Teraz

Obraz
Źródło zdjęć: © Inne

1

Tak właśnie jest: czarny poranek, niskie ciśnienie atmosferyczne, porządnie zamieciona izdebka na poddaszu, skromnie, ale czysto ubrana dziewczyna, na maszynce spirytusowej grzeje się imbryk. Szczęśliwi, którzy idą do pracy. Tyle razy widziałam ten film. Tylko dlaczego ciebie tu nie ma, żeby śledzić każdy mój ruch: kiedy przed wyjściem myję i wycieram kubek po herbacie i talerz po owsiance, kiedy zamiatam okruchy i sprawdzam, czy okna są zamknięte jak trzeba?
Gdzie jesteś, biedactwo, i dlaczego nie ma cię tutaj, żeby na mnie patrzeć? Przyznaj: jestem godna podziwu, kiedy wstaję czarnym rankiem, żeby wziąć na siebie heroizm tej pory dnia. Więc dlaczego nie ma cię tutaj, żeby być niemym i trochę zawstydzonym własną bezczynnością świadkiem mojej dyscypliny, dlaczego nie wodzisz wzrokiem za moimi ruchami, czemu nie malujesz tła dla osoby, jaką jestem? Bo ja, przyznaj, jestem kwintesencją dzielności, jestem wszystkimi czajnikami i ekspresami do kawy, rozgrzewającymi się w ciemnościach, jestem parą skraplającą się na szybach autobusów wiozących ludzi z Marek i Czarnej Strugi na Dworzec Wileński, jestem odgłosem kroków na oblodzonym chodniku. Jestem piękną dysydentką z radzieckiego filmu, dziewczyną, której jedynym marzeniem jest to, żeby się wyspać. Była chyba nauczycielką – jak ja! Nie mogła pracować w zawodzie, więc musiała zarabiać, pracując na kilku etatach jako sprzątaczka i dozorczyni. Zakochał się w niej mężczyzna zamożny i prominentny i usiłował uwieść ją
kawiorem z bieługi. Któregoś dnia piękna dysydentka zdecydowała się wsiąść do czekającej na nią limuzyny, ale gdy tylko oparła głowę o skórzaną tapicerkę – natychmiast zasnęła. I to wzruszyło mężczyznę prominentnego. Taka zmęczona, taka skromna. Zupełnie jak ja! Tyle razy widziałam ten film.
Dlaczego ciebie tu nie ma? Moje biedactwo, moja najlepsza przyjaciółko, byłyśmy razem takie szczęśliwe! Jak samowiedza, która spotyka na gościńcu drugą samowiedzę i dziwi się, jak bardzo są do siebie podobne. Dwie stare panny na wygnaniu. Warszawa, metro Kabaty, stacja końcowa. Kobiety wykluczone mieszkają poza centrum. Byłyśmy wykluczone i byłyśmy solidarne z wykluczonymi. Przynosiłam ci z krwiobiegu miasta to, co najważniejsze. Powiedz tylko, czy nie byłyśmy szczęśliwe? Dwie stare panny na kabackim wertepie skaczą przez skakankę.
Ja jednak żyję, tak można to nazwać, ja żyję, mimo że przecież do życia potrzebny jest Inny. Niektórzy uwewnętrzniają konieczność i prawo, ale to takie kapitalistyczne, takie prawicowe. A raczej: liberalne. Ja jestem ja, a nie Robinson Crusoe. Zresztą trochę jestem Robinsonem Crusoe, wystarczy spojrzeć na złożoną kanapę, równo poskładaną pościel, ukrytą w schowku. Jestem trochę Robinsonem Crusoe, zaraz zamknę moją wysprzątaną samotnię, naciągnę czapkę, przygarnę do siebie papierową lakierowaną reklamówkę z perfumerii Douglas pełną książek i wyjdę. Będę drobiła kroki moimi raciczkami po oblodzonym chodniku. Nie odwrócę się, nie spojrzę w kuszący marazmem i melancholią, parujący mgłą Las Kabacki. Obejmę mocno reklamówkę, żeby padający śnieg nie rozmoczył lakierowanego papieru. Mróz sklei mi rzęsy, a ja będę szła przez księżycowy krajobraz Kabat, przez parking koło Tesco. Będę wdychała rozpylany poprzez mróz zapach bladych bułek. Będę szła do stacji metra, mijając po drodze dziarską grupę emerytek z kijkami. Co
środę o ósmej rano mają zbiórkę przed leśno-polnym spacerem. Marsz z kijkami, zwany także nordic walking, to sport przyjemny i odpowiedni zarówno dla osób młodych, jak i w podeszłym wieku. Więc kto z nas jest Robinsonem Crusoe? Chyba jednak nie ja. Byłyśmy razem szczęśliwe, naprawdę byłyśmy!
