Stan oskarżenia
Jeszcze raz przyglądam się drzwiom Saldado. Nie mogę wśliznąć się przez nie niezauważony, ale moja wizytówka może. Pospiesznie bazgram parę słów na odwrocie jednej z nich, pokonuję resztę schodów i ostrożnie stawiam aktówkę pośrodku najwyższego stopnia, tak by nikt wchodzący lub wychodzący nie mógł jej przeoczyć.
Szybkim krokiem pokonuję korytarz i staję pod drzwiami mieszkania Saldado. Jest w nich wizjer, okrągła, szerokokątna soczewka. Nie jestem pewien, ale sądząc z kąta domyślam się, że jego pole widzenia nie obejmuje na tyle dużej części korytarza, by patrząc ze środka dało się dostrzec pozostawioną aktówkę.
Biorę głęboki oddech, po czym wsuwam wizytówkę pod drzwi i pukam z całej siły, raz i drugi.
Ze środka dobiega pojedyńczy, szybki szloch. Natychmiast zostaje stłumiony. Zanim cichnie, jestem już trzy metry od drzwi, odchodząc na palcach w kierunku przeciwnym do pustej teczki.
Chowam się się za gipsową kolumnę osłony, której grubość ledwo wystarcza, by ukryć mnie, choć przywieram plecami do ściany. Mija kilka sekund. Nasłuchuję.
Odgłosy telewizora w środku cichną nagle, aż w końcu nie słyszę ich zupełnie. Potem nic. Stoję, wsłuchując się w ciszę. Wydaje mi się, że trwa to całą wieczność. Na czoło i górną wargę występują mi krople potu. W spoconej dłoni ściskam klucz do kół. Wytężam słuch. Nic. Sekundy zmieniają się w minuty. Patrzę na zegarek. Gliny powinny być już w drodze.
Wreszcie słyszę coś. Znak życia, jaki wydaje każdy stary dom, typowy jęk jednego z zestarzałych legarów podłogowych, uginających się pod ciężarem czyichś kroków. Ktoś porusza się wolno tuż za drzwiami, przypuszczalnie wyglądając przez wizjer. Wyobrażam sobie, co dzieje się w środku. Mężczyzna, wysoki i żylasty, z niechlujną czarną brodą, wpatruje się w otwór, nie mogąc nic dostrzec. Potem podnosi moją wizytówkę i czyta wiadomość.
"Panie Espinoza. Ponieważ wynajął pan innego prawnika, należy się panu 5000 $ zwrotu za niewykorzystane honoraria. Dostałem ten adres od znajomego i próbuję pana znaleźć. Paul Madriani."
Saldado może nie witać mile gości, ale pięć tysięcy gotówką?
Mija kilka sekund. Znów słyszę kroki w środku, potem płacz. Tym razem to dziecko. Kuśtykające kroki. Męski głos, coś po hiszpańsku. Odgłosy zbliżają się do drzwi. Ściskam mocniej klucz w prawej dłoni. Chrobocze przekręcana od środka zasuwa i drzwi otwierają się. Przywieram plecami do ściany.
- Kto tam? - To głos kobiety, przerażony, łamiący się. - Kto tam jest?
Nasłuchują przez chwilę. Saldado prawdopodobnie patrzy przez wizjer, trzymając jej pistolet przy głowie.
- Zobacz, kto to jest. - Ostry szept, z akcentem. - I pamiętaj, że mam tu twoje dziecko. - Drzwi zamykają się na moment. Szura odsuwany łańcuch, po czym otwierają się znowu. Saldado wypycha ją na korytarz i natychmiast zamyka za nią drzwi. Zasuwa i łańcuch wracają na miejsce.
Wyglądam jednym okiem z kryjówki. Kobieta nie widzi mnie. Stoi tyłem do mnie, wpatrując się w jedyny nie pasujący tu obiekt, moją pozostawioną na schodach aktówkę. Miałem nadzieję, że Espinoza wyjdzie po nią, dając mi szansę na cios kluczem do kół w tył głowy.
Tymczasem Robin Watkins stoi u szczytu schodów, spoglądając w dół.
- Halo! Jest pan tam?
Milczę, kryjąc się we wnęce. Gdyby mnie zobaczyła, obawiam się, zważywszy, iż jej dziecko jest w rękach Saldado, że spanikowałaby i wydała mnie. Rusza wolno w dół schodów, znowu wołając.
