Tygrys się budzi
Tamtego ranka, po odkryciu tygrysa, Rob stanął pod tablicą motelu Gwiazda Kentucky i czekał na szkolny autobus, jakby nic niezwykłego się nie wydarzyło. Na tablicy widniała żółta, neonowa gwiazda, która wznosiła się i opadała nad niebieskim konturem stanu Kentucky. Robowi podobał się ten znak – nie opuszczało go niejasne przeczucie, że gwiazda przyniesie mu szczęście.
A znaleźć tygrysa to wyjątkowe szczęście, dobrze to rozumiał. Chodził sobie rankiem po lesie za motelem i zapuścił się dość daleko. Wędrował właściwie bez celu, tu i tam, w nadziei, że może się zgubi albo niedźwiedź go zje i już nigdy nie będzie musiał iść do szkoły. I wtedy właśnie natknął się na stary budynek stacji benzynowej pana Beauchampa, sypiący się już i zabity deskami. Obok stała żelazna klatka, a w klatce, nie do wiary, tygrys – żywy, ogromny tygrys, kroczący tam i z powrotem, tam i z powrotem, z kąta do kąta. Jego sierść była złotopomarańczowa, tak jaskrawa, że raziła w oczy, jakby patrzyło się wprost na słońce, uwięzione w klatce i bardzo rozgniewane.
Było jeszcze bardzo wcześnie i zanosiło się na deszcz; od dwóch tygodni padało prawie codziennie. Niebo było ciemnoszare, powietrze gęste i nieruchome. Mgła snuła się nisko po ziemi. Robowi wydało się, że tygrys pojawił się za sprawą jakichś czarów, że powstał z kropelek mgły. Był tak zdumiony i oczarowany swoim odkryciem, że znieruchomiał i patrzył. Ale tylko przez minutę: bał się na dłużej zatrzymać wzrok na tygrysie; obawiał się, że wtedy zwierzę nagle zniknie. Parzył szeroko otwartymi oczami, po czym odwrócił się i wbiegł z powrotem do lasu, kierując się w stronę Gwiazdy Kentucky. Przez całą drogę do domu jego umysł wątpił w to, co zobaczył, ale serce swym biciem powtarzało mu prawdę: Ty-grys. Ty-grys. Ty-grys.
Właśnie o tygrysie myślał Rob, kiedy stał pod neonem Gwiazdy Kentucky i czekał na szkolny autobus. Tylko o tygrysie. Nie myślał o wysypce na nogach, o swędzących, czerwonych krostach, które podstępnie wkradały się do butów. Tata powiedział, że będzie mniej swędziało, jak nie będzie o tym myślał.
Nie myślał też o swojej mamie. Nie pomyślał o niej ani razu od dnia jej pogrzebu, od tego ranka, kiedy nie mógł powstrzymać gwałtownego ataku płaczu, wstrząsających całym ciałem spazmów, od których rozbolało go w piersiach i brzuchu. Tata stał za nim i patrzył, aż w końcu sam się rozpłakał.
Tego dnia obaj byli w czarnych garniturach. Garnitur ojca był za ciasny; marynarka pękła pod pachą, kiedy uderzył Roba w twarz, żeby się uspokoił.
– Nie ma co płakać, synu – powiedział potem. – Łzy jej nam nie wrócą.
Od tamtej pory minęło pół roku; pół roku, odkąd razem z ojcem wynieśli się z Jacksonville do Lister, a Rob nie uronił ani jednej łzy. Ani jednej.
A ostatnią rzeczą, o jakiej nie myślał tego ranka, był autobus szkolny. Najbardziej zaś nie myślał o Nortonie i Billym Threemongerach, którzy czekali już w autobusie jak wygłodzone psy łańcuchowe, żeby rzucić mu się do gardła.
Rob miał sposób na omijanie różnych rzeczy w myślach. Wyobrażał sobie, że jest walizką, wypchanym do niemożliwości kuferkiem, takim jak ten, który zabrali z Jacksonville po pogrzebie. Wszystkie swoje uczucia włożył do tego kufra, poupychał je ciasno, a potem usiadł na nim i zamknął na klucz. Dzięki temu mógł nie myśleć o przykrych rzeczach. Czasami trudno było utrzymać kuferek zamknięty. Ale teraz miał coś, czego nie musiał w nim chować. Tygrysa. I kiedy tak czekał na szkolny autobus pod Gwiazdą Kentucky, a pierwsze krople deszczu spadały mu na twarz z ponurego nieba, Rob wyobrażał sobie tygrysa, siedzącego na kuferku, błyskającego złotymi oczami. Siedział wyprostowany i dumny, obojętny na wszystkie nie-myśli, zamknięte szczelnie w kufrze, pchające się, by wyjść.