Więc dlaczego nie ma cię tutaj, żeby zamknąć za mną drzwi?
Kiedy drzwi się nie otwierają, to znaczy, że są zamknięte. Proste? Nie aż tak bardzo. Ja nie jestem tego tak bardzo pewna. Naciskam klamkę, ciągnę ją do siebie. Uwieszam się klamki. Zamknięte. Czekam na windę. Tymczasem sprawdzam, czy zamknięte, bo mogłam się przecież pomylić. Wsiadam do windy. Cofam się. Zamknięte. Chyba. Być może. Nie jestem pewna. Wieszam się na klamce. W końcu kładę się na wycieraczce. Nie mam siły. Nie mam siły na myśl o tym, że być może nie zamknęłam drzwi. Że nie zamknęłam się w sobie. Nie wiem, jak ludzie mogą żyć z tak ogromnym ciężarem odpowiedzialności, jakim jest zamknięcie drzwi. Mam dreszcze lęku, kiedy pomyślę, że mogłabym pracować jako ekspedientka i zamykać sklep na noc. Sama! A przecież niektórzy tak robią. Kiedyś widziałam kobietę zamykającą sklep z kosmetykami Izis. I nawet nie szarpnęła klamką, żeby sprawdzić, czy na pewno zamknięte. A przecież zamknąć się w sobie to jedna z największych przyjemności. Być cicho, nie odczuwać fizycznej potrzeby opowiadania o sobie,
informowania wszystkich: „jest mi niedobrze” czy: „mam migrenę”. Bądźmy sobie niepotrzebni. Jak by to było cudownie.
Za chwilę wstanę, sprawdzę czy zamknęłam drzwi, wejdę do windy. Za chwilę minę grupę emerytek maszerujących z kijkami, chyba że do tej pory zanurzą się w parującym melancholią Lesie Kabackim. Ale teraz leżę pod drzwiami mieszkania, z twarzą na gumowej wycieraczce (wczoraj ją trzepałam i szorowałam starą szczoteczką do zębów, ale i tak czuję na policzku piasek). Za chwilę dzień potoczy się zgodnie z rozkładem, ale teraz leżę i jest nawet przyjemnie.
Mieszkam na piątym piętrze, najwyższym. W skośne okno na poddaszu uderza śnieg. Sąsiedzi z lewa już wyszli do pracy, a opiekunka do dzieci nie weźmie ich raczej dziś na spacer. Do godziny osiemnastej nikt tu nie wejdzie, chyba że zbłąkany roznosiciel ulotek. A może, może zrobię sobie dziś wolne? Tak przyjemnie jest leżeć na klatce, w płaszczu, umalowana, gotowa do podjęcia wszystkich wyzwań współczesności, a jednak milcząca, a jednak bierna, a jednak poza. Kiedy tu leżę, nic mnie nie dotyczy. W moim organizmie zachodzą różne procesy, trawi się owsianka, gdzieś tam pozostawiona przez nieuwagę w gniazdku ładowarka ciągnie prąd (trzeba będzie za to zapłacić), a dziewięć stacji metra stąd, na Uniwersytecie, moi studenci przyznają mi punkty od zera do sześciu za „stosunek do przedmiotu”, ale kiedy tu leżę, nic mnie nie obchodzi. Ta klatka schodowa jest bardziej pociągająca niż Las Kabacki. Raz położywszy się na wycieraczce, nie mogę się powstrzymać, żeby nie zostać tu chwilę dłużej. Kto zresztą obliguje taką
samotną starą pannę jak ja do dyscypliny? Tylko ja sama. I tylko ja sama mogę się z niej zwolnić. „Dr Karolina Pogorska odwołuje dyżur i zajęcia w dniu 17 listopada z powodu choroby. W dniu 18 listopada zajęcia i dyżur odbędą się zgodnie z planem.” Widzę, jak sekretarka wbija szpilkę w korkową tablicę przy drzwiach Zakładu Kultury w Kryzysie. Mam czas do osiemnastej.
