Znów podbili Polskę. Sceny jak z koncertu. Co on wyprawiał na scenie
Od 28 października w polskich kinach wyświetlany jest film zatytułowany "Depeche Mode: M". W przeddzień Halloween, Wszystkich Świętych, Święta Zmarłych ta muzyczna opowieść o śmierci nabiera szczególnego znaczenia. Jednak bez przesady. Przede wszystkim jest to zapis świetnych koncertów legendarnego zespołu.
W opisie filmu czytamy: "’Depeche Mode: M’ to kinowa podróż do serca relacji między meksykańską kulturą a śmiercią, wzbogacona niezapomnianymi występami Depeche Mode podczas ich trasy koncertowej Memento Mori w 2023 roku". Po prawdzie jest dokładnie odwrotnie. To zapis z trzech znakomitych koncertów w Mexico City wzbogacony intrygującą analizą więzi pomiędzy muzyką, śmiertelnością i meksykańską tradycją.
Depeche Mode - DEPECHE MODE: M (Official Trailer)
W ostatnich latach nie powstała chyba żadna inna muzyczna płyta, która tak bardzo odwoływałaby się do tematu śmierci i przemijania. Począwszy od tytułu albumu – "Memento Mori", po teksty większości utworów, po fakt, że powstał po śmierci jednego ze współzałożycieli zespołu – Andy’ego Fletchera. Nie przypadkiem ktoś wpadł na pomysł, aby z trasy koncertowej "Memento Mori World Tour" zrobić dokument, w którym muzyce towarzyszyłaby opowieść o śmierci. A nie ma chyba lepszego miejsca na świecie, skąd można by o tym opowiedzieć, niż Meksyk.
"W naszym kraju istnieje kult śmierci. W Brazylii świętem narodowym jest karnawał, w Meksyku Święto Zmarłych. Seks i śmierć są dwiema stronami jednego medalu. Stanowią jedność. U nas śmierć to też powód do radości" – mówi jeden z bohaterów filmu.
Mieszkańcy Meksyku, w hiszpańskim języku, który wybrzmiewa w głowie, opowiadają o kulturze śmierci. O Dia de Muertos, czyli Święcie Zmarłych (2 listopada), podczas którego celebruje się pamięć o przodkach poprzez tworzenie ołtarzy, dekorowanie grobów i wspólne świętowanie z duszami. W Meksyku to w gruncie rzeczy radosne i kolorowe święto, które łączy tradycje indiańskie z katolickimi. Jego głównym przesłaniem jest pamięć o bliskich, a nie smutek.
Być może dla niektórych fanów Depeche Mode te przerywniki pomiędzy koncertową muzyką Depeche Mode niewiele znaczą. Jednak dzięki nim dokument nabiera głębszego, eschatologicznego znaczenia. Oczywiście widzowie, którzy tak tłumnie zjawili się w kinach na "Depeche Mode: M" przyszli przede wszystkim po to, aby obejrzeć ich ulubiony zespół w akcji. I na pewno się nie zawiedli.
"Depeche Mode: M" widzowie zobaczyli fragmenty trzech koncertów, które zostały zarejestrowane w mieście Meksyk. Na wyprzedanych do ostatniego miejsca stadionie zjawiło się wówczas ponad 200 tys. widzów. Muzyczne show było tradycyjnie emanacją niespożytej energii wokalisty zespołu, który na scenie wylał, niemal dosłownie, litr potu.
Na koncertach Dave Gahan zawsze był siłą napędową zespołu. Przejmujący, głęboki, mocny, a jednocześnie ciepły głos i zniewalająca sceniczna charyzma sprawiają, że uważany jest on za estradowego mistrza, który, jak nikt inny, potrafi zawładnąć publicznością. Od 45 lat ma przy sobie doskonałego muzycznego partnera, Martina Gore’a, który wciąż pisze znakomite kawałki. Podczas koncertów liderów Depeche Mode od lat wspierają perkusista Christian Eigner i grający na instrumentach klawiszowych Peter Gordeno. Brakowało Andy’ego Fletchera…
Andy Fletcher pojawił się oczywiście podczas swojej ulubionej piosenki Depeche Mode - "World in my Eyes". Pokaz slajdów składał się z czterech czarno-białych zdjęć, które powoli przenikały się, przechodząc jedno w drugie. Na pierwszym Fletch "patrzy" na widzów, na drugim na jego twarzy pojawiają się okulary, na trzecim muzyk zamyka oczy, na czwartym przysłania prawe oko dłonią. "Do zobaczenia, przyjacielu" - krzyczy na koniec utworu Gahan.
Kinowe koncerty Depeche Mode od lat cieszą się w Polsce bardzo dużą popularnością. Nie inaczej jest i tym razem. Charakteryzują się one wyjątkową atmosferą. Już w połowie seansu w przestrzeni przed ekranami pojawiły się pierwsze osoby z widowni, które zaczęły pląsać w rytm muzyki, a później już niemal cała sala wymachiwała rękami przy utworze "Never Let Me Down Again". Jak na prawdziwym koncercie na żywo...