych Planet Morderczych Słońc? Każda z tysięcy poznanych już, spiętych wspólną siecią transmiterów planet była do osiągnięcia z tego właśnie miejsca w czasie krótszym niż mgnienie oka, a przecież stworzenie owej sieci kryło w sobie długie lata wypraw eksploracyjnych, w trakcie których statki zwiadowcze musiały przedzierać się przez mroki wiecznej pustki. Statki nadal przecinały przestrzeń, powoli i mozolnie poszerzając horyzonty znanego człowiekowi wszechświata.
W poczekalni huczało i grzmiało od głosów, od nerwowych nawoływań spóźnionych lub zagubionych pasażerów, od gwaru rozmów prowadzonych w setkach różnych języków, dźwięków wydobywających się z setek różnych gardeł, odgłosów szurania, stukania i człapania setek stóp po podłodze.
Maxwell pochylił się, dźwignął swój bagaż i skierował się do wyjścia. Po niespełna trzech krokach zatrzymał się, aby przepuścić wózek holujący zbiornik wypełniony ciemnym płynem. Wewnątrz zbiornika, w mętnej cieczy, dostrzegł zarysy jakiegoś przysadzistego stworzenia — prawdopodobnie mieszkańca którejś z planet pokrytych w całości oceanem, choć prawie na pewno nie oceanem wody. Wszystko wskazywało, że był to naukowiec, który przybył na Ziemię z wizytą, może do któregoś z instytutów filozofii albo jednej z placówek naukowych.
Gdy wózek ze zbiornikiem przejechał, Maxwell poszedł dalej, minął drzwi wyjściowe i wkroczył na pięknie brukowaną, opadającą tarasami w dół esplanadę, u stóp której usytuowany był ciąg pasów komunikacyjnych. Z zadowoleniem stwierdził, że nie było kolejki oczekujących, co ostatnio zdarzało się niezbyt często. Wciągnął głęboko powietrze w płuca — czyste, świeże powietrze z ostrym posmakiem chłodnej jesieni. Wspaniałe powitanie po tygodniach spędzonych w nieruchomej, zatęchłej atmosferze krystalicznej planety.
Ruszył schodami w dół i już z daleka zauważył ogłoszenie, umieszczone na tablicy tuż przy wejściu na pasy komunikacyjne. Olbrzymi napis, wykonany literami staroangielskiego kroju, głosił z dostojeństwem:

WILLIAM SHAKESPEARE, ESQ. ze Stratford-on-Avon, Anglia
„Jak to się stało, że nie pisałem sztuk?”
Pod egidą Instytutu Czasu
22.10., godz. 20.00 Audytorium Muzeum Czasu
Bilety do nabycia we wszystkich agencjach

— Maxwell! — usłyszał za sobą okrzyk i odwrócił się. Od wyjścia biegł w jego stronę jakiś mężczyzna.
Postawił bagaż, uniósł nieco rękę w geście powitania, lecz opuścił ją powoli, skonstatowawszy, że nie rozpoznaje tego człowieka.
Mężczyzna zwolnił, przechodząc w trucht, a potem szybki chód.
— Profesor Maxwell, nieprawdaż? — spytał, gdy znalazł się bliżej. — Jestem pewien, że się nie mylę.
Maxwell skinął sztywno głową, nieco zmieszany.
— Monty Churchill — przedstawił się tamten, potrząsając ręką profesora. — Spotkaliśmy się przed mniej więcej rokiem na jednym z przyjęć u Nancy Clayton.
— Jak się pan miewa, panie Churchill? — spytał Maxwell dość ozięble. Teraz przypomniał sobie tego mężczyznę; choć twarz nadal wydawała mu się obca, to odżyło w jego pamięci nazwisko. Chyba prawnik, pomyślał, choć nie pamiętał dokładnie. Tamten zajmował się interesami, jakiegoś typu pośrednictwem czy spisywaniem umów. Był jednym z tych, którzy są w stanie zaparafować wszystko, byle tylko klient odpalił im należną dolę.
— Doskonale! — odparł Churchill z radością w głosie. — Właśnie wracam z podróży. Z krótkiej podróży, ale to cudownie być z powrotem na Ziemi. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej, dlatego właśnie zawołałem pana. Pierwsza znajoma twarz, jaką widzę od kilku tygodni.
— Bardzo mi miło — odrzekł Maxwell.
— Czy wraca pan do miasteczka?
— Tak, właśnie szedłem do pasa komunikacyjnego.
— Nie ma potrzeby — stwierdził Churchill. — Mam tu swój autolot, zaparkowany niedaleko. Wystarczy miejsca dla nas obu. Będzie pan w miasteczku dużo szybciej.
Maxwell zawahał się. Nie lubił tego człowieka, ale kusiła go perspektywa znacznego skrócenia czekającej go podróży. A przecież chciał być w domu tak szybko, jak tylko to możliwe. Czekały na niego sprawy wymagające niezwłocznego wyjaśnienia.
— To bardzo uprzejmie z pańskiej strony — powiedział. — Jeżeli rzeczywiście ma pan dość miejsca...

Wybrane dla Ciebie

Michał Sikorski dołączył do akcji "Ostatni dzwonek". Mówi, czego żałuje do dziś
Michał Sikorski dołączył do akcji "Ostatni dzwonek". Mówi, czego żałuje do dziś
Zmiany w T.Love. Hirek Wrona: to może być dla nich artystycznie ożywcze
Zmiany w T.Love. Hirek Wrona: to może być dla nich artystycznie ożywcze
Intymna opowieść o życiu. Mariusz Walter opowiada, jak poznał przyszłą żonę
Intymna opowieść o życiu. Mariusz Walter opowiada, jak poznał przyszłą żonę
Halestorm w Polsce już 30 października w COS Torwar
Halestorm w Polsce już 30 października w COS Torwar
Nie żyje Barbara Szczepuła. Kronikarka i reportażystka miała 79 lat
Nie żyje Barbara Szczepuła. Kronikarka i reportażystka miała 79 lat
T.Love rozstaje się z Janem Benedekiem. Muniek Staszczyk: To trudne małżeństwo, które się rozpadło. Znów
T.Love rozstaje się z Janem Benedekiem. Muniek Staszczyk: To trudne małżeństwo, które się rozpadło. Znów
Austria zrezygnuje z Eurowizji? Stawia konkretny warunek
Austria zrezygnuje z Eurowizji? Stawia konkretny warunek
Znamy laureata Literackiej Nagrody Nobla
Znamy laureata Literackiej Nagrody Nobla
Konkurs Chopinowski łączy miliony Polaków.  "Wchodzi we wszystkie strefy życia kulturalnego"
Konkurs Chopinowski łączy miliony Polaków. "Wchodzi we wszystkie strefy życia kulturalnego"
Koreański pianista świetnie mówi po polsku. "Kocham Chopina i Polskę"
Koreański pianista świetnie mówi po polsku. "Kocham Chopina i Polskę"
Czterech Polaków w II etapie Konkursu Chopinowskiego. Jury wybrało 40 pianistów
Czterech Polaków w II etapie Konkursu Chopinowskiego. Jury wybrało 40 pianistów
Ikona, która nigdy nie chciała być gwiazdą. Dlaczego Dido tak nagle zniknęła
Ikona, która nigdy nie chciała być gwiazdą. Dlaczego Dido tak nagle zniknęła