Około osiemnastej wracają sąsiedzi. Alina i Witek. To oni wprowadzili sympatyczny zwyczaj rozmów na klatce. Alina i Witek zajmują dziewięćdziesięciometrowe mieszkanie, w którym właśnie położyli tak zwany ruchomy parkiet. Ten parkiet ładnie pachnie, jak zresztą wszystko, co nowe. Żeby zapach nowości nie zwietrzał zbyt szybko, Alina i Witek palą na klatce, dym wędruje pod drzwiami i wtedy ja się nim zaciągam, to nawet przyjemne i całkiem tanie. Alina i Witek palą na klatce, zadomowili się na niej: wystawili nawet przed drzwi stary aluminiowy stołek turystyczny oraz niebieską filiżankę z utłuczonym uszkiem – jako popielniczkę (choć pamiętam, że długi czas służył do tego słoik po czarnych oliwkach) – zapewne w myśl zasady, że sionka, przedpokój, komórka i tym podobne pomieszczenia często pełnią funkcję ostatniego ogniwa przemiany materii przedmiotów niepotrzebnych w domu.
Alina i Witek nieświadomie komunikują się też ze mną za pomocą zapachów kuchennych. W mojej kuchni, koło okna, jest takie miejsce, gdzie pod kafelkiem jest rura z ciepłą wodą. Kiedy stoi się na tym ciepłym kafelku, czuć zapach jedzenia, które gotuje Alina. Czasem, kiedy nie chce mi się robić niczego na kolację, staję tam i wącham: „zrazy z kaszą gryczaną”, „barszcz ukraiński”, „zapiekanka mięsno-ziemniaczana”.
Śnieg przestaje padać, topi się i płynie po szybie.
Dzwoni telefon (mama). Nie odbieram. Dzwoni ciągle: mamo, nie mogę rozmawiać, jestem w banku, mówię szeptem. Oddzwonię do ciebie. Głód i poczucie winy. Jestem ich dzieckiem, tak samo jak ty, moje biedactwo. Zawsze coś węszyłaś, jakieś uczucie, z nosem przy ziemi, bo może coś komuś upadło. Gdzie poszłaś, biedactwo? Co knujesz? Same łzy nie wystarczą! Tyle razy ci to mówiłam. Wszyscy umieramy ze śmiechu i szukamy szczęścia, ale naprawdę powinnaś była przestać knuć w sprawie Ryszarda od jego urodzinowego przyjęcia, kiedy wróciłaś do domu ze stanikiem w kieszeni swojego kurtko-płaszcza.
Widzę cię, jak stoisz w mieszkaniu Ryszarda na ulicy Mokotowskiej, wśród jego wszystkich roślin doniczkowych, do których jest naprawdę przywiązany. Poszłaś tam sama, ja nigdzie nie poszłabym sama! Zawsze trzeba mieć jakąś kopię zapasową, ale ty, jak zawsze, idziesz na całość i już w przedpokoju wiesz, że wszystko na nic. W powietrzu unosi się zapach zadowolenia z siebie, nie pasujesz do tego. Od samego zapachu zaspokojonych pragnień kręcą ci się łzy w oczach, ale brniesz dalej. Wypełzasz z puchowej kurtki, która raz za razem spada z wieszaka, jakby wąskie płaszcze z wełny przezywały ją od „grubych”. Najgorsze, że zagalopowałaś się i zdjęłaś też zabłocone kozaki. Stoisz boso na parkiecie. Koleżanka Ryszarda, która otworzyła ci drzwi, patrzy pytająco. Reszta gości, których nie znasz i niewiele wskazuje na to, żebyś miała ich poznać tego wieczoru, jakoś ominęła złe warunki atmosferyczne w błyszczących pantofelkach. Ale nie ty.
