Spadła na dno własnego piekła. Poruszająca historia zapomnianej artystki
"Swój błąd uświadomiła sobie dopiero wtedy, kiedy się obudziła w 'maleńkim pokoiku bez okien wychodzących na zewnątrz'" - pisze w swojej książce Joanna Moorhead, opisując trudne życie swojej krewnej, artystki Leonory Carrington.
Joanna Moorhead napisała biografię, która nie tylko przywraca światu jedną z najbardziej fascynujących kobiet XX wieku, ale też czyni to z perspektywy osobistej – bo jej bohaterka była… jej kuzynką. Kiedy dziennikarka dowiedziała się o pokrewieństwie z surrealistką, wsiadła w samolot i wyruszyła na spotkanie z osobą, która w jej rodzinie była uznawana za czarną owcę. To, co miało być jedynie wywiadem do artykułu, zmieniło się w fascynującą, pięcioletnią relację – osobistą, intymną i pełną odkryć. Poniżej fragment jej książki "Surrealistyczne przestrzenie. Życie i sztuka Leonory Carrington".
Sara Dragan jest światowej klasy skrzypaczką. "Rodzice nie chcieli, bym szła w tę stronę"
Ojciec obiecał Leonorze, że jej pobyt w tym miejscu nie potrwa długo. Alberto wraz z innym lekarzem mieli ją zabrać na północne wybrzeże Hiszpanii, gdzie – jak zapewniał Harold – czekało ją szczęśliwe życie.
Może dlatego, że była już wtedy bardzo chora, Leonora naiwnie uwierzyła ojcu. Swój błąd uświadomiła sobie dopiero wtedy, kiedy się obudziła w "maleńkim pokoiku bez okien wychodzących na zewnątrz. Było tam tylko okienko wycięte w ścianie po prawej stronie, która oddzielała mnie od sąsiedniego pomieszczenia". W pokoju znajdowały się tani stolik nocny i szafa, stół z marmurowym blatem i krzesło.
Bez wątpienia był to jakiś szpital, a Leonora w pierwszej chwili pomyślała, że samochód, którym podróżowała, brał udział w wypadku. Po chwili jednak odkryła, że jest unieruchomiona. Jej dłonie i stopy przywiązano do łóżka skórzanymi pasami. Była w Santanderze, w miejscu, które do końca życia nazywała the asylum (zakładem dla obłąkanych) – w klinice psychiatrycznej prowadzonej przez doktora Mariana Moralesa i jego syna, doktora Luisa Moralesa.
Po śmierci Leonory odwiedziłam Sanatorio Peña Castillo (Szpital na Górze Zamkowej) – jak oficjalnie nazywał się szpital prowadzony przez Moralesów. Rzeczywistość bardzo się różniła od obrazu, jaki powstał w mojej głowie na podstawie jej opowieści o tym miejscu. Wyobrażałam sobie ponury gmach na odludziu, może nawet z kratami w oknach. Tymczasem klinika była malowniczo położona pośród zadrzewionych wzgórz, około dwóch mil od centrum Santanderu. Dziś znajduje się na przedmieściach, ale w latach czterdziestych XX wieku to miejsce leżało poza granicami miasta.
Leonora przeżyła tam koszmarne chwile. Nie raz i nie dwa, ale aż trzy razy przywiązywano ją do łóżka i wstrzykiwano jej kardiazol – lek wywołujący drgawki. Była to metoda poprzedzająca terapię elektrowstrząsami. Leonora nigdy nie zapomniała, jak przerażające było to doświadczenie. Otoczenie wyraźnie kontrastowało z tymi przeżyciami. W samym środku najbardziej rozpaczliwego, upokarzającego i niebezpiecznego etapu jej walki o inne życie otaczały ją przepiękne ogrody, kwiaty, malowniczy staw i drzewa owocowe.
Historycy sztuki zastanawiali się, czy Leonora próbowała przekuć grozę tego, przez co przechodziła, w coś bardziej znośnego, zmieniając w wyobraźni przestrzeń, w której się znalazła. Wcale jednak nie musiała jej zmieniać, bo nawet wtedy, gdy spadała na dno własnego piekła, na zewnątrz świeciło słońce i śpiewały ptaki, a na horyzoncie połyskiwały szczyty gór.
Leonora przebywała w klinice przez sześć miesięcy. Z oczywistych powodów w tym okresie nie mogła intensywnie tworzyć, istnieje jednak kilka szkiców i jeden obraz, które wprost nawiązują do czasu, jaki tam spędziła. Mapa Down Below (ok. 1941) to rysunek liniowy, przedstawiający teren "zakładu". I w tym wypadku przypuszczano, że Leonora uwieczniła na nim swoją fantazję na temat tego miejsca. W rzeczywistości jest to nadzwyczaj wierny szkic przedstawiający zakątek parku, w którym stały główne budynki szpitala.
Pierwszym obiektem, który ukazuje się oczom ludzi odwiedzających Parque de Morales – jak dziś nazywa się to miejsce – jest kamienny budynek w kształcie igloo, wznoszący się przy ogrodzeniu. Łatwo go rozpoznać na planie Leonory, na którym opisała go jako "Altanę i grotę". Nieco dalej, również blisko ogrodzenia, stoi inna dziwaczna budowla – wzniesiona z kamieni – która niegdyś mogła służyć jako kapliczka.