Gdy zbliża się do parteru, przestaję słyszeć jej kroki. Od czasu do czasu lokalizuję ją po głosie, gdy woła. Słyszę skrzypienie drzwi wejściowych, a zaraz potem odgłos otwieranej i zamykającej się z trzaskiem drewnianej ramy siatki na muchy.
Jeśli gliny przyjadą w tej chwili, trudno przewidzieć, co zrobi: pobiegnie do nich czy wbiegnie z powrotem na górę, by ratować swe dziecko.
Ale nic takiego się nie dzieje. Patrzę na zegarek. Gliny się nie spieszą. Parę chwil później znów słyszę drzwi na dole, najpierw siatkę, potem drzwi wejściowe. Kroki Robin przemieszczają się, nie w górę po schodach, ale w głąb korytarza na parterze, ku tyłowi budynku. Sprawdza starannie wszystkie miejsca, gdzie mogłem zniknąć, wołając raz po raz. Dobiega mnie odgłos otwieranych i zamykanych tylnych drzwi, potem cisza. Czekam i nasłuchuję, zastanawiając się, co robi Saldado. Prawdopodobnie wygląda przez okna. Jeśli pojawi się radiowóz, może rozpętać się piekło.
Przez chwilę przychodzi mi na myśl, że może strach wziął górę nad instynktami macierzyńskimi, skłaniając Watkins do ucieczki przez podwórze. Słyszę dobiegający ze środka żałosny płacz dziecka. Watkins z pewnością słyszy go także.
Akurat kiedy zaczynam podejrzewać, że istotnie uciekła, słyszę chrobot gałki u drzwi od podwórza, tym razem nie na dole, lecz przy tylnym ganku na piętrze, półtora metra na prawo ode mnie. Wciskam się w cień, najgłębiej, jak tylko mogę. Drzwi otwierają się.
Nadchodzi. Wraca do mieszkania. By się tam dostać, będzie musiała przejść tuż obok mnie. Drzwi zamykają się za nią. Słyszę jej oddech. Pociąga nosem, powstrzymując łzy. Szura nogami po starych deskach podłogi. Na twarzy ma sińce, jedno oko zamknięte opuchlizną. Z nosa kapie jej krew. Nie wiem, czy nie jest złamany. Idąc ze wzrokiem utkwionym w podłodze, nie widzi mnie, dopóki nie unosi głowy.
Przykładam palec do warg, nakazując ciszę. Robin zerka w stronę drzwi w głębi korytarza, potem znów na mnie. Widzi klucz do kół w mojej dłoni i szybko kręci głową. Wie, co kryje się za tymi drzwiami. Wiedząc to, nie ma zbyt wiele zaufania do mnie ani do broni, którą trzymam. Zanim ma czas powiedzieć cokolwiek, chwytam ją i przyciągam do ściany.
- Tam jest moje dziecko - szepce.
- Wiem. Kto jeszcze tam jest, oprócz Saldado?
Patrzy na mnie, jak gdyby nie znała tego nazwiska albo nie rozumiała pytania.
- Ten człowiek w środku, który ma twoje dziecko. On jest sam?
Kiwa głową, powoli, jak w transie. Zastanawiam się, czy jest pod wpływem środków odurzających, czy po prostu w szoku.
- Gdzie jest twój mąż?
Wskazuje w stronę drzwi. Niemowlę znów płacze.
- Moje dziecko. Muszę iść do dziecka - mówi.
Muszę trzymać ją za ramię, by nie odeszła.
- Czy ten człowiek w środku ma broń?
Kręci głową, wzrusza ramionami. Nie wie.
- Nóż - mówi. - To wszystko, co widziałam.
- Musimy wymyślić coś, żeby wywabić go na zewnątrz - odpowiadam.
Kręci głową. Znów próbuje się wyrwać.
- Posłuchaj. Jeśli mi nie pomożesz, nie będę mógł wydostać stamtąd twego dziecka.
To przyciąga wreszcie jej uwagę. Nie mamy wiele czasu. Saldado musiał słyszeć, jak otwierała i zamykała drzwi od podwórza. Prawdopodobnie w tej chwili wygląda przez wizjer, zastanawiając się, gdzie ona się podziewa.