Ryszard jest w drugim pokoju, tym, w którym ciebie nie ma. Powinnaś to przemyśleć. Ale jest za późno. Ryszard macha na powitanie ręką – tak samo chudą jak cała reszta jego ciała – i nie przestaje się wić. Ryszard wije się w tańcu, białą koszulę ma włożoną w spodnie. Pasek poszarpany przez dzikiego zwierza jest wyeksponowany. W żadne z jego ubrań ty nigdy byś nie weszła, jesteś za gruba! Chudy Ryszard w czarnych okularach tańczy przy sztucznym świetle, a twoje biedne, zamulone cukrem ciało podryguje niemrawo. Kołysząc się tylko pozornie do taktu, pchasz przed sobą pudełko ciastek z cukierni Słodki Słony. Sama niczego nie umiesz wymyślić, wszystko kopiujesz po mnie! Kiedyś cię tam zabrałam, w tak zwany szary wtorek, żeby ci opowiedzieć, że te ciastka są jak orgazm. Są jedyną rzeczą, która sprawia, że na chwilę zapominasz o gorsecie życia pełnego umiaru i ciężkiej pracy. I teraz niesiesz tę słodką poezję, za którą zgodnie z nazwą słono zapłaciłaś, niesiesz cukier z płatkami róż Ryszardowi, a on szczypie cię w
policzek i mówi, żebyś postawiła to gdzieś. Bo on jest teraz zajęty tańcem.
Gdybym ja była tam z tobą, powiedziałabym ci, że nie ma się czym zachwycać, bardzo możliwe, że on te włosy w kolorze skandynawski blond sobie przeszczepił, że spod jego uroku wybieganego cocker spaniela przeziera ruina, nikt nie staje się coraz młodszy, tylko coraz starszy. Ja bym ci to powiedziała, bo jestem doktorem kultury w kryzysie, ale ty bezmyślnie się zachwycasz. Odstawiasz pudełko z ciastkami na jakąś szafkę, smutno jest ci się z nim rozstawać, tyle powiedziałaś do tego pudełka, odkąd wyniosłaś je ze sklepu. Te ciastka są książką – traktatem twojego przywiązania i uwielbienia. Tyle że mężczyźni nie znają języków, w jakich piszemy takie książki. A ten mężczyzna, czyli Ryszard, nie pofatygował się nawet, żeby rzucić okiem na tylną okładkę. Choćby na zdjęcie autorki. Może to i lepiej. Spójrz na siebie, biedactwo! Twoje miejsce jest przy kuchence, mogłabyś ugotować sobie budyń, a nie pchać się na tańce. Patrzysz na siebie w lustrze i nie możesz uwierzyć, jak to się dzieje. Przecież jesteś zupełnie inna.
Wewnątrz to jesteś ty. Wewnątrz jesteś księżniczką. A w lustrze zwalistą osobą o szarych włosach. Czujesz łaskotanie w przełyku. Wiesz już, jak to się skończy. A wtedy w lustrze za swoimi plecami widzisz dziewczynę, która wygląda, jakby obrabowała H&M. I wszystkie łupy włożyła na siebie. Ty nawet nie znasz nazw tych ubrań (getry? gipiura? gorset?). I ta osoba – ten Ziggy Stardust – bierze z szafki pudełko z twoimi ciastkami, otwiera je i wkłada do ust połowę ciastka obsypanego płatkami róż, wartość rynkowa piętnaście złotych. Ten potwór pożera to, oblizując się obscenicznie, a ty biegniesz do łazienki. Rzucasz się na kolana obok kibla, ale nie możesz zwymiotować. Nic dziwnego, nic dziś nie jadłaś, tak się denerwowałaś przyjęciem. Czy tak już będzie zawsze, biedactwo? Czy każde wyjście będzie się kończyć płaczem w cudzej łazience, bez zrozumienia ze strony cudzych kosmetyków? Mnie nie pytaj, ja wiele razy mówiłam ci, co o tym myślę.
Kiedy naciągniesz sobie skórę na twarzy tak, żeby nie za bardzo marszczyła się ze smutku, wychodzisz z łazienki. Ciągle jeszcze pełna nadziei, ciągle wierna zasadzie: Bądźmy realistami, żądajmy niemożliwego. Ryszard tymczasem podskakuje na parkiecie i pyta, czy jego koleżanki sprawią mu jakąś przyjemność w dniu jego trzydziestych siódmych urodzin. Koleżanki zapewniają go, że tak. A ty myślisz: Co za farsa! Klucz do szczęścia Ryszarda posiadam ja. Gra, którą proponuje Ryszard, ma wyglądać tak: wszystkie dziewczyny zdejmą teraz staniki i oddadzą jemu, a on wybierze ten, który według niego najładniej pachnie, i z jego właścicielką będzie tańczył przez następną godzinę.
