Szklanka na pająki
Dzień dobry
Najpierw byłam mężczyzną. Nazywałam się Wołodymir Switłyczko i miałam ogromne stopy. I takie same ręce, którymi łatwiej niż innym cięło się zimne bale drewna. Umarłam w roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym drugim, ale niewiele z tego pamiętam, choć znam takich, co potrafią opowiedzieć wiele o każdej swojej śmierci.
Potem wybrałam sobie miasto, którego zupełnie nie znałam. Z wiekiem rosła we mnie pewność, że nigdy wcześniej w nim nie byłam. Aż wreszcie nabrałam co do tego tak wielkiego przekonania, że zaczęłam je malować. Żeby później, kiedy znowu umrę i znowu się urodzę, móc sobie łatwiej przypomnieć wszystko, co ważne.
W naszej rodzinie tę niezwykłą zdolność odradzania się dziedziczyło co drugie pokolenie. Moja babka pamiętała, kim była, od trzeciego roku życia i osiągnęła mistrzostwo w zapamiętywaniu. Ale wnuki przychodziły na świat dosyć późno, a starsi chorowali i często zdarzało się tak, że nie zdążyli przekazać nikomu swojej wiedzy. I młodzi, w mozole i trudzie, zdobywali doświadczenie z delikatnym tylko przeczuciem, że za ich niepokojem kryje się coś jeszcze.
Tak było i ze mną. Moja świadoma babka zmarła zbyt wcześnie, by mi cokolwiek opowiedzieć, a list, który napisała, zanim wypadła z okna, zaginął gdzieś podczas przeprowadzek.
Teraz już wiem, że człowiek rodzi się kobietą, jeśli w poprzednim życiu nie zachowywał się godnie jako mężczyzna. Nabrzmiewanie piersi i comiesięczny szturm krwi zdarzają się tym, którzy wzgardzili kiedyś kobietami. Jako Wołodymir Switłyczko zlekceważyłam intuicję, wpływ księżyca i głosy z wnętrza ziemi. I dlatego wróciłam, żeby naprawić nieprzebrane szkody.
Jestem jedynym dzieckiem mej obecnej matki. Na dzień przed porodem poczuła chęć na kiełbasę. Ojciec załatwił mięso. Przyniesione do szpitala przy ulicy Klinicznej pęta rozrzewniły matkę i zanim spożyła je chciwie, wylała na łóżko - i ojca - kilka litrów łez. Od tamtej pory nie lubię ani kiełbasy, ani słonej wody. Przyjaciół z Południa dziwi zwłaszcza to drugie, bo przecież nadal mieszkam nad samym morzem.
Matka zlekceważyła wszystkie znaki, jakie w dniu moich urodzin dostała od nieba. Nie zauważyła sroki w szpitalnym oknie i herbaty rozlanej w kształcie serca. Ani tego, że jej ulubiona książka spadła sama z nocnego stolika i otworzyła się na rozdziale pierwszym. Październikowe niebo roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego czwartego rozświetliło się słońcem – to jednak także uszło powszechnej uwadze. Pielęgniarki i lekarze skupieni nad ciałem rodzącej ratowali moje, świeże jeszcze, życie.
Wydostałam się z brzucha cała sina. Pępowina oplotła mnie tak szczelnie, że potem przez trzydzieści lat znajdowałam jej kawałki w różnych własnych myślach. Piękna siostra z pieprzykiem na lewym policzku zaniosła mnie do inkubatora, gdzie pierwsze dni spędziłam w oderwaniu od tego świata. Nie dane mi było poznać ani miłosnego głosu, ani dotyku. W szklanej kuli przeżyłam sześć dni w całkowitej izolacji od wszystkiego, co zazwyczaj dziecko poznaje zaraz po urodzeniu. Nie miałam nawet imienia. Obok siedział tylko miniaturowy anioł stróż. Tak mały jak muszka owocówka, tylko zupełnie przezroczysty. Później babka powiedziała mi, że nie ma co się dziwić, anioły też się rodzą małe, a potem rosną wraz z nami.
Tak naprawdę miałam dwie pępowiny.
Pierwsza to ta darowana od matki. Przez całe dzieciństwo i wiek nastoletni ciężko mi było oddychać. Powietrze wchłaniałam trudniej niż inne dzieci, alergia i astma dusiły mnie wspomnieniem z porodu.
Druga – tak cienka i delikatna, że zupełnie niewidoczna, łączyła mnie z lodowcem na Północy. Ale ponieważ jej nie widziałam, nie pytałam się nigdy o to, jaki wpływ na życie może mieć śnieg, zima i minusowe temperatury w mojej dzielnicy.