Na mapie odpowiada jej szkic ludzkiej postaci (być może jest to sama Leonora), stojącej w cieniu większego obiektu w kształcie trumny. Inne miejsca zaznaczone na mapie również zgadzają się z tym, co wiemy o klinice Moralesów. Na planie widoczne są między innymi pomieszczenia pracowni radiologicznej, którą widziałam na fotografii z tamtych czasów. Z miejsca, które Leonora oznaczyła cyfrą 4 i opisała w legendzie jako "Jabłonie oraz widok na dolinę i Costa Blanca", można podziwiać dolinę i góry po drugiej stronie, choć jabłoni już tam nie ma.
Down Below zatem nie jest wytworem wyobraźni, lecz dokładnym planem terenu szpitala. W swoim pamiętniku pod tym samym tytułem Leonora wyjaśnia, że Down Below (hiszp. Abajo) to nazwa części szpitala przypominającej hotel, w której ludzie "żyli (…) bardzo szczęśliwie". Byli to pacjenci, którzy wyzdrowieli i teraz wracali do sił przed powrotem do świata zewnętrznego, lub osoby przebywające w klinice z innego powodu niż Leonora – pacjentka psychiatryczna.
Wydaje się, że Leonora miała nadzieję na przenosiny do Down Below, z czego można wnioskować, że przynajmniej część pacjentów cierpiała na choroby, które z czasem ustępowały. Niestety Leonorę czekało dramatyczne pogorszenie sytuacji. Wkrótce potem zaaplikowano jej pierwszą dawkę kardiazolu, co opisała jako "najstraszniejszy i najbardziej mroczny dzień swojego życia".
Paradoks całej sytuacji polega na tym, że choć Leonora spędziła w "zakładzie" wiele miesięcy i była poddawana drastycznemu leczeniu, prawdopodobnie nie cierpiała na żadną poważną chorobę psychiczną. Tak przynajmniej – jak się wydaje – uważał po latach doktor Luis Morales. W trakcie pobytu w Santanderze spotkałam się z Marisą Samaniego, byłą nauczycielką, która znała Moralesa w późniejszym okresie jego życia i parokrotnie rozmawiała z nim o Leonorze. Morales powiedział Marisie, że gdy Leonora opuściła klinikę, przez jakiś czas utrzymywała z nim kontakt listowny i telefoniczny. Podarowała mu nawet jeden ze swoich obrazów – z dedykacją, jako prezent pożegnalny. Morales zachował go do końca życia.
Według Marisy Samaniego doktor Morales z czasem doszedł do przekonania, że Leonora wcale nie była chora. "Powiedział mi: «Leonora nie była obłąkana. Bardzo ją przepraszam». Dodał, że badania, które prowadził na późniejszym etapie życia, począwszy od lat siedemdziesiątych XX wieku, wykazały, iż popełnił wiele błędów w pracy z pacjentami – nie wyłączając Leonory". Historyczka sztuki Susan Aberth doszła do podobnego wniosku: "[Morales] zastanawiał się, czy wtedy, w 1941 roku, Leonora Carrington była w pełni władz umysłowych, przystosowana do życia w ówczesnym społeczeństwie, i czy dzisiaj uznano by ją za chorą".
Relacja Leonory z pobytu w Santanderze, którą podyktowała lekarzowi, Pierre’owi Mabille’owi, w ciągu trzech dni w roku 1943 i opublikowała rok później w czasopiśmie surrealistów "VVV" w Nowym Jorku, przypomina jej obrazy. Podobnie jak na jej płótnach, współistnieje tu wiele światów. Osoba czytająca jej słowa – tak jak odbiorca jej sztuki wizualnej – może sama zdecydować, do których światów wejdzie, i rozstrzygnąć, czy oraz w jaki sposób te światy się ze sobą łączą. U podłoża całej twórczości Leonory – jej książek i obrazów, a później także gobelinów i rzeźb – tkwiła potrzeba zrozumienia złożoności życia – nie tylko własnego, lecz także życia w ogóle (choć może to jedno i to samo). Nic dziwnego więc, że to, co przeżyła w trakcie półrocznego pobytu na północy Hiszpanii, wywarło na nią tak znaczący wpływ i okazało się tak fundamentalne dla wszystkiego, co się wydarzyło później, że Leonora uznała za konieczne nie tylko opisać te doświadczenia, lecz także rozłożyć je na czynniki pierwsze na obrazie zatytułowanym Down Below.
Trudno uwierzyć, że Leonora znajdowała w sobie siły na malowanie podczas pobytu w klinice. A jednak to prawda. Po latach wyznała swojemu przyjacielowi Salomonowi Grimbergowi, który o niej pisał i był kuratorem wystawy jej prac w 2008 roku, że napisała z Santanderu do rodziców (był to pierwszy – i być może jedyny – list, jaki do nich wysłała w trakcie hospitalizacji) z prośbą, aby przysłali jej materiały do malowania. "Choć nie dostała potwierdzenia, że list do nich dotarł, wiedziała, że [jej ojciec] go otrzymał, gdy przysłano jej te materiały. Mimo że były gorszej jakości, niżby sobie tego życzyła, była bardzo wdzięczna i zabrała się do malowania".