No popatrz, taki wspaniały konkurs, a ty nie umiesz się bawić! Biedactwo. Gdybyś umiała się bawić, gdybyś tylko umiała się bawić! Jeździć nocnym pociągiem bez mycia i nie śmierdzieć, śpiewać na dachu ciężarówki, wymiotować za ubranie w taksówce, z wdziękiem primadonny sikać przez spodnie na premierze filmu. Gdybyś tylko umiała się bawić, ale ty stawiając na szali coś zupełnie bez wartości, czyli szary wtorek, tracisz nawet ten szary wtorek, ty po prostu nie zdążasz na nic, biedactwo. Nie trafiasz w dźwięki i okropnie wyglądasz!
Oczywiście zdejmujesz stanik i kontrolnie go wąchasz. Nie jesteś zachwycona, ale dzielnie ustawiasz się w kolejce. Ryszard przyjmuje staniki, i słyszysz, jak mówi: Tyle mówią o tej anoreksji, ale ja nie widzę niczego złego w bardzo szczupłych dziewczynach, co ja poradzę, tylko one mi się podobają? Po prostu nie wiem, co miałbym robić z tymi rubensowskimi stworami!
Wreszcie zrozumiałaś, że to nie jest twój wieczór, prawda? Wkładasz stanik do kieszeni kurtko-płaszcza, wzuwasz kozaki i uciekasz. Pożegnaj wreszcie Ryszarda, biedactwo! Wsiadaj na statek, wyciągaj chusteczkę, machaj nią, aż przestaniesz widzieć brzeg. Potem wyrzuć chusteczkę (żadnego wkładania jej między kartki pamiętnika) i zacznij nowy dzień. Tak, słyszałam tę historię wiele razy. Wiem, Ryszard jest twoją ostatnią nadzieją (tylko na co?). Wszystko wskazuje na to, że on umie się bawić. Wiem to wszystko od ciebie, ale tego nie rozumiem. Ja, Karolina Pogorska, nigdy nie czekam na resztki. Żądam najlepszego z pierwszej ręki. Ot, co.
Powiem ci zresztą, że nie dziwię się Ryszardowi. Wcale. Wiesz, co to za opresja znosić te błagalne spojrzenia? Niestety, moje biedactwo: zakochać się w kimś wbrew jego woli to odwrotność lodów podwójnie czekoladowych. Nie dość, że czujesz się, jakby ci publicznie łamano kości na dziedzińcu, to jeszcze robisz przykrość osobie niezainteresowanej twoimi zakusami. Wdzierasz się w jej strefę prywatną. Sama wiesz, jak się lękam i jak nienawidzę tego knypa, który regularnie co piątek pisze do mnie: „Może wpadniesz do mnie?” Dr Szymon Morawa posiada chyba autopilota na te retoryczne propozycje – zatruwa mi tym każdy piątek, czasem słońce, czasem deszcz, ale zawsze: „Może wpadniesz?”, sto pociech, ohyda. I ja tak chciałam cię przed tym ochronić! Tak bardzo nie chciałam, żebyś to ty była knypem dla Ryszarda! Ja, która od piętnastego roku życia zawsze miałam chłopaków, i to zawsze starszych od siebie, czegoś się od nich nauczyłam i dlatego właśnie zgadzam się z tezą, że ludzie mają tylko takie poglądy, jakie znajdują w
sferze publicznej.
Dzwoni mama. Już chyba wyszłam z banku, powinnam była. Co dziś jadłam? Leżę na wycieraczce, właściwie jestem trochę głodna. Zrobiłam sobie makaron, mamo. Znowu? A warzywa? Owoce? Sos pomidorowy. Gotowane pomidory są zdrowsze niż świeże, jest w nich więcej likopenu. No widzisz. Ale obiecaj mi, że kupisz sobie kapusty kiszonej. Ma tyle witaminy C. Obiecuję, mamo. Dobranoc.
Z tym dobranoc chyba jednak przesadziłam. Chociaż właściwie już się ściemnia. Gdzie jesteś, biedactwo, gdzie teraz jesteś? Czy ciągniesz swoją podróżną torbę ze skaju, w granatowe i czerwone napisy Orbis, przez kałuże rozdeptanego śniegu? Pewnie zatrzymałaś się przy jakimś zakładzie kuśnierskim w suterenie i kontemplujesz martwego lisa na wystawie. To do ciebie podobne, moje biedactwo. Skoro ty z niczym nie zdążasz: ani wysuszyć włosów, ani podstemplować ubezpieczenia, skoro stoisz tak u drzwi życia, nic dziwnego, że wzrusza cię każdy przejaw postawy „ja nie zdążę”. Tak, na pewno stoisz gdzieś z rozdziawioną buzią, dziwisz się światu, który tak pędzi, i (jak to możliwe?) w miejscu, gdzie dwa dni temu była budka z wyrobami tytoniowymi, teraz są Najświeższe Wypieki! Dziwisz się światu (ojej!... wydobywa się bąbelkami z twoich ust) ubrana w zbyt mały puchowy kurtko-płaszcz w nietwarzowym i niepraktycznym kolorze kawy z mlekiem, która jeszcze cię pogrubia!
