Cztery dekady wdzięczności, czyli koncert Simply Red w Krakowie [RELACJA, ZDJĘCIA]
Bez ekranów, bez pośpiechu, za to z pełnią emocji. Simply Red w TAURON Arenie udowodnili, że po czterech dekadach wciąż potrafią zatrzymać czas. Mick Hucknall i jego rudowłosa melancholia zabrzmieli jak przypomnienie, że muzyka to nie moda – to pamięć serca.
Chociaż trudno w to uwierzyć, nawet w 2025 r. wciąż istnieją koncerty, podczas których publiczność naprawdę słucha – bez ekranów smartfonów, bez przerywania chwili. Tego wieczoru TAURON Arena wypełniła się po brzegi dźwiękiem wspomnień – i to tych malowanych rudym kolorem. Simply Red świętowało czterdzieści lat muzycznej podróży. I to takiej w klasie premium.
Od pierwszego uderzenia bębnów było wiadomo, że to nie będzie zwykły popowy wieczór – raczej spotkanie, na które każdy przyniósł własne wspomnienie. "Sad Old Red", "Jericho" i "Money’s Too Tight (To Mention)" sprawiły, że niemal wszyscy oddali się cudownej atmosferze instrumentów i – oczywiście – głosu niezastąpionego Micka Hucknalla.
To jednak nie była muzyczna rywalizacja ani popis. Trudno uwierzyć, że zaledwie tydzień wcześniej w tej samej arenie Katy Perry szybowała na gigantycznym motylu i zachwycała się Ptasim Mleczkiem. Hucknall to zupełnie inny biegun – siła spokoju, pewność, że po czterech dekadach grania jego magia nie ulotni się w ciągu jednego wieczoru. Jego swobodne podejście do absolutnych szlagierów tylko potęgowało emocje.
"Wiedźmin". Serialowy Jaskier: "To, że Henry odszedł z serialu, nie oznacza, że odszedł z naszego życia"
Już po kilku minutach w Krakowie zapanowała nostalgia – nie ta lukrowana, lecz prawdziwa, osobista. Dla wielu "The Right Thing" czy "Holding Back the Years" to nie tylko piosenki, ale ścieżka dźwiękowa życia. W tłumie błyskały od czasu do czasu latarki, ale to nie ich światło robiło wrażenie. Czuło się w powietrzu coś bardziej ludzkiego – wspólne przeżywanie emocji, które przetrwały próbę czasu.
Chwilę przed jednym z utworów Hucknall podzielił się czymś bardzo osobistym: "Podobało mi się w waszym mieście, gdzie przechadzałem się jego uliczkami. Piękny był też hotel, w którym spędziłem noc. Jestem chory, mam infekcję gardła. Tutaj odpoczywałem. Na szczęście czuję się już lepiej, co – mam nadzieję – słyszycie" – powiedział ze sceny. Słowa te wywołały falę gromkich braw.
Wokalista zwrócił się też bezpośrednio do wszystkich zgromadzonych, przepraszając, że nie mówi po polsku, choć bardzo chciałby podzielić się z publicznością swoją historią. W tym momencie hala zamarła – to nie była rutynowa uprzejmość, lecz prawdziwe, ludzkie wzruszenie. Wielki szacunek należy się panu, który siedział za mną i tłumaczył z angielskiego niemal każde słowo swojej żonie. To się nazywa prawdziwa miłość.
Największa magia wydarzyła się, jednak gdy zabrzmiało "If You Don’t Know Me By Now". W tym momencie cała hala zamilkła, a dźwięk głosu Hucknalla przenikał serca. Ludzie patrzyli na siebie, ściskali dłonie, niektórzy ocierali łzy. To była chwila absolutnej jedności – muzyka, która nie tylko bawiła czy wzruszała, lecz łączyła wszystkich w jednym, wspólnym oddechu. Nic więcej nie było potrzebne.
Mick Hucknall – mimo przeziębienia – pozostaje w znakomitej formie. Jego głos zachował tę barwę, która każe zamknąć oczy i słuchać. Brzmi po prostu znakomicie. Trudno uwierzyć, że skończył już 65 lat. Ale tu nie chodziło o technikę. W jego głosie było coś miękkiego, niemal ojcowskiego – jakby chciał powiedzieć: "zrobiliśmy to razem, wy i ja, przez te wszystkie lata". I właśnie ten ton wdzięczności wypełnił arenę bardziej niż jakikolwiek efekt świetlny.
Scenografia była skromna – delikatne światła, proste projekcje, żadnych fajerwerków. To świadomy wybór. Zespół nie próbował imponować – chciał opowiedzieć historię. Bo ta trasa nie była widowiskiem, lecz podsumowaniem życia spędzonego na scenie.
Najmocniej wybrzmiały momenty wspólnego śpiewania – "Stars" i "Holding Back the Years". To były chwile, w których hala, mimo betonowych ścian, stawała się czymś miękkim i intymnym. Czuło się, że każdy dźwięk jest mostem pomiędzy sceną a widownią, między "wtedy" a "teraz". Nie było tu eksplozji energii ani zaskakujących zwrotów. Była raczej świadomość: oto jesteśmy – starsi, spokojniejsi, ale prawdziwi. I może właśnie to było najpiękniejsze.
Widziałem łzy w oczach starszych par, które przytulały się w rytm "For Your Babies". Młodsi – często przyszli tu z rodzicami – nagle odkrywali, że te stare melodie mają w sobie coś ponadczasowego. W tych chwilach koncert przestawał być tylko wydarzeniem muzycznym. Stawał się wspólnym rytuałem – przypomnieniem, że muzyka, jeśli jest szczera, potrafi scalać pokolenia.
W zupełnie innym nastroju zabrzmiało "Fairground" – taneczny, pulsujący rytm sprawił, że hala ożyła. Ludzie wstawali z miejsc, tańczyli, klaskali, uśmiechali się do siebie jak starzy znajomi. To był moment, w którym radość przełamała melancholię. Największym problemem okazały się tylko krzesełka ustawione na całej płycie TAURON Areny i kłótnie na trybunach. Jedni chcieli się bawić, inni – siedząc – chłonąć muzykę w spokoju. Te dwa światy trudno pogodzić, ale czasem warto po prostu odpuścić i dać się ponieść dźwiękom.
Po zejściu ze sceny nie padło ani jedno słowo pożegnania. Bo ten wieczór nie mówił: "to koniec". On mówił: "dziękujemy – i wciąż jesteśmy z wami". Czterdzieści lat muzyki, która nadal pulsuje w sercach ludzi.
Dla wielu obecnych był to koncert pełen ciepła i wdzięczności. Bez fajerwerków, za to z autentycznością. Bo czasem, po czterdziestu latach, najbardziej porusza właśnie to, co proste: głos, melodia, wspomnienie.
Muzyka nie musi krzyczeć, by trafić do serca.
Bartosz Sąder, dziennikarz Wirtualna Polska