- Przejdź obok drzwi najszybciej, jak możesz - szepcę jej do ucha. - Weź aktówkę i wróć z nią pod drzwi. Kiedy tam będziesz, podnieś ją do góry, żeby mógł ją widzieć. Będzie obserwował cię przez wizjer. Powiedz mu, że poszedłem do samochodu po dokumenty, które twój mąż musi podpisać, ale pieniądze są w teczce. Rozumiesz? Pieniądze są w teczce. Potem postaw ją na podłodze pod drzwiami. Bez względu na wszystko, kiedy otworzy drzwi, nie wchodź do środka.
- Moje dziecko jest w środku.
- Wiem. Wydostanę je dla ciebie. Rozumiesz?
Odwraca głowę i patrzy na mnie. Nie jestem pewien, czy rzeczywiście rozumie.
- Czy nic mu się nie stanie? - odzywa się niemal pełnym głosem.
Zasłaniam jej dłonią usta.
- Zatroszczę się o nie. Kiedy facet otworzy, po prostu schowaj się za drzwiami i trzymaj się z boku.
Kiwa głową.
Zanim ma czas zadać następne pytanie, wysyłam ją w drogę. Ogląda się na mnie przez ramię. Jest już zdecydowanie w polu widzenia wizjera. Gestem każę jej patrzeć w inną stronę. Odwraca głowę niczym marionetka na sznurkach. Jest w szoku. Obawiam się, że kiedy weźmie aktówkę i wróci pod drzwi, zapomni całą resztę.
Ale zanim dociera do schodów, przystaje przed drzwiami. Wstrzymuję oddech. Jeśli Saldado otworzy drzwi i wciągnie ją do środka, nic nie będę mógł zrobić. Mój mózg wysyła jej telepatyczne sygnały, żeby ruszyła dalej.
Słyszę dźwięk przesuwanego łańcucha. Wysuwam się z kryjówki, by zmniejszyć dystans dzielący mnie od drzwi. Chrobot łańcucha przywraca Robin do rzeczywistości. Powłócząc nogami, rusza wolno korytarzem w stronę schodów i mojej aktówki.
Biorę głęboki oddech i cofam się za występ muru. Modlę się, żeby Saldado był sam i bez spluwy. W przeciwnym razie będzie wkurzony, kiedy odbierze towar i odkryje, że mam tylko sześćdziesiąt dolców w portfelu i trochę drobnych w kieszeni. Robin podnosi teczkę i odwraca się do mnie. Robot w transie. Kiwam głową, gestami przywołując ją z powrotem ku drzwiom.
Idzie jak zombie. Jest w szoku. Być może doznała wstrząsu mózgu od uderzeń w głowę. W lewej ręce niesie pustą aktówkę. Kiedy dociera do drzwi, odwraca się i staje, gapiąc się w gładką, drewnianą płytę.
Saldado z pewnością obserwuje ją teraz przez wizjer. Daję jej znaki, chwytam się za nadgarstek i unoszę dłoń wciąż ściskającą klucz do kół. "Podnieś teczkę i pokaż mu ją." Robię wszystko poza wypowiedzeniem tych słów. Wreszcie Robin podnosi teczkę. Waha się przez chwilę, po czym mówi:
- Pieniądze są w środku.
Słyszę, jak łańcuch odsuwa się. Potem cisza.
- Gdzie on jest?
Robin lekko kręci głową. Rozpędza mgły.
- Poszedł do samochodu - mówi. - Po jakieś papiery do podpisu.
Saldado zastanawia się przez moment. Wreszcie przekręca zasuwkę. Sezamie, otwórz się. Wysuwam się zza pilastra i posuwając się z plecami przy ścianie, trzema długimi krokami docieram do drzwi. Watkins wciąż stoi tam z aktówką w dłoniach. Jest oszołomiona. Ściskając oburącz klucz do kół, głową daję jej znak, by odsunęła się na bok. Nie widzi mnie albo nie dociera to do niej.
Gałka u drzwi obraca się. Nie ma czasu do stracenia. Oparty plecami o ścianę unoszę lewą nogę i stopą pcham z całej siły rękę, w której trzyma aktówkę. Teczka wylatuje jej z ręki i upada na ziemię. Watkins zatacza się i przewraca bezwładnie na podłogę półora metra dalej. Moment później drzwi uchylają się lekko.