A co ty też tam widzisz, biedactwo? Jak się poruszasz po mieście? Czy ty w ogóle odróżniasz lewo od prawo? Cicho! Zaczaiłaś się. Ciągniesz jeszcze tę farsę. Krążysz wokół ulicy Mokotowskiej, w jednej ręce ściskasz (zawinięte w folię) ciasto dla Ryszarda. Ale odwlekasz swoją niezapowiedzianą wizytę. Stoisz na ulicy Hożej, jeszcze nie tak dawno stała tu ruina budynku, w którym na balkonie, na piątym piętrze rosło drzewo. A na parterze, w zagraconej izdebce, oświetlonej mdłym światłem ogarka, mieścił się zakład szewski. A może mieści się cały czas. Przechodziłam tamtędy często, kiedy jeszcze byłam młoda i niesterana życiem, jak dziś. I zawsze, bez względu na to, czy dzień był powszedni, czy świąteczny, godziny pracy czy pierwsza w nocy, nieodmiennie w tym zakładzie siedział szewc, naciągając buty na prawidła. Byłam młoda, nie byłam jeszcze doktorem z Zakładu Kultury w Kryzysie, myślałam, żeby kiedyś tam wejść i opowiedzieć szewcowi. O całym życiu. Ten szewc nie zdążył, na pewno na coś nie zdążył. Połykasz łzy.
Bierzesz kartę „szansa”. Cofasz się o trzy pola. Stajesz koło szewca, obok Punktu Naprawy Sztucznej Biżuterii. Na wystawie, na podściółce z zielonkawego aksamitu, leży jakiś szpotawy naszyjnik, być może marki Jablonex. A jutro może tam już być jakiś fryzjer z francuskim imieniem w nazwie. Serce ci się ściska. To takie smutne i trochę obrzydliwe. Bierzesz kartę „ryzyko”: naciskasz dzwonek, słyszysz warczenie. – Dobrze, piesku, przyszli obcy, warcz! – to głos Ryszarda zza drzwi. Warczenie pieni się jeszcze bardziej.
– To, ja. Kasia.
Ryszard otwiera ci, przytrzymując psa, więc nie patrzycie sobie w twarz. Jest schylony, widzisz tylko jego szczupłe plecy, tym razem w czarnej koszuli włożonej do spodni. Po raz kolejny zauważasz, jak ładnie to wygląda w jego przypadku. Tak cię to wzrusza, że chciałabyś schylić się też i objąć Ryszarda od tyłu. Na szczęście pies warczy. Więc stoisz w miejscu.
– Wchodź – mówi Ryszard i siada na ziemi obok psa. – Nie denerwuj się, kochana, pan nigdzie nie pójdzie bez ciebie. – Ryszard całuje psa w kark. Ty masz dreszcze. Niesłusznie, biedactwo, niesłusznie. Gruba kobieta i chudy mężczyzna to najgorsze połączenie z możliwych. Kiedy oboje są chudzi – to im się zazdrości i mówi się o nich: „piękna para”, kiedy oboje są grubi – to jest nawet miłe, myślisz sobie, jak kupują sobie nawzajem pączki etc. A kiedy kobieta jest chuda, a mężczyzna gruby (co mnie osobiście najbardziej się podoba), to symbolizuje to jakąś pierwotną zamożność, jakby mężczyzna kumulował obfitość i zapasy. Mnie się to kojarzy z żoną dyplomaty, coś takiego. I to jest przyjemne! Ale gruba kobieta i chudy mężczyzna? Czułabym się strasznie, gdybym nie mogła nigdy usiąść swojemu chłopakowi na kolanach, czułabym się taka bezradna, że już chyba wolałabym nie mieć żadnego chłopaka i nie jeść nic!
