Trzecie świadectwo
Od kolejnego wtorku wszystko zaczęło nabierać prędkości. Moje życie, nasze życia zaczęły koziołkować po równi pochyłej w stronę tchnącej grozą niewiadomej: coraz prędzej, prędzej i prędzej. Miałem spotkać się z Bertem koło siedemnastej. Wychodziłem ze stacji metra o dziwo o kilkanaście minut za wcześnie. Ruszyłem więc leniwym krokiem w stronę gmachu muzeum, lawirując w ludzkim strumieniu płynącym po szerokiej alei. I wtedy, nieco zaskoczony, zobaczyłem Berta idącego szybko w moją stronę.
Za każdym razem, kiedy przywołuję tamtych kilkadziesiąt sekund, mam wrażenie, że oglądam sekwencję z całkiem przyzwoitego filmu sensacyjnego. Często też doświadczam ponownie dziwnego poczucia, że zostałem oszukany. Zawsze myślałem, że takie rzeczy zdarzają się tylko i wyłącznie na ekranie; stąd zapewne niesamowite wrażenie odrealnienia, odrzeczywistnienia, kiedy sam znalazłem się w sytuacji, która mogłaby rozgrywać się na planie filmowego thrillera.
Oto Bert nadchodzi z naprzeciwka, jakiś taki nerwowy, rozgląda się na boki, ale jeszcze mnie nie widzi. Dzieli nas jeszcze trzydzieści metrów, może dwadzieścia pięć. Podnoszę rękę, żeby mu pomachać, zauważa mnie, uśmiecha się, nagle uśmiech znika mu z twarzy. Sięga do kieszeni i w jego dłoni pojawia się coś, co wygląda na niewielki miotacz. Ułamek sekundy niepewności – czy mi się wydaje? – i z lufy wytryskuje pomarańczowa smuga. Świst pocisku – czy to autosugestia? – oglądam się za siebie, kilka metrów za mną jakiś mężczyzna klęczy zgięty na chodniku, chyba trafiony, trzyma się za brzuch, koło niego też leży broń. Bert rzuca się w bok, uskakuje za jakiś samochód. Zza moich pleców wytryskuje druga pomarańczowa smuga, to jakiś inny mężczyzna z miotaczem, Bert znowu strzela, tamten drugi też, tak, teraz na pewno słyszę trzask pocisków. Rzucam się w bok, biegiem, byle dalej od linii ognia. Pędzę w stronę rogu najbliższego budynku, ludzie wokół też biegną, słyszę histeryczny krzyk jakiejś kobiety, przekleństwa,
za mną dźwięk pocisków i mdlący, pomarańczowy blask. Wpadam na jakiegoś staruszka, coś mówi, bluzgam mu w twarz złapany nagłym lękiem: z drogi, kutasie, bo nas pozabijają! Ludzie rozbiegają się na wszystkie strony, ktoś leży na chodniku i krzyczy: kurwa!, kurwa!, kurwa! Jakaś dziewczyna przewraca się w krzyżowym ogniu. Bert strzela zza samochodu, nadbiegają kolejni uzbrojeni mężczyźni, z ich miotaczy też wytryskują ogniste smugi. Róg jest tużtuż, uderzam w mur, zdzierając sobie rękę do krwi. Jeszcze rzut oka przez ramię, jest ich już czterech czy pięciu, Bert ciągle strzela, kilka osób leży na trotuarze, krew, wrzaski, ktoś wyje z bólu, ktoś inny histerycznie szlocha. Słyszę świdrujący dźwięk syreny alarmowej, pędzę przed siebie, na oślep, byle dalej, dalej, dalej...
Resztę tamtego popołudnia i wieczór pamiętam jak przez mgłę. Wiem, że wpadłem do domu, krzycząc, że musimy uciekać. Pamela coś czytała i nie wydawała się szczególnie rozbawiona moim dowcipem.
– Jack, nie jestem dzisiaj w nastroju!
– Pamela, błagam cię, nic nie mów! To nie są żarty! Byłem pod muzeum, widziałem Berta, chyba jest wytycznikiem, była strzelanina, nie wiem, czy go nie zabili, nie wiem, czy mnie nie gonią...
– Jack, uspokój się! Odbiło ci, czy co?
– Pam, na litość boską, pakuj się! Ja nie żartuję, musimy uciekać!
– Kochanie...
– Pam!
Chwyciłem ją za ramiona i spojrzałem jej prosto w oczy.
Odczekałem kilka sekund, aż uspokoi mi się oddech i, starając się zabrzmieć poważnie, powiedziałem:
– Proszę cię, po prostu mi zaufaj! Ja naprawdę nie żartuję! Tam stało się coś strasznego, jacyś ludzie szli za mną, może mnie śledzili, Bert zaczął do nich strzelać, a ja uciekłem. Powinniśmy wyjechać gdzieś na parę dni i przeczekać. Wierzysz mi, prawda? Uwierzyła, chociaż na jej twarzy cały czas malował się wyraz niezrozumienia. Wrzuciliśmy trochę rzeczy do dwóch walizek, chwyciliśmy najważniejsze dokumenty i nasze palmtopy. W ostatniej chwili złapałem jeszcze dysk, na którym wcześniej przezornie zrobiłem sobie kopię zapasową kompletu piosenek The Kingston Trio. W dwadzieścia minut później byliśmy w samochodzie, kierując się w stronę obwodnicy.
– No to dokąd teraz? – zapytała Pamela. W jej głosie brzmiało coś pośredniego pomiędzy zmęczeniem, zniechęceniem i niepewnością. Spojrzałem na nią zdziwiony, chcąc się upewnić, że naprawdę nie odczytała tym razem moich myśli. Nie potrafiłem odgadnąć, o czym myślała, bo twarz Pam wyrażała jedynie swego rodzaju niesmak. W końcu więc wzruszyłem ramionami i powiedziałem lakonicznie:
– Lesterville.