Rzucam się na nie całym ciałem, barkiem naprzód, zapierając się nogami. Potykam się o leżącą teczkę i tracę przyczepność. Skórzane podeszwy moich butów ślizgają się na deskach podłogi. Drzwi są już otwarte do połowy, nim do Saldado dociera wreszcie, co się dzieje. Przez krótką chwilę widzę jego twarz, rozszerzone oczy niczym dwie czarne oliwki pływające w oceanie bieli, nim następuje reakcja. Szybki jak kot, rzuca się na drzwi od drugiej strony i pcha, stawiając mnie prosto. Nagle układ sił zmienia się. Zapierając się, Saldado ma nade mną przewagę. Sięga ręką przez drzwi. W dłoni trzyma coś lśniącego i połyskującego. Brzytwa. Robi zamach w stronę mojego prawego ramienia i przecina cienki rękaw mojej bawełnianej koszuli, jakby to była bibułka.
W ułamku sekundy, jakiego mi trzeba, by odpowiednio zareagować, Saldado napiera na drzwi, jak gdyby góra zwaliła się na nie od drugiej strony.
Pcham ze wszystkich sił. Przegrywam. Drzwi zamykają się kawałek po kawałeczku, gdy nagle uderzają o coś twardego i zatrzymują się. Zerkam w dół. U moich stóp kuli się Robin Watkins, zakrwawiona i posiniaczona. Wepchnęła w szczelinę moją aktówkę.
Rzucam się barkiem na drzwi, a one ustępują lekko. Saldado wie, że nie może wygrać. Może nie dopuścić do otwarcia drzwi, ale nie może ich zamknąć. Próbuje wykopać aktówkę, ale Watkins przytrzymuje ją obiema rękami.
Znów robi zamach brzytwą. Tym razem odparowuję go kluczem do kół, gniazdową końcówką uderzając Saldado po kłykciach. Cofa rękę. Przez kilka sekund udaje mu się mnie powstrzymać. Rzucam się na drzwi, raz, drugi, trzeci. Każde uderzenie przenosi się na jego ciało po drugiej stronie. Przyjmuje ich jeszcze kilka, potem nagle cofa się i drzwi otwierają się na oścież.
Saldado wycofuje się na środek małego salonu. Posuwa się tyłem i niemal przewraca się o mały, rozklekotany stolik do kawy. Łamie jedną z nóg mebla i kopniakiem odtrąca resztę na bok. Rozszczepione kawałki drewna lecą przez pokój. Blat stolika ląduje na wielkim, owiniętym w folię pakunku, leżącym na podłodze za kanapą.
Meksykanin przykuca na ugiętych kolanach, trzymając brzytwę przed sobą, nie odrywając wzroku od klucza do kół w moich dłoniach. Na kanapie, na lewo ode mnie, siedzi dziecko, mały chłopczyk w brudnym pampersie, wpatrując się we mnie szeroko otwartymi oczyma. Zaskoczony moim wtargnięciem, na moment przestaje płakać i wpycha do buzi obślinioną piąstkę.
Patrzę na Saldado. Obu nam w tym samym momencie przychodzi do głowy jedna myśl. Meksykanin robi ruch w stronę dziecka. Zamierzam się kluczem, chybiając o parę centymetrów, ale to wystarcza, by zmusić go do cofnięcia się i uskoczenia w lewo. Natychmiast wykorzystuję to, posuwając się bokiem w prawo, tak by znaleźć się między nim a chłopcem. Saldado podejmuje ten wojenny taniec, spychając mnie dalej w prawo. Spogląda na otwarte drzwi, gdzie Robin wciąż klęczy na podłodze. Jestem tam, gdzie chcę być, zostaję więc w miejscu. On ma brzytwę, ale klucz daje mi większy zasięg. Jeśli zaatakuje mnie i chybi, złamię mu rękę. Przy odrobinie szczęścia może uda mi się zdzielić go w głowę.
Saldado analizuje sytuację. Jego ciemne oczy biegają w tę i z powrotem między klęczącą w drzwiach Watkins a jej dzieckiem na kanapie. Oboje w równym stopniu nadają się do jego celów. Robi markowany ruch w stronę matki i daję się nabrać. Atakuję. Świst powietrza. Saldado usuwa się w drugą stronę, bliżej dziecka. Klucz do kół zakreśla ósemkę w pustej przestrzeni.
Cofa się, uśmiechając się do mnie.
- Nie tak łatwo, co? - Ociera ramieniem pot z górnej wargi.
Obserwuję jego oczy. Ocenia zasięg moich ciosów, moją gotowość zaryzykowania kontaktu z brzytwą.
Patrzy na dziecko, potem znów na matkę: oczywiste ruchy, by pozostawić mnie w niepewności co do celu kolejnego ataku. Kątem oka wciąż śledzi klucz do kół. Zerka szybko w stronę dziecka, robi pół kroku w tym kierunku.