– No, wchodź – mówi Ryszard, ale ty tracisz ostatni bastion nadziei, że na powitanie choćby uszczypnie cię w policzek, bo on obiema rękami dotyka psa. – Powiedz sama, czy ona nie jest śliczna? To moja najładniejsza dziewczyna. Łaziła tu, po Mokotowskiej, dwa dni temu, kogoś chyba pojebało, że ją zostawił. Dałem jej na imię Lola.
– Ładna – mówisz i stoisz w przedpokoju ze swoją brytfanną, wypełnioną po brzegi miłością. Pamiętam, że zawsze, kiedy ty gotowałaś, ja otwierałam komputer, patrzyłam na ciebie i pisałam esej Jedzenie jako kanał komunikacyjny. Dopisywałam też różne rzeczy, kiedy moja mama dzwoniła z pytaniem, czy kupiłam już pierwsze truskawki tej wiosny. Tymczasem Ryszard otworzył inny kanał komunikacyjny:
– Chodź do kuchni, gotuję obiad dla Loli.
Po raz pierwszy w życiu widzisz, jak mężczyzna, którego kochasz (Biedactwo, biedactwo! Aż zapowietrzam się, kiedy o tym myślę.), gotuje obiad. Obiera marchewkę, kroi mięso, wsypuje ryż do wrzątku. I to dla jakiejś suki. A ty przecież tyle dla niego zrobiłaś! Na pewno więcej niż ten pies. Czemu po prostu nie możesz być psem? Albo dlaczego Ryszard nie może być zwierzęciem? Wystarczyłoby go karmić, żeby przeszyć go na wylot twoją miłością.
Miłość, właśnie o tym chciałaś mówić z Ryszardem. Lola wyczuwa, że na jego pana ktoś zastawia sidła, i warczy na ciebie. A ty stoisz, wokół kozaków robią się zacieki, próbujesz rozpiąć swój puchowy kurtko-płaszcz, ale zaciął się zamek. Jak to zwykle bywa z tego rodzaju odzieżą wierzchnią. Stoisz tak w półrozpiętym beciku koloru kawy z mlekiem, przenosisz ciężar z jednej nogi na drugą, żeby jakoś rozładować zdenerwowanie.
Ryszard zagląda do garnka z obiadem dla psa. To byłby dobry moment, żeby oddalić się w milczeniu. Ale ty już uruchomiłaś program prania: bawełna, 90°, i ten cykl musi się odbyć, bez względu na wszystko. Nie możesz tak po prostu otworzyć pralki, zabrać swoich ubrań i oddalić się. Nic cię nie powstrzyma.
– Jakaś twoja koleżanka zjadła ciastka, które ci kupiłam na urodziny. Więc teraz zrobiłam nowe.
– Super – mówi Ryszard bez entuzjazmu. – Postaw to gdzieś.
Słyszałaś już kiedyś ten dubbing, prawda? A jednak pranie: bawełna, nastawione na 90°, wiruje raźnie – wydobywasz się z beżowych betów, bo zauważyłaś w zlewie Ryszarda brudne naczynia: szklaną miskę do zapiekanek z resztkami szpinaku, garnek i drewnianą łyżkę w zaschniętym sosie pomidorowym.
– Pozmywam ci to, dobrze? Pomyśl, moglibyśmy razem zamieszkać, to znaczy ja mogłabym zamieszkać tutaj z tobą. I z psem. Ja wiem, że ty mnie nie potrzebujesz. I właśnie dlatego ja potrzebuję ciebie. Bo ty masz w ręku klucz do niezależności, do niepotrzebowania siebie nawzajem. Dlatego jesteś takim wspaniałym mężczyzną, bo mnie nie potrzebujesz. Bo widzisz, przecież ludzie wiążą się ze sobą nie po to, żeby było łatwiej, nie po to, żeby brać w hotelu pokój dwuosobowy, tylko żeby było trudniej. Ale ciekawiej. Pomyśl tylko: łącząc twoje szczęście i mój niefart...
– Jakie moje szczęście? Jakie moje szczęście?! – Ryszard naprawdę cię nie rozumie. To możliwe. On nie wie, jak ty mu zazdrościsz tego, że jest sobą. Że może się kąpać, ubierać. Ryszard jest przerażony. Już nie zaprosi cię na swoje urodziny, nawet w charakterze niemego świadka i oddalających się kroków.