Tym razem nie łapię się na to. Stojąc bez ruchu, odwracam tylko głowę. Kiedy robi nagły zwrot w stronę drzwi, jestem gotowy.
Saldado nie ma wyboru. Niesie go siła rozpędu, dając mi dość czasu na szybkie zamachnięcie się żelastwem. Wymierzam cios niczym leworęczny zawodnik z Louisville. Gniazdowy koniec klucza trafia go z całej siły, nisko po lewej stronie klatki piersiowej: tępe, głuche uderzenie i chrzęst pękających kości.
- Uhhhhhhhh. - Cios odbiera mu dech. Saldado zatacza się w tył. Zaskoczenie i ból, do których chwilę później dołącza gniew: wszystkie emocje adrenaliny przemykają w ułamku sekundy przez jego twarz. Zanim mam czas przyłożyć mu po raz drugi, rzuca się na mnie, bez przekonania, ale to wystarczy, by utrzymać mnie z dala. Walka lub ucieczka.
Atakuje znowu. Ostrze tnie pod kluczem. Zginam się wpół, odchylając się w tył, i prosta krawędź brzytwy przesuwa się o włos od mojego żołądka. Zataczając pętlę kluczem, siłą rozpędu trafiam go w grzbiet dłoni, zbyt słabo jednak, by wyrządzić mu jakąś szkodę.
Saldado trzyma się ręką za bok. Zagląda sobie pod ramię, obmacując bolące miejsce, oceniając rozmiar zniszczeń. Na koszuli ma krew. Patrzy na nią i nagle uświadamia sobie, podobnie jak ja, że przecież nie tam go uderzyłem. Wysoko na jego barku widnieje łuk drobnych czerwonych plamek, jak gdyby ktoś machnął w jego stronę zamoczonym w farbie pędzlem. Dysząc ciężko, pomimo bólu, kojarzy fakty szybciej niż ja. Uśmiecha się.
- Krwawisz, se or.
Szybko zerkam w dół. Krew kapie z klucza do kół na podłogę. Saldado próbuje wykorzystać moją chwilową nieuwagę. Przygważdżam go wzrokiem, gdy pochyla się do ataku. Poczuwszy raz ugryzienie mojego żelastwa, nie ma ochoty na dokładkę. Prawy rękaw mojej koszuli jest czerwony od łokcia aż po zapięty mankiet, gdzie dosięgło mnie przez drzwi ostrze brzytwy. Adrenalina uśmierzyła ból. Albo to, albo mam przecięty nerw. Ruchy Saldado są teraz wolniejsze. Moje także. Ustawia się uszkodzonym bokiem z dala ode mnie, by go chronić. Wciąż trzyma się za dolne żebra. Drugą ręką wolno macha mi przed nosem brzytwą, robiąc wiatr. Próbuje sprowokować mnie do zamachnięcia się na ostrze, jeszcze bardziej zbliżając mi je do twarzy. Nie chwytam przynęty. Ominąłby mój cios i przy ruchu powrotnym złapałby mnie za rękę, a w międzyczasie mógłby swobodnie operować brzytwą.
- Tylko tak dalej, facet - mówi - a skończysz jak ten twój koleżka na podłodze.
- Tak, w biciu kobiet jesteś naprawdę niezły - odpowiadam.
- Nie. Nie. Nie o niej mówię. Twój drugi kumpel. Tam. - Wskazuje głową w drugą stronę. - Możesz sobie zatrzymać pieniądze. Zabieraj je i idź. Daruję ci życie - dodaje.
Ryzykuję szybki rzut oka i uświadamiam sobie, że Saldado mówi o owiniętym w folię pakunku za kanapą.
- Espinoza?
Powoli kiwa głową, uśmiechając się do mnie.
- Co z kobietą i z dzieckiem?
Wzrusza ramionami, rzuca mi rozbrajający uśmiech.
- Co oni dla mnie znaczą?
Watkins musiała widzieć, jak zabijał jej męża. Nie wierzę, że pozwoliłby jej odejść.
- Wezwałem już policję - mówię mu.
- Kłamiesz.
- Poczekaj, to się przekonasz.
Robi zamach brzytwą.
- Myślisz, koleś, że jak długo możesz tak krwawić, zanim padniesz? Hm? Dlaczego nie pójdziesz?