Wstyd mi za ciebie, taki wstyd! Aż mi niedobrze, kiedy o tym myślę. Czuję się, jakbym oglądała naprawdę potworny reportaż społeczny. Wystarczy! Wiem, że im bardziej ktoś wyciąga ci z ręki kawałek gałązki znalezionej w parku, tym mocniej ją ściskasz i tym większe ma ona dla ciebie znaczenie, ale, dziewczyno, oto źródło twoich cierpień! „Bądźcie realistami, żądajcie niemożliwego” – można sobie nosić taki napis na koszulce, ale tak nie można żyć. Użyj rozsądku i odczep po kolei wszystkie palce od furtki, której się uwiesiłaś.
Stoicie naprzeciwko siebie i tak bardzo nie ma już nic do powiedzenia, że litery rozpływają się w powietrzu jak znaki dymne. Wtedy z pokoju dobiega was łoskot – to pies ściągnął z szafki twoje ciasto dla Ryszarda i pochłania je.
– Zuch z ciebie! – śmieje się Ryszard do psa.
Biedactwo, po stokroć biedactwo! Siedzisz na kupie śmieci, weszłaś do zsypu swoich marzeń, a one błyszczą złowieszczo. Mężczyzna bywa radioaktywnym szampanem, niestety.
Ale na mnie już czas. Alina zaraz skończy zajęcia w kabackim klubie sportowym Puella. Przyjdą tu, razem z Witkiem, siądą na progu obok krzesła turystycznego i będą palić. Zresztą przyjemnie jest leżeć bezczynnie na klatce tylko w godzinach pracy, w czasie wolnym przyjemnie jest pracować. Zawsze ci powtarzałam, biedactwo, że ja najbardziej na świecie kocham pracować. I wszystko, co mam w życiu, począwszy od wagi ciała poniżej normy aż po publikacje w prasie fachowej oraz kolorowej (a i tak nie mówiłam ci wszystkiego o moim życiu, żeby cię nie pogrążać!) – wszystko to osiągnęłam własną pracą. I gdybyś tylko się postarała, mogłabyś być taka jak ja. No, prawie.

Wybrane dla Ciebie

Michał Sikorski dołączył do akcji "Ostatni dzwonek". Mówi, czego żałuje do dziś
Michał Sikorski dołączył do akcji "Ostatni dzwonek". Mówi, czego żałuje do dziś
Zmiany w T.Love. Hirek Wrona: to może być dla nich artystycznie ożywcze
Zmiany w T.Love. Hirek Wrona: to może być dla nich artystycznie ożywcze
Intymna opowieść o życiu. Mariusz Walter opowiada, jak poznał przyszłą żonę
Intymna opowieść o życiu. Mariusz Walter opowiada, jak poznał przyszłą żonę
Halestorm w Polsce już 30 października w COS Torwar
Halestorm w Polsce już 30 października w COS Torwar
Nie żyje Barbara Szczepuła. Kronikarka i reportażystka miała 79 lat
Nie żyje Barbara Szczepuła. Kronikarka i reportażystka miała 79 lat
T.Love rozstaje się z Janem Benedekiem. Muniek Staszczyk: To trudne małżeństwo, które się rozpadło. Znów
T.Love rozstaje się z Janem Benedekiem. Muniek Staszczyk: To trudne małżeństwo, które się rozpadło. Znów
Austria zrezygnuje z Eurowizji? Stawia konkretny warunek
Austria zrezygnuje z Eurowizji? Stawia konkretny warunek
Znamy laureata Literackiej Nagrody Nobla
Znamy laureata Literackiej Nagrody Nobla
Konkurs Chopinowski łączy miliony Polaków.  "Wchodzi we wszystkie strefy życia kulturalnego"
Konkurs Chopinowski łączy miliony Polaków. "Wchodzi we wszystkie strefy życia kulturalnego"
Koreański pianista świetnie mówi po polsku. "Kocham Chopina i Polskę"
Koreański pianista świetnie mówi po polsku. "Kocham Chopina i Polskę"
Czterech Polaków w II etapie Konkursu Chopinowskiego. Jury wybrało 40 pianistów
Czterech Polaków w II etapie Konkursu Chopinowskiego. Jury wybrało 40 pianistów
Ikona, która nigdy nie chciała być gwiazdą. Dlaczego Dido tak nagle zniknęła
Ikona, która nigdy nie chciała być gwiazdą. Dlaczego Dido tak nagle zniknęła