Jego oczy mówią mi, że gdy tylko zrobię krok w stronę drzwi, rzuci się na mnie z ostrzem.
- Pozwól jej zabrać dziecko i iść.
- Jasne.
- Robin?
Watkins patrzy na mnie, ale nie odzywa się.
- Weź dziecko - mówię jej. Patrzy na chłopca, potem znów na mnie.
- Wstań i weź dziecko.
Meksykanin uśmiecha się. Wie, że jeśli uda mu się mnie powalić, zdąży schwytać ich oboje, zanim dotrą do drzwi wejściowych. Robin wstaje. Robi kilka niepewnych kroków w głąb pokoju.
- Schowaj się za mnie - mówię jej.
Meksykanin uśmiecha się do mnie. Mógłby złapać ją w mgnieniu oka, zmusić mnie do rzucenia klucza, po czym poderżnąć jej gardło i zabić mnie na koniec. Watkins przesuwa się za mnie, chwyta dziecko i tuli je w ramionach.
- Idź - mówię.
Rusza ku drzwiom, potem odwraca się i patrzy na mnie.
- Idź! - Odwracam głowę i na ułamek sekundy spuszczam Saldado z oka.
W tej samej chwili on rzuca się na mnie. Ostrze idzie dołem. Zanim mam czas zrobić zamach, Meksykanin chorą ręką chwyta koniec klucza. Klinuję jego ramię z brzytwą między łokciem a tułowiem.
- Idź! - rzucam przez zaciśnięte zęby. To wszystko, co mogę zrobić, jeśli nie chcę przygryźć sobie języka, gdy Saldado wali się na mnie całym ciężarem. Jego bark wciska mi się pod brodę, zmuszając mnie do odchylenia głowy w prawo.
Z przerażeniem w oczach, ściskając kurczowo dziecko, kobieta znika w głębi korytarza. Saldado, z trzymającą brzytwę ręką uwięzioną pod moją pachą, próbuje manewrować nadgarstkiem tak, by dziabnąć mnie w plecy. Czuję, jak ostrze ociera się o bawełniany materiał mojej koszuli i szarpię się, wykręcam, obracam wokół własnej osi, żeby zwalić go z nóg. Przesuwam ciężar ciała i pozwalam fizyce dokonać reszty. Siła odśrodkowa posyła nas przez pokój, aż wreszcie nasze stopy uderzają w nieruchomy obiekt, ciało Espinozy, i górę bierze siła grawitacji.
Obejmuję go dłonią za kark i, padając, pcham mocno, przyspieszając jego upadek i powalając go na pierś. Walę się barkiem na podłogę. Miażdżąca siła uderzenia pozbawia mnie tchu. Saldado przyjmuje cios na klatkę piersiową, padając tuż przede mną. Wydycha z nosa i ust mgiełkę krwi z przebitego płuca. Dłoń z ostrzem uderza o podłogę i brzytwa upada z brzękiem na stare deski.
Przez kilka sekund żaden z nas nie porusza się. Leżąc na boku pod kanapą, niezdolny zaczerpnąć tchu, słyszę jego świszczący, przerywany od czasu do czasu jękami oddech. W głowie zaczyna robić mi się pustka, wzrok zamazuje się, jak gdybym patrzył przez szybę, na którą ktoś wylał wiadro wody. Widzę, jak Saldado unosi głowę. Z nosa i ust wypływają mu pieniste pęcherzyki krwi.
Oddycham powoli, płytko, głowa robi mi się lekka jak hel. Meksykanin dźwiga się z wysiłkiem na kolana, podpierając się dłońmi. Oczyma zaszklonymi bólem i przepalonymi gniewem patrzy na mnie, zataczając się na czworakach. Skupiam wzrok na lśniącym ostrzu na podłodze. Saldado odwraca głowę i dostrzega je. Próbuję się poruszyć, ale ciało odmawia mi posłuszeństwa. W stopach czuję chłód, wzrok się zaćmiewa, uszy zaczynają wypełniać mi halucynacje: słyszę odległe buczenie.
Kiedy znów kieruję wzrok w jego stronę, Saldado nie patrzy już na leżącą brzytwę. Trzymając się za bok, z wysiłkiem podnosi się na nogi. Jego ciemne oczy są zwrócone ku oknom od ulicy. Nim ogarnia mnie mrok, rozpoznaję jeszcze dobiegający gdzieś z zewnątrz dźwięk, metaliczne wycie syreny policyjnej.